krzywdziciel formy czy człowiek jest wybaczyc oprawczy
justyna1117
Internet Archive Web Moving Images Texts Audio Software Patron Info About IA Projects (navigation image) Home American Libraries | Canadian Libraries | Universal Library | Open Source Books | Project Gutenberg | Children's Library | Biodiversity Heritage Library | Additional Collections
Search: Advanced Search Anonymous User (login or join us) Upload See other formats Full text of "Płomienie"
This is a digital copy of a book that was preserved for generations on library shelves before it was carefully scanned by Google as part of a project to make the world's books discoverable online.
It has survived long enough for the copyright to expire and the book to enter the public domain. A public domain book is one that was never subject to copyright or whose legał copyright term has expired. Whether a book is in the public domain may vary country to country. Public domain books are our gateways to the past, representing a wealth of history, culture and knowledge that's often difficult to discover.
Marks, notations and other marginalia present in the original volume will appear in this file - a reminder of this book's long journey from the publisher to a library and finally to you.
Usage guidelines
Google is proud to partner with libraries to digitize public domain materials and make them widely accessible. Public domain books belong to the public and we are merely their custodians. Nevertheless, this work is expensive, so in order to keep providing this resource, we have taken steps to prevent abuse by commercial parties, including placing technical restrictions on automated ąuerying.
We also ask that you:
+ Make non-commercial use of the file s We designed Google Book Search for use by individuals, and we reąuest that you use these files for personal, non-commercial purposes.
+ Refrainfrom automated ąuerying Do not send automated ąueries of any sort to Google's system: If you are conducting research on machinę translation, optical character recognition or other areas where access to a large amount of text is helpful, please contact us. We encourage the use of public domain materials for these purposes and may be able to help.
+ Maintain attribution The Google "watermark" you see on each file is essential for informing people about this project and helping them find additional materials through Google Book Search. Please do not remove it.
+ Keep it legał Whatever your use, remember that you are responsible for ensuring that what you are doing is legał. Do not assume that just because we believe a book is in the public domain for users in the United States, that the work is also in the public domain for users in other countries. Whether a book is still in copyright varies from country to country, and we can't offer guidance on whether any specific use of any specific book is allowed. Please do not assume that a book's appearance in Google Book Search means it can be used in any manner any where in the world. Copyright infringement liability can be ąuite severe.
About Google Book Search
Google's mission is to organize the world's Information and to make it universally accessible and useful. Google Book Search helps readers discover the world's books while helping authors and publishers reach new audiences. You can search through the fuli text of this book on the web
at |http : //books . google . com/
Jest to cyfrowa wersja książki, która przez pokolenia przechowywana była na bibliotecznych pólkach, zanim została troskliwie zeska- nowana przez Google w ramach projektu światowej biblioteki sieciowej.
Prawa autorskie do niej zdążyły już wygasnąć i książka stalą się częścią powszechnego dziedzictwa. Książka należąca do powszechnego dziedzictwa to książka nigdy nie objęta prawami autorskimi lub do której prawa te wygasły. Zaliczenie książki do powszechnego dziedzictwa zależy od kraju. Książki należące do powszechnego dziedzictwa to nasze wrota do przeszłości. Stanowią nieoceniony dorobek historyczny i kulturowy oraz źródło cennej wiedzy.
Uwagi, notatki i inne zapisy na marginesach, obecne w oryginalnym wolumenie, znajdują się również w tym pliku - przypominając długą podróż tej książki od wydawcy do biblioteki, a wreszcie do Ciebie.
Zasady użytkowania
Google szczyci się współpracą z bibliotekami w ramach projektu digitalizacji materiałów będących powszechnym dziedzictwem oraz ich upubliczniania. Książki będące takim dziedzictwem stanowią własność publiczną, a my po prostu staramy się je zachować dla przyszłych pokoleń. Niemniej jednak, prace takie są kosztowne. W związku z tym, aby nadal móc dostarczać te materiały, podjęliśmy środki, takie jak np. ograniczenia techniczne zapobiegające automatyzacji zapytań po to, aby zapobiegać nadużyciom ze strony podmiotów komercyjnych.
Prosimy również o:
• Wykorzystywanie tych plików jedynie w celach niekomercyjnych
Google Book Search to usługa przeznaczona dla osób prywatnych, prosimy o korzystanie z tych plików jedynie w niekomercyjnych celach prywatnych.
• Nieautomatyzowanie zapytań
Prosimy o niewysyłanie zautomatyzowanych zapytań jakiegokolwiek rodzaju do systemu Google. W przypadku prowadzenia badań nad tłumaczeniami maszynowymi, optycznym rozpoznawaniem znaków łub innymi dziedzinami, w których przydatny jest dostęp do dużych ilości tekstu, prosimy o kontakt z nami. Zachęcamy do korzystania z materiałów będących powszechnym dziedzictwem do takich celów. Możemy być w tym pomocni.
• Zachowywanie przypisań
Znak wodny "Google w każdym pliku jest niezbędny do informowania o tym projekcie i ułatwiania znajdowania dodatkowych materiałów za pośrednictwem Google Book Search. Prosimy go nie usuwać.
• Przestrzeganie prawa
W każdym przypadku użytkownik ponosi odpowiedzialność za zgodność swoich działań z prawem. Nie wolno przyjmować, że skoro dana książka została uznana za część powszechnego dziedzictwa w Stanach Zjednoczonych, to dzieło to jest w ten sam sposób traktowane w innych krajach. Ochrona praw autorskichichała, która nastąpiła jakoś nie- długo po naszym wyjeździe była dla wszystkich tych ludzi prawdziwem wyzwoleniem.
Kiedyś w spiżarni pomagając stryjence Adeli w ustawianiu konfitur, korzystając z jej rozgadania się, po wielu wahaniach się: czułem instynktownie, że każde pytanie, dotyczące pana Michała wprawia stryjenkę i wogóle starszych w zakłopotanie, zapy- tałem^ czy to prawda, że pan Michał cesarza zabU.. Stryjenka upuściła łyżkę, która potoczyła się z brzę- kiem... Bój się Boga, serce, nie mów o tem, nie mów o tem, nie pytaj się : złapią cię, badać zaczną.
skórę pasami zedrą... Odebrało mi to ochotę do dalszych pytań, ale stryjenka uspokoić się nie mo- gła. Kosztowało mię dużo pracy wytłómaczenie, w jaki sposób doszedłem do tak niebezpiecznej wiadomości, gdyż nie chciałem zdradzić Spiry- djona... Stryjenka kilkakrotnie jeszcze powtarzała o owem zdzieraniu skóry pasami. „I mówić o tem grzech : pan Bóg gniewa się strasznie. Kościołów nie uznają, ani, straszna rzecz, w Boga nie wierzą : zamiast Boga, mówią, ma być eter, a człowiek jest tylko gadająca małpa**. Wiedziałem już, że stosuje się to do przyjaciół pana Michała. Nabrał on w moich oczach jeszcze bardziej fantastycznego uroku. Wydawało mi się, że jest on jednym z tych tytanów, których tryumfujący Jowisz — z zapałem studjowałem wtedy mitologję, strącił z niebiosów i przywalił olbrzymiemi ciężarami gór... Kiedy cho- dził po ogrodzie, podczas zbliżającej się burzy, gdy stryjenka zamykała pospiesznie okna w całym domu, aby przeciąg piorunu nie wciągnął, a stryj Walery chował do szuflady biurka srebrny zegarek i klucze, — upatrywałem w tej obojętności pana Michała na zwisające po nad głową gromy — jakiś związek z jego ^ niewiarą w Boga". Sama nie- wiara ta przedstawiała mi się w formie buntu 'i Ykpora : grzmij tam sobie, ile ci się podoba, a ja ciebie nie uznaję. I starałem się odnaleźć w twa- rzy pana Michała ślad jakiejś walki i buntowniczej zaciekłości, ale była ona taka, jak zawsze ; tak samo dziwnie nieruchoma, jakby zastygła.
