W grudniu ubiegłego roku firma JEMS Architekciobchodziła 20-lecie swojego istnienia. Obecnie, po dwóch dekadach rozwoju, należy do ścisłej czołówki pracowni architektonicznych w kraju i jest rozpoznawana w Europie. Jak ocenia Pan, z perspektywy czasu, źródła oraz skalę tego sukcesu?
Myślę, że nasza firma od momentu swojego powstania byłaz auważana i „dopieszczana” przez środowisko architektoniczne. JEMS był rozpoznawalny jako zespół ludzi dbających o profesjonalne standardy. Myślę, że te standardy były nawet ważniejsze od samych projektów, które były w mniejszym lub większym stopniu reprezentatywne dla tamtych czasów, były świadectwem kompletnej zapaści technologicznej, zmagały się z brakiem poważnego zawodowego dyskursu. Patrząc na zawodowy start wielu młodych zespołów architektonicznych dzisiaj, widzę, że można zaistnieć w profesjonalnym obiegu, mając w swoim dorobku niewielki, interesujący obiekt mieszkalny czy wygrany konkurs (niektóre renomowane firmy zagraniczne świadomie przy tej skali pozostają). Bardzo mnie to cieszy i napawa nadzieją na poprawę kondycji naszej architektury w przyszłości. Źródła sukcesu w naszej profesji są, jak myślę, niezmienne: trochę szczęścia, odrobina umiejętności, talentów i dobrych inspiracji oraz słynne „90% of perspiration”. Lubimy rozwijać przez lata swoje pomysły, ale i dostrzegać w nich te elementy, które mogłyby być wykonane lepiej, bardziej konsekwentnie. W świecie, w którym funkcjonuje tyle stereotypów zawodowych, mód, warto też czasem poświęcić kilka chwil na refleksję nad pewnymi podstawowymi założeniami i ideami, próbując odnaleźć dystans z perspektywy współczesnych pozaprofesjonalnych rozważań i historycznych ponadczasowych reguł.
Kontynuując temat podsumowań: w jaki sposób postrzega Pan proces przemian w architekturze ostatnich dwudziestu lat na tle transformacji ustrojowych i gospodarczych w Polsce?
Lata 90. i ostatnie dziesięciolecie to wielkościowy skok, zarówno w skali inwestycji, budżetów, jak i w dostępności na rynku materiałów i technologii. Mamy do czynienia z importem produktów deweloperskich – odrzutów europejskiego rynku w ich najbardziej tandetnej formie. To wszystko w pewnym stopniu zaskoczyło nasze profesjonalne środowisko. Z tym błyskawicznym rozwojem nie szedł w parze rozwój teorii i idei, pewnie dlatego, że wymaga on wielopokoleniowej ciągłości przemyśleń i dobrej praktyki. Myślę, że to największa trudność w osiąganiu przez polskich architektów najwyższych światowych standardów. Lata ostatnie, boom budowlany, błyskawiczne terminy wykonywania zleceń głębszej refleksji też nie sprzyjają.
Czy istnieje w Polsce szacunek dla przestrzeni, w której żyjemy, świadomość otaczającej architektury?
Zachłyśnięcie się nowymi możliwościami, brak czasu na refleksję niesłużą budowaniu szacunku dla przestrzeni i architektury. Brak oparcia w żywej tradycji, bardziej w dziedzinie myśli niż formy, jest źródłem kompleksów i czasami infantylnych pomysłów na regulacje w dziedzinie planowania, budowy miast czy ochrony krajobrazu kulturowego. Tu poruszamy się często pomiędzy nieudolną rekonstrukcją a różnymi odcieniami pastiszu i kopii. Przykładem są plany zagospodarowania przestrzennego. Wiele z nich jako „odtrutkę” na socmodernistyczne osiedla proponuje kwartałową zabudowę o stałej wysokości z niezmierzoną ilością „lokalnych dominant” – tęsknota za urozmaicaniem. Rezultatem są ponure zamknięte bloki zabudowy o niewiarygodnie chaotycznej architekturze.
