Wczoraj, kolejna niedziela spędzona z rodziną. Kiedy po powrocie do domu i rozmowie z moimi formowymi przyjacielami na GG pomyśałem późnym wieczorem - do łóżka i spać. W dzień nie spałam, często lubię to robić - 1 h w hamaku po wisieć. wziąć do ręki haiku i poczytać, porozmyślać, włączyć na MP4 muzykę indiańską czy jakąś uspokajającą i usypiam. Ale wczoraj nie spałam, po 18.00 nie piłam yerby. a tu nie mogę spać. No dobra, włączamy TV. Zawsze nie wrzucam 1, ale tym razem po kolei wszystkim kanałami i na TVP1 zaczynał się film. "Kto nigdy nie żył." Zapowiadał się ciekawie, ksiądz od narkomanów. Środowisko i takie refleksje. moje klimaty. Pierwsze kilkanaście minut - wyglądało na to, że film będzie o narkomanach. Ale tu totalny zwrot akcji. Ksiądz na początku filmu ratował narkomana, który nabrał się za dużo. Ksiądz w trakcie udzielania pierwszej pomocy zaraził się od chłopaka HIV`em. Zostało mu maksymalnie kilka lat życia. Przed tym jak się dowiedział był w kurii na rozmowie z biskupem, który na prośbę proboszcza parafii, w której ksiądz Jan (bo tak miał na imię ów bohater) spotykał się w kościele z narkomanami wysłał księdza narkomanów do Rzymu. Po badaniach, Jan udał się do tego samego biskupa i podał wyniki prosząc o przeniesienie do klasztoru. Kiedy decyzja miała być rozparzana urzędowo zresztą. bo i tak decyzja musiała być pozytywna. Ksiądz Jan udał się do domu, przyjaciela/brata, który był chory, nie mógł ruszyć kończynami, myć się, egzystentować normalnie. I ten chry człowiek powiedział Janowi słowa, które z biegiem wydarzeń okazały się największą chyba refleksją filmu: "Nie mogę nic obok siebie zorbić. Każdy musi przy mnie biegać, wąchać mocz i nawet nie mogę wstać, żeby się wysrać, na mnie już za późno na takie pakty z Bogiem, jak Ty." "Jakie pakty" - zapytał Jan"Ja obracałem laseczki, biegałem za dupeczkami, cieszyłem się chwilą. I teraz o - chory jak pies pod płotem. Ja Bógu na przekór Bóg i mi. A ty masz z nim pakt: Ja celibat - ty mi zdrowie Ja sie modlę - ty mi długie życie Ja msza - ty mi szczęście." Jan wyszedł bez słowa. Nawet nie pisnął, że ma HIV`a. Poszedł do klasztoru, jako mieszczuch dostał ziemię do uprawy. I oddał się uprawom całkowicie. Wolał uprawiać niż się modlić, wolał wyrywać chwasty niż iść z braćmi na mszę. Przyodział zakonny strój, zapuścił brodę i popadł w otchłań śmierci. Całkowicie oddał się pietruszkom. Kiedy spotykał znajomych mówił tylko o tym. Nawet stary ksiądz, który go doprowadził do kapłaństwa nie mógł przemówić mu do głowy słowami Biblii. I dwóch młodych, dla których najważniejsze były narkotyki a teraz rzucili je dla dziecka przyjechali, żeby Jan ochrzcił je, on także ciągle o pietruszkach. Popadł w otchłań, podcinał żyły, złościł się, chciał skończyć z chorobą. I zakończenie wcale nie było takie, że wyzdrowiał. Zciął brodę i w chorobie wrócił do młodzieży - narkomanów, bo był im potrzebny. Wrócił na dwa kroki przed śmiercią. Nie było w filmie śmierci księdza, bo ta finalizacja należy do nas. Zapraszam was do obejrzenia filmu. A teraz chciałbym coś wywnioskować. Napisać. Umierają rożni ludzie. Często kiedy nadchodzi godzina, kiedy umiera nam ktoś bardzo bliski, albo zapada w chorobę śmiertelną, pytamy: "Dlaczego właśnie On/Ona przecież tyle dobrego zrobiła, przecież jest taka młoda, przecież tyle się modliła, tak mocno wierzyła.?" Ale na tę samą chorobę choruje także grzesznik, niewierzący, ateista. I cierpi mniej, kupuje sobie drogie leki, może mniej czuje bolu, może nawet chodzić, bo w czasie zdiagnozowali