Rola prezydenta Uni Europejskiej. ile i dlaczego tyle głosów Polska ma w rządzie Uni Europejskiej.
ghosts
Kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego była dramatycznie nijaka, niemerytoryczna. Wybraliśmy 50 nowych eurodeputowanych, wkrótce będziemy mieli nowego unijnego komisarza, obsadzamy – z klucza – wiele stanowisk w brukselskich instytucjach. O co mają walczyć w naszym imieniu, jaka przyszłość Europy jest w polskim interesie?
Postanowiliśmy przeprowadzić taką nieodbytą rozmowę: „Polityka” wspólnie z demosEUROPA – Centrum Strategii Europejskiej powołała kilkunastosobową grupę refleksyjną z zadaniem opracowania nowej agendy dla Unii Europejskiej. W panelach dyskusyjnych uczestniczyli m.in.: Igor Chalupec, Janusz Jankowiak, Michał Kleiber, Roman Kuźniar, Andrzej Olechowski, Adam Daniel Rotfeld, Krzysztof Rybiński, Aleksander Smolar.
Obszerny raport, zatytułowany „Europę stać na więcej”, zaprezentowaliśmy 16 lipca w Warszawie zaproszonej reprezentacji ludzi interesujących się sprawami publicznymi, porozmawialiśmy o nim osobno z ministrem Sikorskim, chcemy go także przedstawić w wybranych stolicach europejskich (bo jest i po angielsku).
Moment jest szczególny: Europa wytraciła impet, nie bardzo wie, co robić, ogłuszona potrójnym kryzysem – gospodarczym, instytucjonalnym (ciągle niepewna przyszłość traktatu rewizyjnego, nad którym pracuje od 9 lat!), braku wiary i wizji przyszłości. Ale Unia zaczęła nowy sezon instytucjonalny: nowy parlament, nowa wkrótce Komisja. Marazm europejski trzeba przełamać.
Naprzód Unio!
Podstawowe przesłanie raportu brzmi jasno: pomimo znużenia integracją w starych krajach członkowskich, dopychania kolanem traktatu z Lizbony, Unia musi pójść naprzód i podjąć nowy, wymagający projekt integracyjny na miarę jednolitego rynku z lat 80. czy też wspólnej waluty z lat 90.
Unia jest czymś więcej niż udaną organizacją międzynarodową: jest projektem politycznym o charakterze cywilizacyjnym. Jego waga i znaczenie wyznaczane są atrakcyjnością tego, co Europa ma do zaproponowania sobie samej i innym. Choć Unia ma za sobą ponad 50 lat sukcesów, nie jest dana raz na zawsze: może odejść w historyczny niebyt jak tyle innych ambitnych politycznych projektów. Dzisiejsza debata europejska jest w klinczu, zawieszona między snem o Stanach Zjednoczonych Europy, który jeszcze niedawno wszystkich absorbował, a złudnym pragmatyzmem, który dominuje w obecnym życiu politycznym kontynentu. Ten mały pragmatyzm jest jak wirus, który osłabia Unię i ulega przy tym rozmaitym mutacjom. Dotyka spraw najbardziej fundamentalnych, w tym funkcjonowania jednolitego rynku. Paradoksalnie tego rodzaju „zjadanie Unii od środka” może być bardziej groźne od otwartego jej kwestionowania.
Sędziowie niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego w swoim niedawnym orzeczeniu na temat traktatu z Lizbony na 147 stronach dowodzą, że integracja europejska nadmiernie wgryza się w kompetencje państwa narodowego. Trzeba się więc zdecydować – albo własne państwo, albo Stany Zjednoczone Europy. Jednego i drugiego mieć nie można. Dlaczego jednak w umysłach tak wielu sceptyków powstała fałszywa antynomia: Unia po jednej, a „interes narodowy” po drugiej stronie? Przecież najcenniejszym dorobkiem UE jest właśnie jej model dzielenia się suwerennością i odpowiedzialnością. Większość państw leżących na tym kontynencie jest w skali świata mała, ale razem to już wielki rynek 500 mln konsumentów i znaczący potencjał polityczny. Tylko razem.