Raz jeden widziałem tylko uniesienie pana
Michała. Podczas kolacji przyjechał ksiądz dziekan z sąsiedztwa i opowiadał o „cudownem ocaleniu*" cesarza Aleksandra III, (przy wymawianiu tych wyrazów uchylał birećika z głowy) z pociągu, który rozbił się. Mówił o tern długo i ciągle wra- cał: zauważyłem, że w ciągu opowiadania pan Michał raz i drugi zagwizdał, a kiedy wreszcie ksiądz wspomniał coś o tern, że prawdopodobnie był to wypadek, gdyż nie sądzi, aby i dziś byli jesz- cze zbrodniarze tak zuchwali, pan Michał nagle na cały głos zwrócił się do Tychona, który kręcił się koło stołu : „pomóż mi wstać, głowa mnie roz- bolała od trajkotania tego starego osła".
Wszyscy oniemieli: nigdy w życiu nie widzia- łem tak bezgranicznie zdumionej twarzy, jak wtedy księdza dziekana: napił on się pospiesznie gorącej herbaty i musiał się strasznie oparzyć, gdyż poczer- wieniał, oczy mu na wierzch wyszły; stryj Walery pochylił się i zaczął mu coś szeptać. Dziekan krę- cił głową z wielkiego zdumienia : niedawno prze- niesiono go w te strony, i prawdopodobnie pierw- szy raz słyszał historję pana Michała. Na mnie zaś cały ten wypadek zrobił niezmiernie wielkie wra- żenie. Fakt, że księdza, a więc osobę wszędzie i za- wsze automatycznie już wystawiającą ręce do całowa- nia i pojawiającą się w domu zwykle tylko wuro-. czystych wypadkach święconego, wesela, pogrzebu, można nazwać tak całkiem poprostu starym osłem, nabrał w moich oczach znaczenia całej rewo- lucji. Był to nieomal że większy akt zuchwalstwa, niż nie wierzyć w Boga i nie bać się jego pióru-
nów nawet podczas burzy. Okaleczały, schorowany pan Michał staw^ się istotą wprost mitologiczną. Wyjechaliśmy wkrótce z tych stron. Czas jakiś jeszcze wyobraźnia moja zajmowała się nieustan- nie osobą pana Michała. Stopniowo jednak brak absolutny związku pomiędzy tą postacią a całym składem i charakterem otaczającego mię życia, powlekał postać tę mgłą fantastyczną i oddalającą. Pan Michał stawał się czemś również nie-tutej- szem, wyczytanem, niepewnem, jak bohaterowie po- wieści Maine-Reide'a i Aimarda. Wiadomość o jego śmierci była ostatnim głosem o nim z realnego świata. Potem już nie wspominał o nim nikt, nikt się nim nie interesował. Sądzę, że właśnie brak wszelkiego związku pomiędzy panem Michałem a resztą mojego życia i powstającemi w niem' zainteresowaniami sprawa, że wspomnienie o nim pozostało nietknięte, jak coś obcego, wtrąconego przez przypadek do mojej pamięci. Nie wiązało się z niem nic, żadna z myśli rozbudzanych przez rzeczywiste, otaczające mię, współczesne mi życie nie nawiązywała się do tej nielicującej z niczem postaci. I w ten sposób przetrwała ona, zapomniana i przez to właśnie zmianom nie podległa. Wspominać znaczy to wią- zać treść przeżytą z wypadkami i wrażeniami no- wego, obecnego życia. Wspomnienia nasze rosną i zmieniają się wraz z nami. Pamięć tylko pozor- nie utrwala, właściwie zaś przetwarza nieustannie: wydarzenie czy osoba, stanowiące przedmiot wspo- mnień, są jakby rdzeniem tylko, jakby trwałą osią zmieniających się nieustannie krystalizacji. Życie
10
odrywa od nich atomy uczuć i myśli, zastępując je przez inne. Nasza przeszłość jest zawsze tylko teraźniejszością naszą. Wspomnienie o panu Michale było jakby kryształem, do innego świata należącym, żadne powinowactwo nie łączyło go z pozostałą treścią życia i myśli : tkwiło ono w mojej pamięci niedostrzegane na jej dnie, a myśh, uczucia prze- pływały nad niem, jak przepływają fale rzeki, nad wbitym w piasczyste łożysko złomem granitu. Rzecz dziwna— później nawet, kiedy już poznałem w ry- sach bardziej ścisłych charakter działalności Naro- dnej woli, wiedza ta nie ożywiła wcale wspo- mnień o osobie pana Michała, nie zahaczyła o nie. Dopiero przypomnienie bezpośrednie wywołało pamięć o nim, pamięć całkiem konkretną, nie roz- tworzoną, nie przepracowaną przez myśl zamkniętą w sobie, wyłącznie niemal cielesną. Życie ducho- we osób znanych nam wytwarzamy sami z zaso- bów własnego swego duchowego życia. M^le pan Michał pozostawał po za obrębem moich meta- morfoz. To też gdy przypadkowe zetknięcie odgar- nęło fale nie troszczących się o niego myśli i uczuć: wynurzył się on z pośród nich taki sam, jakim pogrążył go w nie przypadek pierwszego spotkania. Świadomość moja i wszystkie jej zdobycze pozo- stała tak dalece obcą temu wspomnieniu, że wysił- kiem woli tylko powiązać mogłem, i to powiązać całkiem zewnętrznie to, co teoretycznie wiedzia- łem o Naród or*w o 1 c a c h z tym konkretnym, przechowywanym bez zmian obrazem pana Michała. Zarysowywał się on przede mną tak samo bez-
11
więdnie inny, nieznany, niezrozumiały i groźny, jakim ukazał się moim dziecinnym oczom: złom zastygłej lawy na kwiecistej, spokojnej łące ; pośród lękliwych, oswojonycli przez żyde i przygarbio- nycti przez nie ludzi — opalony przez pioruny, zwyciężony lecz nieulękły, okaleczały lecz nieugięty tytan. Z pod opalonycłi powiek oczy jego wybie- gały ponad nasze gtowy gdzieś w kraj groźnych pobojowisk; wsłuchiwać się zdawał nieustannie, czy nie wstrząsa podziemny głuchy grom tem zaci- szem lęku i małości, na którem wsparliśmy swoje życie.
Teraz rozumiałem już, dlaczego tak być mu- siało, dlaczego był on pośród nas całkowicie do innego świata należącym.
Zapragnąłem wiedzieć o nim więcej...
Tak nagle wystąpił on na tle mojej pamięci, chroniącej zjawiska nie znaczące nic i upokarzająco pozbawione treści, niby rdzawa plama, niby miecz czy szyszak, niespodzianie wśród domowego rupie- cia odkryty.
Rodzina pana Michała była poniekąd i moją rodziną. To, co jednak różni jej pozostali przy życiu członkowie opowiadali mi o nim, było tylko różnorodnie załamanem w pojedynczych niewspół- wymiernych z istotą zjawiska umysłach uczuciem przestrachu, obcości, niechęci.
„Zrujszczył się, mówili jedni, utracił grunt pod nogami, dla obcej niezrozumiałej sprawy poświęcił ojca, rodzinę. Ambitny był i zarozumiały, chciał przewodzić, gardził wszystkiem swojskiem... 1 krew
12
przelewał, krew: — zabójstwo jest zawsze zabój- stwem".
„W Boga nie wierzył, siostrę swoje stryjeczną Olesię zgubił, z nim uciekła,- „nawiarę'' z nim „w komunie** żyła, sama prała, wodę nosiła, na fabryce podobno pracowała, jak prosta roł>otnica. I zmarniała dziewczyna. A taka była piękna, taka słodka, taka wykształcona, dobra... I taka patrjotka, opowiadała mi jedna z ciotek Oli — siwa jak gołąb staruszka : o wszystkiem zapomniała, i z nim poszła na nędzę, głód, poniewierkę. I dla kogo, po co? W Tulę podobno, pomiędzy robotnikami ją aresztowali... Ją — kasztelańską wnuczkę. Dziada moskale na Syberji zamęczyli: a ona przecież tam poszła. A tak nienawidziła ich, tak się trzęsła i bla- dła, jak opowiadać jej było o Murawjewie, o Wil- nie, o cytadeli, o Suworowie, o Pradze, Kilińskim*'.