raka. Obydwaj umierają na dwie te same choroby. Obydwaj mogą umrzeć w tym samym czasie. Tylko ten ateista z pozycji fizycznej, za pieniądze kupił sobie bezbolesną śmierć. fizycznie nie cierpi, a leżąca na innej sali pacjentka krzyczy z bólu. Męczarnie, okropny ból. Tylko, że kiedy zbliżają się ostatnie minuty. ostatnie sekundy ten ateista patrzy w światłość i nie widzi nikogo, a światłość go oślepia i nie może znaleźć drogi. Boi się, strach duszy, tego co ciało już obiąć nie może, od czego nie można się wykupić pieniędzmi. A chora głęboko wierząca 17-latka, która leżała 2 sale obok w skromnych warunkach, fizycznie umarła "gorzej". Tylko co znaczy to gorzej. Z HONOREM, Z BOGIEM NA PIERSI, ZE ZROZUMIENIEM CHRYSTUSA i ZE STYGMATAMI W CIELE? To znaczy gorzej? Tylko, że ona w ostatnich sekundach zobaczyła ludzi, kochających, którzy odeszli, i jej cierpienie i dobro i wiarę, która prowadziła i światłość nie oślepiała, bo była duchowo już znajoma - to Bóg. Ciężko jest pogodzić się z czyjąś śmiercią, ciężko jeszcze pogrzebać własna fizyczność, którą odczuwamy do miłującego człowieka, ciężko otworzyć oko duszy. Ciężko jest zdobyć duchowość, więź ducha własnego, uwolnić tę miłość, dać jej przestrzeń, tak, aby fizyczność i ciało nie stanowiły bariery. Ciężko przede wszystkim zrozumieć, że przemijamy i umieramy. że umierają i młodzi i starzy i ludzie, których nigdy nie było. Pijak dziś wypił za dużo. spadł do rowu, w nocy był mróz - zamarzł. Nic nie poczuł. Usnął nie trzeźwy, czy wszedł do nieba trzeźwy? Narkoman przedawkował, nie walczył nawet z uzależnieniem. Wczoraj mówił, że wziął pierwszy raz na imprezie, dziś wziął drugi, ale za dużo i serce nie wytrzymało. Był taki radosny, śmiał się z byle czego, nie pamiętał o problemach. Czy bezproblemowo wejdzie do nieba? Ludzie, tacy jak Sssasha, którą nie dawno pożegnaliśmy i wielu innych codziennie umierających w hospicjach domowych i szpitalnych. Dzieci i starsi i w średnim wieku i młodzież. Umierają z honorem i nie tylko za siebie. One, oni, umierają setki razy, za ludzki, których nie ma. Umierają aby potem upajać się widokiem z okna pijaka, który jednak trafił do czyścca, narkomana, który 2 h wcześniej zrobił coś dobrego. Zamiast dać koledze na kolejną działkę kupił chleb bezdomnemu, którego przecież nie ma. Tym bezdomnym jest dziecko z hospicjum. Ale go przecież nie ma. Ludzie, który od nas odchodzą z honorem, z chrystusowym krzyżem na piersiach, to ci, których nie ma. Ci, których nie ma. nie ma. Dla nas żyją w sercach, ale pijaka nie nawrócą faktem bycia, narkomanowi nie przemówią do rozumu biografie świętych, świadectwa, cóż, nawet widoczne cuda. Ci, których nie ma umierają za nich i są tymi bezdomnymi, którzy dają ostatni okruch nadziei życia w Niebie. Za kilka godzin narkoman wszedł do nieba, odpokutował swoje. Dwa ziemskie miesiące później pijak też zawitał niebie, bo w dzieciństwie zrobił coś dobrego i ta, która swym setnym już umieraniem modliła się za niego. Cóż, za ludzi takich jak Sssasha, dzieci z hospicjum i innych, młodzież, dorosłych, starszych trzeba podziękować. Za ich świadectwo i fizyczność, która może umrzeć, ale duchowość będzie żyła wiecznie. I gdy u progu śmierci zamykają się dla niektórych wchodzących do nieba księgi życia, niektórzy otwierają je jeszcze i wiecznością zapisują modlitwy, za ziemskich i czyśćcowych. Ale przecież są już w niebie. My się lenimy, gdy mamy obowiązek, oni go nie mają a jednak coś dla nas robią. Zapisani wiecznością, ci których nie ma. Ci, którzy nie żyli...