Qin Gang, dyrektor generalny chińskiego MSZ, z satysfakcją podkreślał znakomitą współpracę Pekinu z Waszyngtonem. Przy okazji wizyty prezydenta Obamy zjechało się tu do nas pół amerykańskiego rządu – powiedział. Od dłuższego już czasu w świecie funkcjonuje pojęcie G2, grupa złożona tylko z dwóch: największa gospodarka światowa – USA i najdynamiczniej się dziś rozwijająca z wielkich, która wkrótce będzie druga – Chiny. Żaden kraj europejski z osobna nie jest dla tych dwóch partnerem odpowiedniej skali. Czy Unia nie powinna G2 zamienić na G3? Jeżeli Unia przegra rozgrywkę o wpływy na świecie, zaniknie jako podmiot polityczny. Globalnym liderem może stać się jedynie mając silne więzy zarówno ze Stanami Zjednoczonymi, jak i z Chinami. Aby G3 mogło realnie zaistnieć, Unia musi zbudować wspólną kulturę strategiczną i nauczyć się ufać swoim przedstawicielom. Traktat z Lizbony otwiera do tego furtkę, ale wszystko zależeć będzie od jego wdrożenia. Europejską dyplomację, której traktat daje zielone światło, można tworzyć latami i trzymać na wodzy głównych stolic albo powołać szybko i adekwatnie wyposażyć. Bezsprzecznie trzeba zrobić to drugie. A także zadbać o wspólne unijne przedstawicielstwo w organizacjach międzynarodowych, w tym w grupie zwanej G20.
Solidne fundamenty
Europa potrzebuje upolitycznienia, do czego drogą jest powołanie autentycznie europejskich partii politycznych. To one, a nie partie narodowe, powinny prowadzić debatę przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Wtedy kampanie nie byłyby prowincjonalne, zdominowane przez wewnętrzne spory i personalne ambicje poszczególnych parafii. Europejczycy toczyliby dyskusje na skalę kontynentu: wszyscy wiedzą, że problemów ochrony środowiska, transportu, energii nie można rozwiązać skutecznie w skali jednego kraju, więc i obywatelska debata polityczna powinna się toczyć w takiej skali.
Dziś państwa Unii utrzymują 2 mln żołnierzy, 10 tys. czołgów, 2,5 tys. samolotów bojowych. Po co? Przeciwko jakim zagrożeniom? Jedynie 5 proc. tego potencjału może być wykorzystane poza granicami wspólnoty. Jednym z motorów zmian (i oszczędności) mogłaby stać się rozbudowa europejskiego transportu strategicznego, umożliwiająca szybką dyslokację sił zbrojnych.
Trzeba nawiązać bliską współpracę między Unią Europejską i NATO. Na razie obie organizacje są w dużej mierze jak prawobrzeżna i lewobrzeżna Warszawa. Tkwią zwrócone do siebie plecami z okazjonalną, niełatwą i nieustannie remontowaną komunikacją. Zacząć trzeba od przeglądu najistotniejszych zagrożeń i znalezienia wspólnego mianownika pomiędzy Europejską Strategią Bezpieczeństwa oraz Koncepcją Strategiczną NATO. UE musi być zdolna do planowania operacji i nie może za każdym razem polegać na dobrej woli państw członkowskich. Jak mówi raport, „UE powinna instytucjonalnie uczestniczyć w pracach Sojuszu poprzez udział Wysokiego Przedstawiciela w obradach Rady Północnoatlantyckiej”.
Kryzys pokazał na szczęście, że strukturalne fundamenty Unii Europejskiej – zwłaszcza Europejski Bank Centralny – są solidne. Wspólna waluta euro sprawdziła się jako najsilniejszy możliwy instrument antyprotekcjonistyczny. Gdyby nie on, Unię podmyłyby zapewne fale konkurencyjnych dewaluacji, bo każde państwo dążyłoby do uzyskania korzyści kursowych na własną rękę. Euro trzeba umacniać, niech się stanie, obok dolara, nową, ważną światową walutą rezerwową. Jednym z najistotniejszych projektów politycznych najbliższej dekady stało się rozszerzenie strefy euro. To niezbędne dla ostatecznego przełamania podziału na stare i nowe państwa członkowskie. Kraje kandydujące potrzebują jasnego sygnału, że są mile widziane w strefie euro; kryteria przystąpienia do euro – dziś, w dobie kryzysu – trzeba dostosować do obecnych realiów gospodarczych w strefie.