Jak ocenia Pan poziom edukacji architektonicznej w Polsce?
Mam za małą wiedzę, żeby podjąć się obiektywnej oceny. Poszczególne szkoły znacznie się różnią. Myślę, że kilka uczelni nie ma się czego wstydzić. Studenci ostatnich lat mają szansę zetknąć się z praktyką, pracując w dobrych polskich i zagranicznych firmach architektonicznych, dużo też podróżują. Sądzę, że przynosi to coraz lepsze rezultaty.
Wszyscy architekci na drodze edukacji zetknęli się z „Zarysem dziejów architektury w Polsce” Adama Miłobędzkiego. Jaki wpływ na Pańską architekturę miała postać ojca – wybitnego historyka architektury i sztuki?
Ojciec zawsze podkreślał, że badacz historii kultury czy teoretyk architektury musi mieć niezbędny dystans do badanego dzieła, architekt przeciwnie – nie może się dystansować. Śledził bardzo uważnie wszelkie nowości, zalecał jednocześnie ostrożny i nieufny stosunek do rozmaitych architektonicznych „zabobonów” i modnych niepogłębionych opinii. Tą rezerwę chyba w jakimś stopniu odziedziczyłem. Nie wierzę np. w „neutralne, obopractise jętne bryły” jako idealne tło dla wyeksponowania historycznych budowli, potrzebę „nawiązywania” do wszystkiego i wszędzie, lekkość, otwartość i transparentność szklanych budowli, potrzebę stosowania akcentów wysokościowych, potrzebę zaskakiwania ekspresyjną formą bez względu na treść, a także nieustanny postęp w architekturze. Mam niechętny dystans do pseudonaukowych modernistycznych teorii i bełkotu postmodernistycznych filozofów. Obecnie nawet bardzo znanii utalentowani architekci obniżają swoje loty, ulegając ciągłej presji zapotrzebowania na nowość i oryginalność za wszelką cenę. Ceną tą jest na ogół sprowadzenie idei do bardzo infantylnych pomysłów i skojarzeń. Trzeba mieć „mocną głowę”, każdemu czasami to nie wychodzi.
Który projekt pracowni JEMS przyniósł najwięcej radości, a który najbardziej rozczarował?
Radość sprawiają przede wszystkim te projekty, w których proces pracy od koncepcyjnej do wykonawczej był nieustannym wyzwaniem, studiowaniem i odkrywaniem nowych możliwości, lekcją dyscypliny projektowej – jak w złożonej rzeczywistości zachować główne założenia i idee. Najlepszym przykładem jest tu chyba Agora, chociaż z perspektywy czasu widzę, że wiele rzeczy można było zaprojektować w sposób bardziej jednoznaczny. Wśród projektów, które pozostawiły „kaca” ze względu na ciągłe cięcia, nieprzewidywalne zmiany, brak możliwości zrealizowania czytelnej i jednorodnej koncepcji, wymienić można np. osiedle Konstancja pod Warszawą.
Czy współczesna architektura potrzebuje ikon?
Pewnie tak, byle tylko nasze miasta nie składały się wyłącznie z budowli aspirujących do roli ikony. Warto też pamiętać, że niezależnie od „przyspieszenia naszych czasów”, dopiero po kilkudziesięciu latach można będzie sądzić ostatecznie o wartości takich tworów.
Który z aktualnych projektów pracowni jest w centrum Pańskiego zainteresowania?
Przebudowa i rozbudowa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie jest jednym z takich projektów. Po raz pierwszy dotykamy budynku zabytkowego, wprowadzając całkiem nowe i charakterystyczne dla współczesnej szkoły artystycznej pomysły i rozwiązania architektoniczne. Może uda nam się dokonać interwencji w historycznym obiekcie bez próby traktowania go jak „zamrożony” w czasie muzealny eksponat, pokazać, że historia to żywy i ciągły proces.
Jakiego typu obiekt chciałby Pan jeszcze zrealizować?