Nie wiele więcej dowiedziałem się i od pana Walerego.
„Pojechał na uniwersytet. W gimnazjum uczył się dobrze, przyjeżdżał, mówił różne rzeczy, tak, jak to zwyczajnie młody na wakacjach. Nikt tam na to uwagi nie zwracał tak bardzo. Stryj tylko obruszsd się i marszczył, kiedy mu nazwiskami jakichś tam li- berałów czy jak tam rosyjskich sypał. Liberał — wiedzielimy dobrze, jaki jest Milutyn w Polsce li- beralny. Liberał a rządzi się, choć wie przecież, że to rozbój i kradzież, ale jemu już całkiem głowę zatumanili. Mówi jeszcze stryj, albo ojciec mój... Ty jego choć wodą kolońską smaruj, on zawsze dziegciem śmierdzi, ale... Takiego) ci nagadał, że
13
Życie nie miłe: i chłop ci zaraz jest i wyzysk, i uciemiężenie szlacłieckie. Stryj jeszcze...: z rządem się cliłopi zwącłiali, powstańców wiązali, zabijali. Ale nic. Tak się już w tem chamstwie rozkochał, że żadnych argumentów nie słuchał. I tak to już trwało z rok może. Już się nawet stryj nie cie- szył kiedy przyjeżdżał. Pojechał, znikł. Poszukiwano go, — co kilka dni przez jakiś czas wpadali, ota- I czali dom, ogród : do góry nogami przewracah wszystko, — tak go szukali. Stryja Oktawjana w więzieniu trzymali, myśleli — ukrywa, musi wiedzieć. Sam gienerał z Kijowa prrzyjeżdżał. „Pan [jako ojciec musi wiedzieć. Pod pana wpływem". I Ale stryj tak grzecznie, jak to on umiał tylko, a spokojnie przerwał : „to ja właśnie cieszę się, że pana gienerała widzę, człowieka poważnego o du- żem stanowisku, to pan może mi objaśnić zechce, dlaczego w szkole rządowej dzieci nasze wiarę tracą, dlaczego przesiąkają obcemi naszym naro- dowym tradycjom zasadami **. Gienerał próbował gniewem wykręcić się, ale nieswojo mu było : już potem dano stryjowi Oktawjanowi pokój. Sta- tysta on był, po najpierwszych salonach euro- pejskich się obracał. W hotelu lambertowskim gościem bywał, Zygmunta Krasińskiego osobiście znał.
„I tak przeszło parę lat chyba. Aż tu nagle w jakąś noc — po cichu — zjawia się. Popłoch. Przez trzy dni wszyscy na palcach chodzili, odetchnąć głośniej nie śmiemy. Zamknęli się ze stryjem Okta- wjanem w gabinecie — zrazu cicho, półgłosem
14
mówią, potem coraz głośniej. Nagle drzwi z trza- skiem się otworzyły — wypadł blady, do ogrodu wybiegł. Stryj dzwoni — wchodzę : — blady, jak ściana. Myśleliśmy — udar, odratowaliśmy jakoś. Przeszedł tydzień : — nowina : Olesi niema. List zostawiła, że do Michałka idzie z nim razem „pra- cować". Stryj Oktawjan w parę dni osiwiał. Jego opiece powierzona, jego syn. Co powiedzieć? Dla niego dalsza nawet krewna. Ciotki Emilji mojej matki siostry córka. Ciotka Emilja zagranicą wówczas była. Myślimy zawiadamiać, czy nie zawiadamiać? Może jeszcze odnajdzie się, opamięta się — wróci. Ale tu sama ciotka przyjeżdża; — już wie. Do samej siebie niepodobna, trzęsie się, — mówić nie może. Zamknęli się ze stryjem Oktawjanem — pła- czą. Kilka miesięcy tak ciotka przemęczyła się : — przychodziły od Oli wiadomości, ale skąd, gdzie' jest — niewiadomo. — Ciotka raz wybrała się I do Kijowa. Ale jak tu szukać? strach, aby policji | na ślad nie naprowadzić. Po tygodniu wróciła przy- bita, zmieniona jeszcze bardziej. Jakoż wkrótce i umarła. Przeszło kilka miesięcy — znowu! Teraz Olesi szukają. Gdzie, jak, o co — niewiadomo. W parę lat dopiero wiadomość przyszła : — w wię- zieniu umarła. Ale gdzie, w jakiem nie pamiętam. Stryj Oktawjan wtedy właśnie umierał. Męczył się, po całych nocach chodził, na głos gadał, płakał, włosy wydzierał, listy pisał do niego, do Michała, ale gdzie go szukać, gdzie posyłać. I umarł tak, i syna nie widział. Na chwilę przed śmiercią oczy otworzył, ręką zrobił ruch, jakby wołał : — ja na-
i .
16
chylam się, a on tylko wyszeptać zdołał: Micliaś, błogosławiąc. Majątek przed śmiercią aktem sprze- dażnym, notarjalnym, mnie przekazał: „Znajdzie się może, czasy się zmienią — oddasz**. A jemu wprost zostawiać nie można było. Wyrokiem sądów wszelkicłi praw pozbawiony: — cywilna śmierć. Zawiadomienie takie przychodziło. Przeszło parę lat, ani wieści. Nagle bęc... Jakoś o wiośnie, plucha była przeklęta, drogi rozchlapane — nie przeje- dziesz, wiadomości z miasta żadnej, ani listów, ani gazet: koni szkoda. Aż tu podczas obiadu isprawnik — sztywny, urzędowy. Proszę siadać, przekąsić — nie chce. Ważna sprawa mówi. Nad pańskim domem rozkazano nadzór rozciągnąć... Ja już staroście rozporządzenie dał: gdyby objawił się krewny pański, Michał, wiązać, wziąć pod straż, do mnie dostawić. Szanując uczucia rodzinne, panu tej funkcji nie powierzam, choć moglibyśmy żądać. Wobec obowiązku obywatelskiego, milknie głos serca''. I dopiero dowiedziałem się, o co idzie. Było to po 13 marca 1881 roku. Nogi — powia- dam ci, podemną się zatrzęsły : — przepadłem my- *lC- j^go J^ie znajdą, mnie wezmą. Kogoś przecież wziąć muszą, samego ce-sa-rza przecież... Mówię, panie pułkowniku, pan przecież mnie zna, nigdzie nie wyjeżdżam, nikt u mnie nie bywa... Tak to tak, powiada... ja naturalnie o panu nic, a nad domem to już starosta opiekę weźmie. Myślę: żle. Powiadam, czy na pomnik składek niema? Ale on tak surowo spojrzał : nie warci wy mu pomnik sta- wiać, ręce jeszcze z krwi nie obeschły, a wy ze
16