Koniec sielanki
Projekt europejski zawsze oparty był na integracji gospodarczej i dzisiaj nie jest inaczej. Szczególnie intensywnie przekonujemy się o tym w czasie kryzysu. Na razie każdy robi swoje. Niemcy wprowadzają do konstytucji wymóg wyeliminowania deficytu budżetowego, a Francja chce inwestować „w przyszłość”, zwiększając zadłużenie. Dominuje metoda przeciągania liny, w której silniejszy zwycięża. Z polskiego punktu widzenia, najistotniejsza jest obrona fundamentalnych dla UE zasad wolnego przepływu towarów, osób, usług i kapitału, niezależnie od koniunktury gospodarczej. Ale także zwiększenie unijnego budżetu, który obecnie wynosi ledwie 1 proc. europejskiego PKB. Te pieniądze będą potrzebne jako wsparcie europejskich projektów badawczych i rozwojowych, bo „być albo nie być” europejskiej gospodarki w XXI w. to innowacyjność.
Jeden kryzys jeszcze trwa, a w kolejce już czekają następne. Pierwszy, spowodowany przez demografię, która jest naszym sukcesem i problemem jednocześnie. W przeciągu najbliższych 2–3 lat połowa Europejczyków będzie miała ponad 50 lat. Nie ma na świecie społeczeństwa i gospodarki o podobnej charakterystyce demograficznej. Problem da o sobie znać już za kilka lat, gdy będziemy mieli do czynienia z szybko rosnącą liczbą osób opuszczających rynek pracy. W tej sprawie potrzebny jest europejski pakt polityczny, wydłużenie wieku emerytalnego, stopniowe przechodzenie (jak w Polsce) do systemu emerytur kapitałowych.
Kolejnym wielkim wyzwaniem pozostanie presja migracyjna, której dopiero zaczniemy w Polsce doświadczać. Migracja jest niezbędna, ale jednocześnie rodzi napięcia społeczne. Jest paradoksem, że mimo zniesienia granic, państwa członkowskie zazdrośnie strzegą swoich kompetencji w tym obszarze. Mają nie tyle rozbieżne interesy, co bardzo odmienne punkty widzenia na możliwe rozwiązania. Jedynym sposobem skrócenia męki z polityką migracyjną jest jej pełne uwspólnotowienie, czyli powierzenie głównej roli Komisji Europejskiej i Parlamentowi Europejskiemu. Potrzeba także bardziej ofensywnego i nowatorskiego pozyskiwania wykwalifikowanych pracowników spoza Europy.
Mamy wreszcie zmiany klimatu, których konsekwencje będą bardziej dotkliwe, niż się spodziewano jeszcze niedawno. Światowi klimatolodzy uważają, że należy dążyć do stabilizacji temperatury na poziomie 1,5 st. Celsjusza powyżej poziomów przedindustrialnych, a nie 2 stopni, jak do tej pory sądzono. To olbrzymia zmiana, która skłania wielu ekspertów do postulowania gospodarki „zero-emisyjnej” w perspektywie 2050 r. Mówią, że obecnie pożyczamy nie tylko pieniądze, ale i atmosferę od przyszłych pokoleń. Jednocześnie polityka klimatyczna musi być racjonalna ekonomicznie, wspierając te instrumenty, które prowadzą do właściwego celu, którym jest redukcja emisji gazów cieplarnianych. Raport postuluje, aby w UE utworzyć strategiczny fundusz nowych technologii niskoemisyjnych, zwłaszcza poświęcony technologiom czystego węgla, w co osobiście był zaangażowany prof. Jerzy Buzek.
Bilans tego, co Unię Europejską czeka w najbliższych latach, budzi poważne obawy. Jak na ironię tłumaczą one jednak doskonale, dlaczego tak gigantyczne problemy sprawia w obecnych warunkach przywództwo polityczne. Sto razy łatwiej jest zaszyć się w warunkach krajowej debaty politycznej i zapomnieć o świecie, licząc po cichu, że ktoś zajmie się jego problemami. Teraz jednak sielanka się kończy. Z Jerzym Buzkiem jako szefem Parlamentu Europejskiego i polską prezydencją za pasem w 2011 r. nie mamy wyjścia i musimy włożyć cięższą zbroję. Noblesse oblige!