Mam niedosyt obiektów użyteczności publicznej, może muzeum, może teatr. Robimy teraz trochę konkursów…
W grudniu ubiegłego roku firma JEMS Architekciobchodziła 20-lecie swojego istnienia. Obecnie, po dwóch dekadach rozwoju, należy do ścisłej czołówki pracowni architektonicznych w kraju i jest rozpoznawana w Europie. Jak ocenia Pan, z perspektywy czasu, źródła oraz skalę tego sukcesu?
Myślę, że nasza firma od momentu swojego powstania byłaz auważana i „dopieszczana” przez środowisko architektoniczne. JEMS był rozpoznawalny jako zespół ludzi dbających o profesjonalne standardy. Myślę, że te standardy były nawet ważniejsze od samych projektów, które były w mniejszym lub większym stopniu reprezentatywne dla tamtych czasów, były świadectwem kompletnej zapaści technologicznej, zmagały się z brakiem poważnego zawodowego dyskursu. Patrząc na zawodowy start wielu młodych zespołów architektonicznych dzisiaj, widzę, że można zaistnieć w profesjonalnym obiegu, mając w swoim dorobku niewielki, interesujący obiekt mieszkalny czy wygrany konkurs (niektóre renomowane firmy zagraniczne świadomie przy tej skali pozostają). Bardzo mnie to cieszy i napawa nadzieją na poprawę kondycji naszej architektury w przyszłości. Źródła sukcesu w naszej profesji są, jak myślę, niezmienne: trochę szczęścia, odrobina umiejętności, talentów i dobrych inspiracji oraz słynne „90% of perspiration”. Lubimy rozwijać przez lata swoje pomysły, ale i dostrzegać w nich te elementy, które mogłyby być wykonane lepiej, bardziej konsekwentnie. W świecie, w którym funkcjonuje tyle stereotypów zawodowych, mód, warto też czasem poświęcić kilka chwil na refleksję nad pewnymi podstawowymi założeniami i ideami, próbując odnaleźć dystans z perspektywy współczesnych pozaprofesjonalnych rozważań i historycznych ponadczasowych reguł.
Kontynuując temat podsumowań: w jaki sposób postrzega Pan proces przemian w architekturze ostatnich dwudziestu lat na tle transformacji ustrojowych i gospodarczych w Polsce?
Lata 90. i ostatnie dziesięciolecie to wielkościowy skok, zarówno w skali inwestycji, budżetów, jak i w dostępności na rynku materiałów i technologii. Mamy do czynienia z importem produktów deweloperskich – odrzutów europejskiego rynku w ich najbardziej tandetnej formie. To wszystko w pewnym stopniu zaskoczyło nasze profesjonalne środowisko. Z tym błyskawicznym rozwojem nie szedł w parze rozwój teorii i idei, pewnie dlatego, że wymaga on wielopokoleniowej ciągłości przemyśleń i dobrej praktyki. Myślę, że to największa trudność w osiąganiu przez polskich architektów najwyższych światowych standardów. Lata ostatnie, boom budowlany, błyskawiczne terminy wykonywania zleceń głębszej refleksji też nie sprzyjają.
Czy istnieje w Polsce szacunek dla przestrzeni, w której żyjemy, świadomość otaczającej architektury?
Zachłyśnięcie się nowymi możliwościami, brak czasu na refleksję niesłużą budowaniu szacunku dla przestrzeni i architektury. Brak oparcia w żywej tradycji, bardziej w dziedzinie myśli niż formy, jest źródłem kompleksów i czasami infantylnych pomysłów na regulacje w dziedzinie planowania, budowy miast czy ochrony krajobrazu kulturowego. Tu poruszamy się często pomiędzy nieudolną rekonstrukcją a różnymi odcieniami pastiszu i kopii. Przykładem są plany zagospodarowania przestrzennego. Wiele z nich jako „odtrutkę” na socmodernistyczne osiedla proponuje kwartałową zabudowę o stałej wysokości z niezmierzoną ilością „lokalnych dominant” – tęsknota za urozmaicaniem. Rezultatem są ponure zamknięte bloki zabudowy o niewiarygodnie chaotycznej architekturze.