składką... Struchlałem: toć nie my przecież, on — powiadam i nas pokrzywdził — weksel za ojca podpisem sfałszował — • umyślnie już takiem powie- dział, bo przecież trzeba było dowieść, że pomię- dzy nami solidarności żadnej : majątku żeby nie ruszali, bo to placówka narodowa, forpoczta. — A jemu wszystko jedno : i tak zabójca, to cóż mu już tam marny weksel. — Trzy miesiące żyliśmy w strasznym niepokoju; no ale, jakoś nic, wresz- cie spotykam isprawnika w lecie już — za granicę powiada zbiegł, ukrył się. Myślę, chwała Bogu: — nie wróci. Wie przecież, co go czeka. Chciałem mu nawet pieniędzy posłać ■— niechby już tam urzą- dził się wygodnie, żył sobie. Ale to też niebezpie- czna sprawa : myślę i myślę... jakby to zrobić? I tak znów parę lat przeszło. Znowu isprawnik nadjeżdża : „Krewny pański Michał w Petropawłow- skiej twierdzy, w bezpiecznem miejscu, a jeżeli kto z rodziny, zobaczyć się z nim chce, to się nie wzbrania"... Mówi, a sam oczami świdruje. Ja po- wiadam — my go mało znamy, prawie że wcale nie, sympatji między nami nigdy nie było, to i spotka- nie nieprzyjemne by być mogło, ale obowiązek chrześcijański pomóc każe, więc jeżeli pieniędzy potrzeba, to gotów jestem na ręce władzy. Sto rubli isprawnik wziął i wciąż powtarza : a widzieć się, jeżeli z rodziny kto chce, nie wzbrania się. Pułapka jawna, pocóżby z taką natarczywością mó- wił? powiadam więc: w każdej rodzinie zdarzają się nieszczęścia, najlepsze wychowanie nie pomoże. Litować się nad zbrodniarzami nawet Bóg rożka-
17
zał — ale Michał Kaniowski — ojca mojego, a swego stryja — był taki wypadek — ciężko obra- ził, siostrę moją cioteczną zgubił, więc właściwie obowiązek honoru, satysfakcji by szukać u niego kazał; ale teraz on już wszelkich praw pozbawiony, więc ja to już rozumiem, że on do honorowej rozprawy nie zdolny całkiem, to odpuszczam mu już swoją urazę, pieniędzmi pomoc okazuję — ale widzieć nie chcę... Isprawnik nawet za rękę mnie uścisnął: pozwól pan, że panu powinszuję takich uczuć, powiada. A ja widzę : udało się. Były podobno podejrzenia, że ta niby sprzedaż majątku pozór tylko jest, ale od tego czasu przestano docho- dzić; i kawałek ziemi w polskich rękach został. Tak to dyplomatyzować potrzeba. Nie o mnie prze- cież chodziło : gdyby można, zaraz byłbym Micha- łowi majątek oddał. Mnie cudzego nie potrzeba, ale to przecież i narodowa własność. I żalu ja do Michała żadnego nie miałem : jawna rzecz, nienormalny on był, całe życie narwany, a może i całkiem fiksat. I sam widziałeś, później : na niczem mu u nas nie zbywało, pieniędzy brał, ile chciał: i wcale sporo ich czasami brał i dokądciś posyłał. A gdyby nie moja na ten czas polityka, to byliby go pewnie i do nas nie od- dali, chociaż już za konającego mieli go i całkiem bez żadnej przytomności. No, wtenczas nie przycho- dziło mi nawet na myśl, że go oczy ludzkie żywym zobaczą: myślałem, męczyć zaczną, aby wydał co wie, i tak zamęczą bez sądu... Przeszedł czas : jest wia- domość : wyrokiem sądu na śmierć skazany, a w dro- dze* łaski wyrok na katorgę wieczystą przemie-
Fłomieni*. Z
18
niony. Koniec myślimy: przepadł już człowiek na zawsze, Adelińcia nawet uspokoiła się, w cią^ej enerwacji żyła. Ale nie koniec to był jeszcze. Juże- śmy i zapominać zaczęli o Micłiale, kiedy nagle przycłiodzi wezwanie z gubernji: chorego umy- słowo Micliała Kaniowskiego — na skutek prośby krewnego jego — takiego to: — moje nazwisko wymienione — oddaje się pod opiekę rodziny. Ja prośby nie podawałem : więc myślę —jawna sztuka policyjna, ale w pół godziny zajeżdża ekstra-pocztą jakaś pani w żałobie. Z początku nie bardzo jej dowierzałem; ale tak jej surowo z oczu patrzyło; całkiem mniszka, a o Michale z takim szacunkiem się odzywała i z takim żalem... To dawni przyja- ciele Michała urządzili wszystko i prośbę moim nazwiskiem podpisali. Tak było trzeba — powia- dała ta dama: gdyby się byli chcieli przyczepić, mógł się pan wyprzeć, a udało się, to i tem lepiej. Jakoż pojechałem: oddali go, ani ręką, ani nogą ruszyć nie może, nie mówi prawie, bełkoce coś — trup więcej, niż człowiek. Myślałem : w drodze skończy, ale dowiozłem jakoś. I powoli, powoli oprzytomniał, do siebie przyszedł. Przed władza- mi — isprawnik z początku często, później rzadziej najeżdżał, obłąkanego udawała ale, jeżeli prawdę powiedzieć, to myślę, że i w rzeczy samej nie dobrze miał w głowie : sam z sobą po nocach roz- mawiał na ^os; posłuchasz pomyśleć by można, że dwie lub trzy osoby mówią. Albo jeszcze dziwny miał zwyczaj : stanie przy ścianie i puka w nią. Puka czasami dobrą godzinę. Pism i gazet siebie
19
nasprowadzał na moje imię : rosyjskich najwięcej ; łych, co u nas polskich było, nie czytał prawie, jakieś świstki nieznane sobie wypisywał. Czytał i czytał, wypieków dostawał, klął głośno, ze złości gazetę czasem w strzępy darł, a spytać go o co, to powie coś tak dziwnego, że zrozumieć trudno : — krótko tak, urywkowo, zjadliwie. Męczył się bardzo: wy- rzuty sumienia widać go gryzły: zawsze to przecież > krew ludzka przelana, a i ojciec, Olesia. Z nami rozmawiać nie chciał, w starych papierach się grzebał, pisał coś. Papierzysków po nim masa zo- ; stała".
Bez trudu udało mi się przekonać pana Wale- rego, że przechowywanie tych papierów może być dla niego w tych czasach nawet niebezpieczne.
W ten sposób doszedłem do posiadania zapisek i notat pana Michała. Pomiędzy niemi znalazłem, ciągnący się po przez wiele zeszytów rękopis, sta- nowiący jedną całość— do pewnego stopnia pamięt- nik, to znowu jakby opowieść, wrażenia osobiste, to znowu niby wizja z pewnym wysiłkiem arty- stycznym odtworzona.
Na luźnej kartce znalazłem ołówkiem pisaną uwagę :
^Odcięty jestem od życia. — Zetknięcie ze mną może być niebezpieczne i im żywszy człowiek, tem niebezpieczniejsze; nie wiem, co dzieje się w kraju: czuję pod piaskami krew i płomień. Ale piaski, piaski tłoczą wszystko grubą ławicą. Jeżeli dojdą kiedy te słowa"... ! Tu zdanie się urywa.
20
I W innych rękopisach i papierach znalazłem wskazówki, że pisał p. Michał swoje wspomnienia z myślą, że one mogą być opublikowane.
Oddaję je do użytku publiczności.
Być może, uda mi się z czasem uzupełnić ten przez niego samego skreślony obraz ludzi, wyda- rzeń, uczuć: — wiadomościami o nim samym, z innych zaczerpniętemi źródeł.