Jak Polska może zmienić Unię? Zapraszamy do dyskusji na naszym forum!
Postanowiliśmy przeprowadzić taką nieodbytą rozmowę: „Polityka” wspólnie z demosEUROPA – Centrum Strategii Europejskiej powołała kilkunastosobową grupę refleksyjną z zadaniem opracowania nowej agendy dla Unii Europejskiej. W panelach dyskusyjnych uczestniczyli m.in.: Igor Chalupec, Janusz Jankowiak, Michał Kleiber, Roman Kuźniar, Andrzej Olechowski, Adam Daniel Rotfeld, Krzysztof Rybiński, Aleksander Smolar.
Obszerny raport, zatytułowany „Europę stać na więcej”, zaprezentowaliśmy 16 lipca w Warszawie zaproszonej reprezentacji ludzi interesujących się sprawami publicznymi, porozmawialiśmy o nim osobno z ministrem Sikorskim, chcemy go także przedstawić w wybranych stolicach europejskich (bo jest i po angielsku).
Moment jest szczególny: Europa wytraciła impet, nie bardzo wie, co robić, ogłuszona potrójnym kryzysem – gospodarczym, instytucjonalnym (ciągle niepewna przyszłość traktatu rewizyjnego, nad którym pracuje od 9 lat!), braku wiary i wizji przyszłości. Ale Unia zaczęła nowy sezon instytucjonalny: nowy parlament, nowa wkrótce Komisja. Marazm europejski trzeba przełamać.
Naprzód Unio!
Podstawowe przesłanie raportu brzmi jasno: pomimo znużenia integracją w starych krajach członkowskich, dopychania kolanem traktatu z Lizbony, Unia musi pójść naprzód i podjąć nowy, wymagający projekt integracyjny na miarę jednolitego rynku z lat 80. czy też wspólnej waluty z lat 90.
Unia jest czymś więcej niż udaną organizacją międzynarodową: jest projektem politycznym o charakterze cywilizacyjnym. Jego waga i znaczenie wyznaczane są atrakcyjnością tego, co Europa ma do zaproponowania sobie samej i innym. Choć Unia ma za sobą ponad 50 lat sukcesów, nie jest dana raz na zawsze: może odejść w historyczny niebyt jak tyle innych ambitnych politycznych projektów. Dzisiejsza debata europejska jest w klinczu, zawieszona między snem o Stanach Zjednoczonych Europy, który jeszcze niedawno wszystkich absorbował, a złudnym pragmatyzmem, który dominuje w obecnym życiu politycznym kontynentu. Ten mały pragmatyzm jest jak wirus, który osłabia Unię i ulega przy tym rozmaitym mutacjom. Dotyka spraw najbardziej fundamentalnych, w tym funkcjonowania jednolitego rynku. Paradoksalnie tego rodzaju „zjadanie Unii od środka” może być bardziej groźne od otwartego jej kwestionowania.
Sędziowie niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego w swoim niedawnym orzeczeniu na temat traktatu z Lizbony na 147 stronach dowodzą, że integracja europejska nadmiernie wgryza się w kompetencje państwa narodowego. Trzeba się więc zdecydować – albo własne państwo, albo Stany Zjednoczone Europy. Jednego i drugiego mieć nie można. Dlaczego jednak w umysłach tak wielu sceptyków powstała fałszywa antynomia: Unia po jednej, a „interes narodowy” po drugiej stronie? Przecież najcenniejszym dorobkiem UE jest właśnie jej model dzielenia się suwerennością i odpowiedzialnością. Większość państw leżących na tym kontynencie jest w skali świata mała, ale razem to już wielki rynek 500 mln konsumentów i znaczący potencjał polityczny. Tylko razem.