Wczoraj, kolejna niedziela spędzona z rodziną. Kiedy po powrocie do domu i rozmowie z moimi formowymi przyjacielami na GG pomyśałem późnym wieczorem - do łóżka i spać.
W dzień nie spałam, często lubię to robić - 1 h w hamaku po wisieć. wziąć do ręki haiku i poczytać, porozmyślać, włączyć na MP4 muzykę indiańską czy jakąś uspokajającą i usypiam. Ale wczoraj nie spałam, po 18.00 nie piłam yerby. a tu nie mogę spać. No dobra, włączamy TV. Zawsze nie wrzucam 1, ale tym razem po kolei wszystkim kanałami i na TVP1 zaczynał się film. "Kto nigdy nie żył." Zapowiadał się ciekawie, ksiądz od narkomanów. Środowisko i takie refleksje. moje klimaty. Pierwsze kilkanaście minut - wyglądało na to, że film będzie o narkomanach. Ale tu totalny zwrot akcji. Ksiądz na początku filmu ratował narkomana, który nabrał się za dużo. Ksiądz w trakcie udzielania pierwszej pomocy zaraził się od chłopaka HIV`em. Zostało mu maksymalnie kilka lat życia. Przed tym jak się dowiedział był w kurii na rozmowie z biskupem, który na prośbę proboszcza parafii, w której ksiądz Jan (bo tak miał na imię ów bohater) spotykał się w kościele z narkomanami wysłał księdza narkomanów do Rzymu.
Po badaniach, Jan udał się do tego samego biskupa i podał wyniki prosząc o przeniesienie do klasztoru. Kiedy decyzja miała być rozparzana urzędowo zresztą. bo i tak decyzja musiała być pozytywna. Ksiądz Jan udał się do domu, przyjaciela/brata, który był chory, nie mógł ruszyć kończynami, myć się, egzystentować normalnie. I ten chry człowiek powiedział Janowi słowa, które z biegiem wydarzeń okazały się największą chyba refleksją filmu:
"Nie mogę nic obok siebie zorbić. Każdy musi przy mnie biegać, wąchać mocz i nawet nie mogę wstać, żeby się wysrać, na mnie już za późno na takie pakty z Bogiem, jak Ty." "Jakie pakty" - zapytał Jan"Ja obracałem laseczki, biegałem za dupeczkami, cieszyłem się chwilą. I teraz o - chory jak pies pod płotem. Ja Bógu na przekór Bóg i mi. A ty masz z nim pakt:
Ja celibat - ty mi zdrowie
Ja sie modlę - ty mi długie życie
Ja msza - ty mi szczęście."
Jan wyszedł bez słowa. Nawet nie pisnął, że ma HIV`a.
Poszedł do klasztoru, jako mieszczuch dostał ziemię do uprawy. I oddał się uprawom całkowicie. Wolał uprawiać niż się modlić, wolał wyrywać chwasty niż iść z braćmi na mszę. Przyodział zakonny strój, zapuścił brodę i popadł w otchłań śmierci. Całkowicie oddał się pietruszkom. Kiedy spotykał znajomych mówił tylko o tym. Nawet stary ksiądz, który go doprowadził do kapłaństwa nie mógł przemówić mu do głowy słowami Biblii. I dwóch młodych, dla których najważniejsze były narkotyki a teraz rzucili je dla dziecka przyjechali, żeby Jan ochrzcił je, on także ciągle o pietruszkach. Popadł w otchłań, podcinał żyły, złościł się, chciał skończyć z chorobą. I zakończenie wcale nie było takie, że wyzdrowiał. Zciął brodę i w chorobie wrócił do młodzieży - narkomanów, bo był im potrzebny. Wrócił na dwa kroki przed śmiercią. Nie było w filmie śmierci księdza, bo ta finalizacja należy do nas.
Zapraszam was do obejrzenia filmu. A teraz chciałbym coś wywnioskować. Napisać.