m?3m?3m?3m?sm«s?^5ja^^
I. Na zgliszczach.
Chciałoby się nie myśleć o niczem, przede- wszystkiem zaś nie przypominać. Zdawałoby się, że to nie trudno; raz na zawsze odwrócić myśl od tego, co nie wróci — oddać się wrażeniu chwili. Jest tyle rzeczy nie związanych z niczem, zwy- kłych. Jest tyle sposobów, czucia, widzenia, myśle- nia. Zdaje się, że od każdej chwili możnaby zacząć całkiem nowy rodzaj egzystencji. Przyjąć się takim, jakim się jest: i tyle. W pierwszych chwilach, w pierwszych dniach, wszystko sprawiało mi przy- jemność. Patrzyłem głodnemi oczyma na zieleń trawy, upajałem się szumem drzew. Było mi nie- skończenie dobrze: nie myślałem o niczem, przy- glądałem się każdej rzeczy i cieszyłem się, że jest. Jest. Mniejsza o to, jakie znaczenie mają dla innych, żywych ludzi pewne jej właściwości. Jedne są im przyjemne, inne wstrętne i odrażające. Życie jest zawsze egoistyczne i jednostronne: ja miałem w sobie sprawiedliwość śmierci. Gdzieś kiedyś widziałem stary cmentarz. Tak stary, że nie było już na nim
22
ziemi innej, prócz tej, jaka tworzyła się z prochów umarłych. Zieleń na tym cmentarzu była nadzwy- czajnie świeża i soczysta: w powietrzu brzmiał nieustannie szmer owadów, niby jakaś muzyka żyjąca. Rozlegała się wszędzie jednocześnie: w tra- wie, w powietrzu, brzmisd: nią każdy ruch gałęzi czy listków, muskanych przez wiatr. Doznawało się tu wrażenia, że to szemrze życie samo, że to słyszy się jego puls, jego nieustanne drganie : że to dźwię- czy i śpiewa samo rodzenie się i umieranie. Myślę, że gdyby cmentarz ten miał jakąś jedną, wielką, czującą duszę : czułaby ona taką nieustanną radość, że jest, jest każde żdżbło trawy, każdy owad. Tym umarłym, którzy tam zwolna stawali się trawą i rojem muszek, brzęczących w powietrzu i szme- rem drze w, \ musiało się też niegdyś zdawać, że ważnem, znaczącem, dobrem jest tylko to, co jest w nich, a po za niemi jest obojętność i martwota. Teraz rodziła się z nich szersza, spokojniejsza mą- drość. Tylko nie myślę, żeby im trawy i krzaki szeptały do mogił jakieś przypomnienia.
Było mi dobrze, dopóki nie zbudziła się pamięć.
A budziła się ona jakby ze wszystkich stron naraz, ciągle i niespodziewanie: tchnienie wiatru, muśnięcie gałęzi, która nagle zlewała twarz świeżą rosą, świegot ptaków o brzasku — wszystko to nagle wywlekało z duszy jakąś dawno utraconą chwilę, kiedy tak samo zieleniła się trawa, tak samo kwiliły ptaki.
I powstawała ta utracona, pogrzebana chwila, taka żywa, taka na nowo obecna, że słyszałem
28
głosy, czułem dotknięcie rąk, i pozostawałem bar« dziej opuszczony.
Nie było przed wspomnieniami ratunku!
Włóczyły się po wszystkicli zakątkacłi myślenia i czucia, jak upiory w księżycową noc w opuszczo- nem zamczysku.
Na wszystko com widział patrzyć zacząłem umar- łymi oczyma. Wszystko stało się tylko przypomnie- niem.
Każda rzecz szeptać zdawała się: już nie.
Cisza stała się głosem pamięci:
Leżę bez ruchu, nie widzę nic, nie myślę o niczem naokoło ciemno i głucho, we mnie jest cicho, świat i dusza stały się jak próżna, rozwarta mogiła. Niema nic prócz tego czarnego czekania. I nagle przypo- minam sobie... Nie. To staje się samo przez się. Ta cisza staje się tamtą, dawniejszą, kiedyśmy wszyscy, porozdzielani poprzez więzienne ściany nasłucliiwali szmerów, aby pochwycić to ostatnie, cośmy od nich usłyszeć mieli... ich kroki, kiedy ich prowadzono na śmierć.
I budzę się, i wiem, że nie doczekam się już nawet tych straszliwych ostatnich kroków, że t o już nawet zostało utracone. I staje mi się nagle tak drogą ta męka, że wydaje mi się najwyższem szczę- ściem, czekać z sercem, które bije jak dzwon w płomieniach, to znowu zastyga w lodową taflę, która słucha.
Wstaję, zbolałemi rękami dotykam znużonego dała i wierzyć się nie chce, że to ja, ten sam, zmę-
24
czony, okaleczały, opalona, zwęglona głownia tułam się tu i że to wszystko było, było...
Zewsząd napływa rój spojrzeń, uśmiecłiają się do mnie pogaszone oczy ; przecłiodzą przede mną, widzę icli drogie, natchnione twarze. Widzę, zry- wam się i wiem, wiem krótką ostrą wiedzą, jaką się czuje chłód noża, wbitego w serce: oni gdzieś gniją w opuszczonych, podeptanych mogiłach, a ja się włóczę po świecie bezsilny trup, obciążony przekleństwem pamięci.
Modlę się do wszystkich rzeczy, błagając je, aby były inne.
Inne, nie te, jakiemi widziałem je wtedy.
Przekonywam sam siebie bardzo logicznymi, niezwalczonymi sylogizmami, że żadna chwila nie powraca, nie powtarza się nigdy, że nigdy kąpiący się — nie zanurza się dwa razy w jedne i te same rzeczne fale. Ale dla mnie są one zawsze te same, ta sama trawa, to samo światło księżyca, te same promienie słońca.
Świat cały stał się wskrzesicielem upiorów.
Niema rzeczy, na którejby nie ciążyła przeszłość. Zapach kwiatów rozbrzmiewa nagle w duszy śmie- chem Perowskiej, gałąź drzewa trąca mię i na ramieniu czuję ręce Źelabowa. Tę pajęczynę widzia- łem już kiedyś : tak samo trzepotała się i brzęczsda w niej bezsilnie mucha: i nagle staje mi przed oczyma pomarszczona, brzydka twarz Klemensa, widzę dobrotliwie chytry uśmiech w siwych oczach, rozchylają się zwiędłe wargi, ukazując nierówne pożółkłe zęby. I nagle ściska serce najsroższy ból:
25
zamykam oczy, skułam się w sobie i proszę, pro- szę, jak dziecko : odejdź, odejdź Ola. I czuję jak kładzie mi na głowę rękę.
Ola, Ola!
Przez długie lata doprosić się nie mogłem pa- mięci, aby wywołała twój utracony cień, nie mo- głem przywołać ani oczu twoich, ani drogich popie- latych włosów. Wtedy przecież ja byłem magnat i stać mię było na łzy po przeszłości. Otaczała mię orla gromadka, mieliśmy ręce jeszcze pełne piorunów i w sercach ogień i było nas wielu. Ola, dziś nie przychodź. Ten Michał, twój Michał da- wniejszy, Miszuk-Niewidimka umarł, zginął, jego już niema.
I proszę, i ł)łagam i łzami krwawemi się modlę.
Po co mi księżyc świeci do mogiły?
I po co pada wonny róży liść?
Po co słowika śpiew umarłe budzi serce?...
Odejdź, Ola. I nie przychodź, nie przychodź... Wiem, że znikniesz. A kiedy patrzysz, to twoje oczy mówią tylko: „niema". To jedno już tylko umieją mówić — twoje miękke, twoje aksamitne oczy.
A one były blaskiem, po przez który świeciły dla mnie i słońca i gwiazdy, a teraz patrzy na mnie z nich śmierć i mogiła, pustka czarna pa- mięci: niema! niema!
Po spalonym lecie pozostałem nadwęglony, wpół spróchniały pień: z martwego cielska wyrósł pęk bladych zielonych, listeczków. Są chore, nikłe, ale są, ale szumią: śni się umarłemu drze-
wu o dębach wiekowych, o sosnach pachnących, o srebrnopiennych brzozach: śnią mu się burze i wichry, orłów krzyk pod czarnemi chmurami.
Zerwijcie zieleń, ogień podłóżcie i popiół prze- orzcie.
I niech przyjdą kruki, by zaśpiewać tę jedyną tę ostatnią pieśń:
że zastygły już serca płonące,
że zagasły oczy widzące,
że mężnych mogiłyjużwziemię wdeptane
że łąki kwieciste przez śmierć zaorane
Że tylko śmierć patrzy pustką oczodołów:
Rosły dęby rosły w niebiosa sięgały, dumnemi czołami, gromom urągały.
Przyszła śmierć mocarka. W pług zaprzęgła woły, Woły czarne ślepe, W ciężki pług przeznaczeń: Kędy one przejdą. Tam już step zwęglony, Czarny, pusty, bez końca. Tam już tylko pamięci Męka nie milknąca.