Qin Gang, dyrektor generalny chińskiego MSZ, z satysfakcją podkreślał znakomitą współpracę Pekinu z Waszyngtonem. Przy okazji wizyty prezydenta Obamy zjechało się tu do nas pół amerykańskiego rządu – powiedział. Od dłuższego już czasu w świecie funkcjonuje pojęcie G2, grupa złożona tylko z dwóch: największa gospodarka światowa – USA i najdynamiczniej się dziś rozwijająca z wielkich, która wkrótce będzie druga – Chiny. Żaden kraj europejski z osobna nie jest dla tych dwóch partnerem odpowiedniej skali. Czy Unia nie powinna G2 zamienić na G3? Jeżeli Unia przegra rozgrywkę o wpływy na świecie, zaniknie jako podmiot polityczny. Globalnym liderem może stać się jedynie mając silne więzy zarówno ze Stanami Zjednoczonymi, jak i z Chinami. Aby G3 mogło realnie zaistnieć, Unia musi zbudować wspólną kulturę strategiczną i nauczyć się ufać swoim przedstawicielom. Traktat z Lizbony otwiera do tego furtkę, ale wszystko zależeć będzie od jego wdrożenia. Europejską dyplomację, której traktat daje zielone światło, można tworzyć latami i trzymać na wodzy głównych stolic albo powołać szybko i adekwatnie wyposażyć. Bezsprzecznie trzeba zrobić to drugie. A także zadbać o wspólne unijne przedstawicielstwo w organizacjach międzynarodowych, w tym w grupie zwanej G20.
Solidne fundamenty
Europa potrzebuje upolitycznienia, do czego drogą jest powołanie autentycznie europejskich partii politycznych. To one, a nie partie narodowe, powinny prowadzić debatę przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Wtedy kampanie nie byłyby prowincjonalne, zdominowane przez wewnętrzne spory i personalne ambicje poszczególnych parafii. Europejczycy toczyliby dyskusje na skalę kontynentu: wszyscy wiedzą, że problemów ochrony środowiska, transportu, energii nie można rozwiązać skutecznie w skali jednego kraju, więc i obywatelska debata polityczna powinna się toczyć w takiej skali.
Dziś państwa Unii utrzymują 2 mln żołnierzy, 10 tys. czołgów, 2,5 tys. samolotów bojowych. Po co? Przeciwko jakim zagrożeniom? Jedynie 5 proc. tego potencjału może być wykorzystane poza granicami wspólnoty. Jednym z motorów zmian (i oszczędności) mogłaby stać się rozbudowa europejskiego transportu strategicznego, umożliwiająca szybką dyslokację sił zbrojnych.
Trzeba nawiązać bliską współpracę między Unią Europejską i NATO. Na razie obie organizacje są w dużej mierze jak prawobrzeżna i lewobrzeżna Warszawa. Tkwią zwrócone do siebie plecami z okazjonalną, niełatwą i nieustannie remontowaną komunikacją. Zacząć trzeba od przeglądu najistotniejszych zagrożeń i znalezienia wspólnego mianownika pomiędzy Europejską Strategią Bezpieczeństwa oraz Koncepcją Strategiczną NATO. UE musi być zdolna do planowania operacji i nie może za każdym razem polegać na dobrej woli państw członkowskich. Jak mówi raport, „UE powinna instytucjonalnie uczestniczyć w pracach Sojuszu poprzez udział Wysokiego Przedstawiciela w obradach Rady Północnoatlantyckiej”.
Kryzys pokazał na szczęście, że strukturalne fundamenty Unii Europejskiej – zwłaszcza Europejski Bank Centralny – są solidne. Wspólna waluta euro sprawdziła się jako najsilniejszy możliwy instrument antyprotekcjonistyczny. Gdyby nie on, Unię podmyłyby zapewne fale konkurencyjnych dewaluacji, bo każde państwo dążyłoby do uzyskania korzyści kursowych na własną rękę. Euro trzeba umacniać, niech się stanie, obok dolara, nową, ważną światową walutą rezerwową. Jednym z najistotniejszych projektów politycznych najbliższej dekady stało się rozszerzenie strefy euro. To niezbędne dla ostatecznego przełamania podziału na stare i nowe państwa członkowskie. Kraje kandydujące potrzebują jasnego sygnału, że są mile widziane w strefie euro; kryteria przystąpienia do euro – dziś, w dobie kryzysu – trzeba dostosować do obecnych realiów gospodarczych w strefie.