Jak ocenia Pan poziom edukacji architektonicznej w Polsce?
Mam za małą wiedzę, żeby podjąć się obiektywnej oceny. Poszczególne szkoły znacznie się różnią. Myślę, że kilka uczelni nie ma się czego wstydzić. Studenci ostatnich lat mają szansę zetknąć się z praktyką, pracując w dobrych polskich i zagranicznych firmach architektonicznych, dużo też podróżują. Sądzę, że przynosi to coraz lepsze rezultaty.
Wszyscy architekci na drodze edukacji zetknęli się z „Zarysem dziejów architektury w Polsce” Adama Miłobędzkiego. Jaki wpływ na Pańską architekturę miała postać ojca – wybitnego historyka architektury i sztuki?
Ojciec zawsze podkreślał, że badacz historii kultury czy teoretyk architektury musi mieć niezbędny dystans do badanego dzieła, architekt przeciwnie – nie może się dystansować. Śledził bardzo uważnie wszelkie nowości, zalecał jednocześnie ostrożny i nieufny stosunek do rozmaitych architektonicznych „zabobonów” i modnych niepogłębionych opinii. Tą rezerwę chyba w jakimś stopniu odziedziczyłem. Nie wierzę np. w „neutralne, obopractise jętne bryły” jako idealne tło dla wyeksponowania historycznych budowli, potrzebę „nawiązywania” do wszystkiego i wszędzie, lekkość, otwartość i transparentność szklanych budowli, potrzebę stosowania akcentów wysokościowych, potrzebę zaskakiwania ekspresyjną formą bez względu na treść, a także nieustanny postęp w architekturze. Mam niechętny dystans do pseudonaukowych modernistycznych teorii i bełkotu postmodernistycznych filozofów. Obecnie nawet bardzo znanii utalentowani architekci obniżają swoje loty, ulegając ciągłej presji zapotrzebowania na nowość i oryginalność za wszelką cenę. Ceną tą jest na ogół sprowadzenie idei do bardzo infantylnych pomysłów i skojarzeń. Trzeba mieć „mocną głowę”, każdemu czasami to nie wychodzi.
Który projekt pracowni JEMS przyniósł najwięcej radości, a który najbardziej rozczarował?
Radość sprawiają przede wszystkim te projekty, w których proces pracy od koncepcyjnej do wykonawczej był nieustannym wyzwaniem, studiowaniem i odkrywaniem nowych możliwości, lekcją dyscypliny projektowej – jak w złożonej rzeczywistości zachować główne założenia i idee. Najlepszym przykładem jest tu chyba Agora, chociaż z perspektywy czasu widzę, że wiele rzeczy można było zaprojektować w sposób bardziej jednoznaczny. Wśród projektów, które pozostawiły „kaca” ze względu na ciągłe cięcia, nieprzewidywalne zmiany, brak możliwości zrealizowania czytelnej i jednorodnej koncepcji, wymienić można np. osiedle Konstancja pod Warszawą.
Czy współczesna architektura potrzebuje ikon?
Pewnie tak, byle tylko nasze miasta nie składały się wyłącznie z budowli aspirujących do roli ikony. Warto też pamiętać, że niezależnie od „przyspieszenia naszych czasów”, dopiero po kilkudziesięciu latach można będzie sądzić ostatecznie o wartości takich tworów.
Który z aktualnych projektów pracowni jest w centrum Pańskiego zainteresowania?
Przebudowa i rozbudowa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie jest jednym z takich projektów. Po raz pierwszy dotykamy budynku zabytkowego, wprowadzając całkiem nowe i charakterystyczne dla współczesnej szkoły artystycznej pomysły i rozwiązania architektoniczne. Może uda nam się dokonać interwencji w historycznym obiekcie bez próby traktowania go jak „zamrożony” w czasie muzealny eksponat, pokazać, że historia to żywy i ciągły proces.
Jakiego typu obiekt chciałby Pan jeszcze zrealizować?
Mam niedosyt obiektów użyteczności publicznej, może muzeum, może teatr. Robimy teraz trochę konkursów…