27
Jestem przecież w domu, gdzie żyłem wraz z tobą, Ola! Widuję codzień ludzi, którzy ciebie znali, z którymi ty rozmawiałaś. Otaczają mnie sprzęty i ściany, które pamiętać powinny brzmie- nie twojego głosu, szelest i dotknięcie twoich sukien — a to wszystko nie przypomina mi nic.
Myślę, że to moja świadomość czuwa z tej strony, przygotowana jest do napaści i rozstawiła straże.
Wspomnienia podchodzą znienacka: nie sły- szę, nie czuję ich zbliżania się, a oto już są koło mnie, już spoczęła na oczach twoja ręka.
O zawrzyj je.
Tak dobrze byłoby skonać.
A kiedy będę umierał : rozewrze się pamięć jak szereg niezamieszkałych pokojów, pusta, chłodna, milcząca.
Nic... nic...
Patrzą stare sprzęty i milczą...
Na dworze słota jesienna, długa słota.
Zamknąłem się w starej połowie domu. Znam tu każdy mebel, każdy kąt: mógłbym po ciemku, omackiem trafić do każdej potrzebnej mi rzeczy.
Deszcz chlupie o szyby, od czasu do czasu uderzy o nie gałąź drzewa. Stary ogród rozrósł się i wybujał: zaglądają do mnie stare przyja- ciółki — lipy, topole, brzozy płaczące. Patrzą. Ki- wają żałośnie swemi bezlistnemi gałężmi. Pa- miętają małego Michasia o jasnej kędzierzawej główce i niebieskich oczach, widzą teraz nagt, poraniony czerep, cały w zmarszczkach i bliznach.
28
Deszcz pluszcze i płacze, a stare drzewa stu- kają w szyby, pytając:
Co z tobą? co z tobą? gdzieś ty był? gdzieś ty był?
Myśmy tu stały latem i zimą w pogodę i słotę, patrzyłyśmy w okna, nasze gałęzie stukały, stukały— biły o szyby, kiedy tutaj umierał stary, siwy pan.
Gdzieżeś ty był, gdzieżeś był ty samotny, dzi- wny człowieku?
Chyli się na ręce goły łeb, duszą łzy, pierś roz- dziera łkanie.
A deszcz pluszcze, pluszcze.
A gałęzie do okien patrzą i dziwią się: jak dziecko płacze, jak dziecko szlocha — stary czło- wiek, dziwny człowiek — Miszuk Niewidimka.
Ho ho ! Jaki ty pan, jaki ty pan, jaki magnat — stary, łysy Miszuk!
Magnat ty bogacz, szczęśliwy człowiek! Swego szczęścia nie znał, o niem nie wiedział!
Przyszli dobrzy ludzie i powiedzieli, dobrzy ludzie przyszli, pocieszyli.
Dobrzy ludzie serca mają czułe, — oni wiedzą: ciężko żyć z ojcowskim gniewem, z ojcowskim gniewem, co się nie odmieni, bo przywaliła go czarna, głucha ziemia.
Dobrzy ludzie myślą, ciężko wspominać w noce, kiedy stare drzewa pukają o szyby, jak się roz- stawało na wieki, na odwiecznie głuche nigdy nie
29
spotkanie z tą parą rąk ojcowskich, ciepłych, miękkich, z parą oczu, co ze ściany patrzą z por- tretu, a siwą jasną głową, co w samotne noce tyle czarnych, trujących przemyślała myśli.
Ty — Miszuk wielki, możny pan. Tyś myślał, że ono się ścięło, stwardniało w kamień w gorz- kim, nieubłaganym gniewie, to stare, to zmęczone, to, co już nie bije — serce ojcowskie.
Nieprawdaż Miszuk takeś myślał: — to ci cią- żyło.
Bo i jakże I Przeciw woli ojca poszedł, ojca zagniewał I
Dobrzy ludzie cię, Miszuk, pocieszyli. Dobrzy ludzie, Miszuk, miękkie mają serca.
Ty się ciesz, Miszuk, ciesz się.
On płakał — słyszysz? On tu chodził, chodził; noce całe chodził, ręce łamał. Deszcz pluskał, ga- łęzie stukały: — on myślał, że to ty, że to tak, jak wtedy: — w tę noc.
On biegł do drzwi otwierać i z gołą głową stał w nocy na wietrze, na deszczu i w czarną noc wołał: Michaś, Michaś.
Ho ho! Miszuk, jaki ty bogaty 1 Tobie dobrzy ludzie teraz opowiedzieli, jaki ty masz skarb.
Skarb nie byle jaki !
Wiesz ty, ile lat trwa noc bezsenna, noc na cze- kaniu spędzona, kiedy się czeka, na coś, co nie przyjdzie.
Ty to wiesz, ty to wiesz, Miszuk.
Ty i czarne noce, to jakby rodzeństwo.
do
A wiesz, — ty, ile w taką noc można łez wy- płakać?
A każda łza była ciężka, bo płakało nią stare, męskie serce.
A spadała na siwe, srebrne wąsy, cielda po nich.
Miszuk, Miszuk, — tobie darowali tyle łez oj- cowskich.
A każdą łzą można się otruć na wieki.
Stare drzewa szumią, szumią, szumią.
Deszcz o szyby bije, niby łzy.
Cicho... stary zegar szepce, chrapie, stęka.
Napracował się on : — nie byle co on mierzył. Mierzył noce, kiedy na wielkiem łożu konał stary pan. Stary pan umierał, a wciąż nasłuchiwał:
Podejdzie do okna, zapuka. Stary słuch może zawieść, może niedosłyszyć.
Zrywał się, siadał na łóżku i słuchał, słuchał: a zegar: cyk, cyk... mierzył. Mierzył krótkie, szyb- kie, ostatnie już chwile. Stare serce cicho kołatało.
Nie wraca, nie wraca nic, nic... Nie wraca, nie wraca nikt, nikt...
Deszcz o szyby chlupał, gałęzie stukały; i mi- jały chwile: — jedna za drugą — szybkie nieu- błagane.
81
A każda, kiedy nadchodziła, to mówiła : jesz- cze, a kiedy mijała, to szeptała: już nie, już nie.
Już nie, już nie — syczał zegar.
A wreszcie przyszła cłiwila i szepnęła: nigdy, spadła na oczy noc, a na myśli kamień.
Stare serce jeszcze tylko zaszeptało: Micliaś błogosła...
Oj bogacz, ty — bogacz — Miszuk Niewidimka. Dobrzy ludzie ci podarowali skarb.
I o czem ty tu, staruszku — w długie noce myślał? Coś zrozumiał, po czemeś tak płakał?"^ Czy płakało w tobie tylko stare, ojcowskie serce? Czy łamała się duma rodowa? Czyś ty tylko mnie tak opłakiwał, czy z przeszłością całą się żegnał? I cóżeś ty chciał mi powiedzieć, gdybym przyszedł? I kogóżeś ty wołał, kogoś czekał? Michasia Ka- niowskiego, swojego Michasia, któregoś na kolana brał, gdyś mu w długie wieczory opowiadał, jak się ojcowie i praojcowie twoi rąbali z Niemcami, Szwedami, Turkami. A gdzieżbyś ty tego Michasia po świecie szukał ? To wszystko pogrzebane w je- dnym starym, wielkim grobie. A otwierać go nie trzeba. Słyszysz staruszku: nie trzeba. Tak samo ci powiadam, jak i wtedy. Co umarło, nie wstanie, i dobrze, że nie wstanie, słyszysz dobrze. Bo, gdyby powstały trupy, odkryłbyś jeszcze na czołach, odartych z ciała słowo: hańba. I ten Michaś, co po zdrajcach, ciemiężcach płakał, co tęsknił do
32
nich, umarł, umarł razem z nimi. Jego Miszuk sobie z sercem wydarł i tam cisnął do wspólnej mogiły. A cóżbyśmy mogli sobie powiedzieć ty i j a — ja, Miszuk, człowiek co tyle miał nazwisk, że nie wie, które jest jego. I żal mi ciebie sta- ruszku, i twojego Michasia żal. Teraz mógłbym już was pożałować, nad wami popłakać. Do niczego innego juzem się nie zdał?