Koniec sielanki
Projekt europejski zawsze oparty był na integracji gospodarczej i dzisiaj nie jest inaczej. Szczególnie intensywnie przekonujemy się o tym w czasie kryzysu. Na razie każdy robi swoje. Niemcy wprowadzają do konstytucji wymóg wyeliminowania deficytu budżetowego, a Francja chce inwestować „w przyszłość”, zwiększając zadłużenie. Dominuje metoda przeciągania liny, w której silniejszy zwycięża. Z polskiego punktu widzenia, najistotniejsza jest obrona fundamentalnych dla UE zasad wolnego przepływu towarów, osób, usług i kapitału, niezależnie od koniunktury gospodarczej. Ale także zwiększenie unijnego budżetu, który obecnie wynosi ledwie 1 proc. europejskiego PKB. Te pieniądze będą potrzebne jako wsparcie europejskich projektów badawczych i rozwojowych, bo „być albo nie być” europejskiej gospodarki w XXI w. to innowacyjność.
Jeden kryzys jeszcze trwa, a w kolejce już czekają następne. Pierwszy, spowodowany przez demografię, która jest naszym sukcesem i problemem jednocześnie. W przeciągu najbliższych 2–3 lat połowa Europejczyków będzie miała ponad 50 lat. Nie ma na świecie społeczeństwa i gospodarki o podobnej charakterystyce demograficznej. Problem da o sobie znać już za kilka lat, gdy będziemy mieli do czynienia z szybko rosnącą liczbą osób opuszczających rynek pracy. W tej sprawie potrzebny jest europejski pakt polityczny, wydłużenie wieku emerytalnego, stopniowe przechodzenie (jak w Polsce) do systemu emerytur kapitałowych.
Kolejnym wielkim wyzwaniem pozostanie presja migracyjna, której dopiero zaczniemy w Polsce doświadczać. Migracja jest niezbędna, ale jednocześnie rodzi napięcia społeczne. Jest paradoksem, że mimo zniesienia granic, państwa członkowskie zazdrośnie strzegą swoich kompetencji w tym obszarze. Mają nie tyle rozbieżne interesy, co bardzo odmienne punkty widzenia na możliwe rozwiązania. Jedynym sposobem skrócenia męki z polityką migracyjną jest jej pełne uwspólnotowienie, czyli powierzenie głównej roli Komisji Europejskiej i Parlamentowi Europejskiemu. Potrzeba także bardziej ofensywnego i nowatorskiego pozyskiwania wykwalifikowanych pracowników spoza Europy.
Mamy wreszcie zmiany klimatu, których konsekwencje będą bardziej dotkliwe, niż się spodziewano jeszcze niedawno. Światowi klimatolodzy uważają, że należy dążyć do stabilizacji temperatury na poziomie 1,5 st. Celsjusza powyżej poziomów przedindustrialnych, a nie 2 stopni, jak do tej pory sądzono. To olbrzymia zmiana, która skłania wielu ekspertów do postulowania gospodarki „zero-emisyjnej” w perspektywie 2050 r. Mówią, że obecnie pożyczamy nie tylko pieniądze, ale i atmosferę od przyszłych pokoleń. Jednocześnie polityka klimatyczna musi być racjonalna ekonomicznie, wspierając te instrumenty, które prowadzą do właściwego celu, którym jest redukcja emisji gazów cieplarnianych. Raport postuluje, aby w UE utworzyć strategiczny fundusz nowych technologii niskoemisyjnych, zwłaszcza poświęcony technologiom czystego węgla, w co osobiście był zaangażowany prof. Jerzy Buzek.
Bilans tego, co Unię Europejską czeka w najbliższych latach, budzi poważne obawy. Jak na ironię tłumaczą one jednak doskonale, dlaczego tak gigantyczne problemy sprawia w obecnych warunkach przywództwo polityczne. Sto razy łatwiej jest zaszyć się w warunkach krajowej debaty politycznej i zapomnieć o świecie, licząc po cichu, że ktoś zajmie się jego problemami. Teraz jednak sielanka się kończy. Z Jerzym Buzkiem jako szefem Parlamentu Europejskiego i polską prezydencją za pasem w 2011 r. nie mamy wyjścia i musimy włożyć cięższą zbroję. Noblesse oblige!
Jak Polska może zmienić Unię? Zapraszamy do dyskusji na naszym forum!