Umierają rożni ludzie. Często kiedy nadchodzi godzina, kiedy umiera nam ktoś bardzo bliski, albo zapada w chorobę śmiertelną, pytamy: "Dlaczego właśnie On/Ona przecież tyle dobrego zrobiła, przecież jest taka młoda, przecież tyle się modliła, tak mocno wierzyła.?" Ale na tę samą chorobę choruje także grzesznik, niewierzący, ateista. I cierpi mniej, kupuje sobie drogie leki, może mniej czuje bolu, może nawet chodzić, bo w czasie zdiagnozowali raka. Obydwaj umierają na dwie te same choroby. Obydwaj mogą umrzeć w tym samym czasie. Tylko ten ateista z pozycji fizycznej, za pieniądze kupił sobie bezbolesną śmierć. fizycznie nie cierpi, a leżąca na innej sali pacjentka krzyczy z bólu. Męczarnie, okropny ból. Tylko, że kiedy zbliżają się ostatnie minuty. ostatnie sekundy ten ateista patrzy w światłość i nie widzi nikogo, a światłość go oślepia i nie może znaleźć drogi. Boi się, strach duszy, tego co ciało już obiąć nie może, od czego nie można się wykupić pieniędzmi. A chora głęboko wierząca 17-latka, która leżała 2 sale obok w skromnych warunkach, fizycznie umarła "gorzej". Tylko co znaczy to gorzej. Z HONOREM, Z BOGIEM NA PIERSI, ZE ZROZUMIENIEM CHRYSTUSA i ZE STYGMATAMI W CIELE? To znaczy gorzej? Tylko, że ona w ostatnich sekundach zobaczyła ludzi, kochających, którzy odeszli, i jej cierpienie i dobro i wiarę, która prowadziła i światłość nie oślepiała, bo była duchowo już znajoma - to Bóg.
Ciężko jest pogodzić się z czyjąś śmiercią, ciężko jeszcze pogrzebać własna fizyczność, którą odczuwamy do miłującego człowieka, ciężko otworzyć oko duszy. Ciężko jest zdobyć duchowość, więź ducha własnego, uwolnić tę miłość, dać jej przestrzeń, tak, aby fizyczność i ciało nie stanowiły bariery. Ciężko przede wszystkim zrozumieć, że przemijamy i umieramy. że umierają i młodzi i starzy i ludzie, których nigdy nie było.
Pijak dziś wypił za dużo. spadł do rowu, w nocy był mróz - zamarzł. Nic nie poczuł. Usnął nie trzeźwy, czy wszedł do nieba trzeźwy?
Narkoman przedawkował, nie walczył nawet z uzależnieniem. Wczoraj mówił, że wziął pierwszy raz na imprezie, dziś wziął drugi, ale za dużo i serce nie wytrzymało. Był taki radosny, śmiał się z byle czego, nie pamiętał o problemach. Czy bezproblemowo wejdzie do nieba?
Ludzie, tacy jak Sssasha, którą nie dawno pożegnaliśmy i wielu innych codziennie umierających w hospicjach domowych i szpitalnych. Dzieci i starsi i w średnim wieku i młodzież. Umierają z honorem i nie tylko za siebie. One, oni, umierają setki razy, za ludzki, których nie ma. Umierają aby potem upajać się widokiem z okna pijaka, który jednak trafił do czyścca, narkomana, który 2 h wcześniej zrobił coś dobrego. Zamiast dać koledze na kolejną działkę kupił chleb bezdomnemu, którego przecież nie ma. Tym bezdomnym jest dziecko z hospicjum. Ale go przecież nie ma.
Ludzie, który od nas odchodzą z honorem, z chrystusowym krzyżem na piersiach, to ci, których nie ma. Ci, których nie ma. nie ma.
Dla nas żyją w sercach, ale pijaka nie nawrócą faktem bycia, narkomanowi nie przemówią do rozumu biografie świętych, świadectwa, cóż, nawet widoczne cuda. Ci, których nie ma umierają za nich i są tymi bezdomnymi, którzy dają ostatni okruch nadziei życia w Niebie.
Za kilka godzin narkoman wszedł do nieba, odpokutował swoje. Dwa ziemskie miesiące później pijak też zawitał niebie, bo w dzieciństwie zrobił coś dobrego i ta, która swym setnym już umieraniem modliła się za niego.
Cóż, za ludzi takich jak Sssasha, dzieci z hospicjum i innych, młodzież, dorosłych, starszych trzeba podziękować. Za ich świadectwo i fizyczność, która może umrzeć, ale duchowość będzie żyła wiecznie. I gdy u progu śmierci zamykają się dla niektórych wchodzących do nieba księgi życia, niektórzy otwierają je jeszcze i wiecznością zapisują modlitwy, za ziemskich i czyśćcowych.
Ale przecież są już w niebie. My się lenimy, gdy mamy obowiązek, oni go nie mają a jednak coś dla nas robią.
Zapisani wiecznością, ci których nie ma. Ci, którzy nie żyli...
Mam nadzieję że pomogłąm!!!