Staję przed twoim portretem i patrzę w twoje oczy. Patrzę w twoje oczy i myślę, odgadnąć usi- łuję, z jaką tyś się duszą kładł do grobu? Komu- żeś ty błogosławieństwo swoje przekazywał? Kogo widzieć chciał: Michasia, co zbłądził, zbłąkał się, w wir wpadł : czy też mnie — Miszuka ?
Mnie?
To widzisz, staruszku, teraz ja z tobą mówić mogę.
Michasia niema. Miszuka niema — obaj oni są już pogrzebani. Teraz staję przed tobą, taki sam, jak ty stary, jak ty zmęczony, jak ty opuszczony.
Teraz może my by się i porozumieli. Ale z tam- tym, z Miszukiem, o czembyś ty gadał. I chociażby on zrozumiał twój stary ból ojcowski i chociażby samemu w piersi serce tak, jak pies, szczekało^ ostr3rm zębem rwało piersi, nie ustąpił by ci on, ani jednego słowa, ani w ostatnią twoją godzinę na pociechę twoją wiary by swojej się nie wyrzekł. O czemby wy z sobą mówić mogli? My ludzie starzy, ludzie, co wszystko swoje potracili, pogrze- bali: my już nie znamy żadnych walk, żadnych idei, o tem, — niech już irtni, niechaj żywi myślą.
A nam wolno o smutkach swoich, opuszczeniach i sieroctwach porozmawiać.
Tylko jakaż to będzie rozmowa...
Gdybyś ty żył, staruszku, wziąłbym ja twoje ręce, i położył na swoją łysą głowę: i zrozumiał- byś, że Michasia już niema i Miszuka już niema, a jest już niepotrzebna pamięć o tem, jak kiedyś żywi ludzie żyli, jak sobie zatrutemi, ostremi sło- wami serca szarpali.
I nagadaliśmy sobie tych słów trujących.
Tylko ty nie myśl, że ja tobie oddam Miszuka, i że ja się go dla ciebie wyrzeknę, dla tego tylko, żeś ty synka miał Michasia o jasnej główce, i żeś ty po nim w długie bezsenne noce płakał.
Ty biedny i ja biedny, a Miszuka ja tobie nie oddam.
I to bym tylko wiedzieć chciał, czy do Miszuka ty, czy do Michasia wyciągał ręce.
Ale myślę, skądże by do Miszuka, co ty wiedzieć mógł o nim wnuk kasztelański?
A ty myślisz może, że ja tu przyszedłem tobie słuszność przyznać, że ja do ciebie wracam zbłą- kany Michałek, przepraszać, za to wszystko, co Miszuk nabroił, że ja do starych wspomnień odby- wać będę pokutniczą pielgrzymkę.
A jeżeli ty tak myślisz, staruszku, to ty Miszuka nie znasz: nie znasz ty serca jego: i Miszukowej nowej, mocnej, wiary. A Miszukowa wiara jest mocna, bo ona jest jak czarna ziemia tak szeroka, bo ona z niej wyrosła, a tyś myślał, że Miszuk ją wyczytał z nowomodnych, złych książek.
M
I patrzysz ty na mnie i uśmiechasz się, po swo jemu mądrze, pańsko.
Mówisz: I cóż? Myśli twoje uśmiechają się: i cóż? dużo wywalczyli? szubienicę, katorgę, wie- czne więzienie.
Siebie zgubił, Olę zgubił, a przyjaciół twoich rozszarpały już kruki i wrony, albo gniją oni za więziennym murem.
I nie będę ci mówił, że mi Miszuka nie żal. I Oli mi żal, i druhów — przyjaciół: — orłów i sokołów.
Tylko to ci powiem, że gdyby ode mnie zale- żało wszystko wrócić, to ja kaleka, ja nawpół trup powiedziałbym jeszcze raz: — tak trzeba. Tyle jeszcze we mnie z Miszuka pozostało.
Wziąłbym ja gazetę, zaczął ci staruszku, czytać, co robią twoje hetmańskie, kasztelańskie wmiki — jak łaszą się, jak się korzą... A na Miszuka ty mi. nic nie powiadaj.
Patrzysz na mnie ze ściany i pytasz mądrymi oczyma: dla czego?
A ja siedzę przed tobą i myślę, że był czas, kiedy umiałbym na to pytanie odpowiedzieć, — Miszuk odpowiedziałby ci : on wiedział, jakto i dla- czego wszystko to być musiało.
A czegóż ty więcej odemnie chcesz.
Co mi pozostało? pytasz.
— Umierać, staruszku, umierać.
36
Śnieg poprzysypywał wszystko: wyjrzeć po przez okno, wszędzie biała, równa płachta. I nic...
Puste uliczki ogrodu, drzewa zwieszają nad niemi gałęzie. Nikt nie idzie przez ogród, nikt nie przyjdzie już do mnie, tylko śmierć. Śnieg poprzy- sypywał mogiły: — żaden głos nie odpowiada krukom i wronom.
Stary Tychon zapalił na kominku ogień.
Z trzaskiem pali się drzewo. Przymykam oczy i śnią się, i śnią się sny bez końca.
A wszystko to było, było. A nie wróci nigdy z tego nic.
Zamykam oczy i nie myślę. I wiem, że kiedy je otworzę, ujrzę przed sobą to samo:
Tąpi na stoliku leży zwitek papierów. Ta ręka, która je pisała, dawno w jakimś nieznanym śpi grobie.
Wiem, że będę szczęśliwy, fjak król, jak bóg, kiedy będę czytać, gdy przemówi ona do mnie z tych, wyblakłym atramentem zapisanych kartek.
Ale wiem, że głos zamilknie i zostanę sam.
Tęsknota! Tęsknota.
Nie dobrze jest mieć przyjaciół w mogiłach, iak niedobrze...
Tyle słów miłości było w sercu, a ja wam ich nie wypowiedziałem nigdy, kiedyście jeszcze byli żywi.
Teraz to wszystko się budzi.
Wyciągam do was ręce, serce samo szepce coś, uśmiecha się do was, płacze.
— Ogień tylko trzeszczy na kominku. A za oknem cicho... śnieg i śnieg. Stare gałęzie pochyliły się nad uliczką — a po uliczce nie przyjdzie tu już do mnie nikt.
Teraz już wiem, Oleńko, c6 mi zostało : siądę tu sobie, będę wspominać... Chodzą po starej pa- mięci drogie cienie, jak duchy w księżycową noc...
Złorzeczą wam i urągają, błotem obrzucają wasze mogiły, płatne pismaki znęcają się nad wa- szymi imionami. Stary Miszuk ten by was bronił inaczej, a ten, co jest, nic nie może, tylko wspo- minać, wspominać.
Siądę tu sobie przed kominkiem i opowiem tobie Oleńka, tobie staruszku, samemu sobie: co było, jak było, jak się orle serca łamały, zmagały, jak je chłonęła noc... A twoich kartek Oleńka, nie dam, nie oddam nikomu: z sobą je wezmę do trumny. Wiem, że umarłym jest wszystko jedno, ale umierającym potrzeba pocieszenia...
A ja taki sam jestem , taki opuszczony, taki sam...
Taki sam ze swoją pamięcią, niby z opuszczo- nym domem, po którym włóczą się pogrzebane, umęczone cienie...
mjsm?amjam?amamjaw5?s^^
II.
Sielskie-anielskie.
1.
Pamiętam jasny wiosenny dzień. Ziemia miękko uginała się pod kopytami koni. Szły one tuż obok siebie, tak, że co chwila ocieraliśmy się o siebie noga o nogę. Po obu stronach ważkiej dróżki były zarośnięte krzakami i powyginanemi w dziwaczne kształty drzewami jary. Na ich dnie szemrały stru- mienie. Woda ściekała tysiącami srebrnych języcz- ków i żyłek i napełniała powietrze jakby stłumio- nym swym metalicznym śpiewem. Od czasu do czasu wpadał w tę płynną muzykę przeraźliwy ostry głos jakiegoś ptaka. Po błękitnem niebie pły- nęły białe obłoki. Było nam dobrze, i nie chciało się mówić.
Wracając jednak do starych nawyknień, zaczą- łem: tu dobrze byłoby urządzić zasadzkę.
Adaś spojrzał na mnie jakby zdumiony. Potem zaś rzekł : — skąd znowu, -— z jaru byłoby się ciężko wydobywać.
Potem popędził konia. Od wczorajszego wie- czora nie zdołaliśmy się jeszcze z nim rozmówić.
38
Odstąpiłem mu lepszego wierzchowca i teraz ciężko mi było go dopędzić.
Zwolna i my i konie podniecaliśmy się tą go- nitwą i tak pędziliśmy po ścieżynce cłiłostani przez bezlistne gałęzie. Wreszcie Adaś zatrzymał konie i skoczył na ziemię: tu wpadał do jaru z łosko- tem strumień, unosząc w swym biegu olbrzymie spróchniałe kłody drzewa.
Kiedym nadjechał, Adaś już siedział na pniaku.
Zeskoczyłem z konia.
Ty wciąż o tem samem jeszcze myślisz? — rzekł.
Zdziwiłem się, gdyż w tej samej chwili poczu- łem, że spodziewałem się tego pytania. Jednocze- śnie poczułem także, że nie wrócimy już do daw- nych rozmów.
Dramatyzująca wyobraźnia usiłowała już zakla- syfikować sytuację. Co to będzie właściwie: rozłam wewnętrzny pomiędzy dwoma przyjaciółmi, zwąt- pienie...
Było bowiem dla nas obu od roku wiadomą już rzeczą, że odegramy wielką rolę.
Mazzini i Garibaldi.
Nie mogliśmy tylko w marzeniach nawet zde- cydować, komu z nas przypadnie rola wodza a komu spiskowca.
Zresztą nie mówiliśmy z sobą o tem wyraźnie.
Byłto pomiędzy nami pewien rodzaj uczucio- wej gry. Bez żadnych umów nie mąciliśmy jeden drugiemu tonu.
Ale Adaś był zawsze bardziej skupiony w sobie i zamknięty. I nieraz już myślałem jak na polu
bitwy po wielkiem zwycięstwie ja tryumfujący krwią wrogów i miłością ludu okryty wódz, chylę głowę przed nim, samotnym i nieznanym mistrzem. Przed człowiekiem, życie którego będzie: samotność i wie- czna tajemnica...
Niedługo potem umrze on. Lub stanie się to nawet przed zwycięstwem. I wtedy ja poprowadzę tłumy na mogiłę, rzucę na nią swój wieniec dębowy i krwawy miecz: ecce victor.
Ileż to razy już słyszałem naokoło siebie ryk armat, szczęk broni, świst kul i wołanie tłumu. Marzyły mi się jakieś olbrzymie, bajeczne równiny, na których ścierały się nieprawdopodobne tłumy zbrojnych...
Mój kasztan niósł mnie już nieraz wśród pól brzęczących pochylonymi kłosami, jak gdyby wśród rozstępujących się przed wyzwolicielem tłumów.
Wiedziałem dobrze, że Adaś żyje w podobnym świecie. Słowa nasze poznawały się bez trudu jak bliźnięta w jednej i tej samej zrodzone godzinie.
Nie widziałem Adasia pół roku.
Miał on wtedy ośmnaście lat, starszy odemnie o kilka miesięcy. Dawnośmy się nie widzieli, rzekł.
Wydało mi się to jakimś uroczystym wstępem.
Czas wykopuje przepaści prędzej niż się je do- strzega... Usiłowałem odgadnąć, co nastąpi i szu- kałem tonu.
W końcu zaś powiedział mi: czyś dowiedział się czego?
Byliśmy przekonani zawsze, że muszą już na- około nas być elementy spisku, gotowa i potężna
40
organizacja. Nie mogliśmy sobie wytłomaczyć ina- czej tej ciszy i spokoju. Tyle krwi przelanej, tyle upokorzeń: i nic. Milczenie i spokój. W tern musi coś być. Jest to groźny spokój przed burzą. I przy- glądaliśmy się bacznie spotykanym ludziom. Ten coś ukrywa — myśleliśmy. I nieraz już wyznacza- liśmy znajomym naszym role, o jakich się im nie śniło.
Księdza Kuleszę podejrzywaliśmy wręcz o naj- groźniejsze zamiary.
Adaś nawet twierdził: że ma on żołnierskie ruchy.
To będzie Mackiewicz, zadecydowaliśmy.
Byłem przykro zdumiony raz o późnym wie- czorze zaskoczywszy w całkiem niedwuznacznej pozycyi naszego Mackiewicza z piękną Ołeną, żoną stangreta Mikołaja...
Czy może powstaniec uwodzić córki ludu...
Czas jakiś nawet układaliśmy krwawy dramat.
Co dzieje się w duszy Mikołaja. Jaki bunt, jaki głuchy gniew?
Raz jednak usłyszeliśmy, jak wołał po pijanemu: jak cej ksiądz mnie nie da tutoczki zaraz karbo- wańca, to ja jemu; — ja drogę do dziek
Web
Moving Images
Texts
Audio
Software
Patron Info
About IA
Projects
(navigation image)
Home American Libraries | Canadian Libraries | Universal Library | Open Source Books | Project Gutenberg | Children's Library | Biodiversity Heritage Library | Additional Collections
Search: Advanced Search
Anonymous User (login or join us) Upload
See other formats
Full text of "Płomienie"
This is a digital copy of a book that was preserved for generations on library shelves before it was carefully scanned by Google as part of a project
to make the world's books discoverable online.
It has survived long enough for the copyright to expire and the book to enter the public domain. A public domain book is one that was never subject
to copyright or whose legał copyright term has expired. Whether a book is in the public domain may vary country to country. Public domain books
are our gateways to the past, representing a wealth of history, culture and knowledge that's often difficult to discover.
Marks, notations and other marginalia present in the original volume will appear in this file - a reminder of this book's long journey from the
publisher to a library and finally to you.
Usage guidelines
Google is proud to partner with libraries to digitize public domain materials and make them widely accessible. Public domain books belong to the
public and we are merely their custodians. Nevertheless, this work is expensive, so in order to keep providing this resource, we have taken steps to
prevent abuse by commercial parties, including placing technical restrictions on automated ąuerying.
We also ask that you:
+ Make non-commercial use of the file s We designed Google Book Search for use by individuals, and we reąuest that you use these files for
personal, non-commercial purposes.
+ Refrainfrom automated ąuerying Do not send automated ąueries of any sort to Google's system: If you are conducting research on machinę
translation, optical character recognition or other areas where access to a large amount of text is helpful, please contact us. We encourage the
use of public domain materials for these purposes and may be able to help.
+ Maintain attribution The Google "watermark" you see on each file is essential for informing people about this project and helping them find
additional materials through Google Book Search. Please do not remove it.
+ Keep it legał Whatever your use, remember that you are responsible for ensuring that what you are doing is legał. Do not assume that just
because we believe a book is in the public domain for users in the United States, that the work is also in the public domain for users in other
countries. Whether a book is still in copyright varies from country to country, and we can't offer guidance on whether any specific use of
any specific book is allowed. Please do not assume that a book's appearance in Google Book Search means it can be used in any manner
any where in the world. Copyright infringement liability can be ąuite severe.
About Google Book Search
Google's mission is to organize the world's Information and to make it universally accessible and useful. Google Book Search helps readers
discover the world's books while helping authors and publishers reach new audiences. You can search through the fuli text of this book on the web
at |http : //books . google . com/
Jest to cyfrowa wersja książki, która przez pokolenia przechowywana była na bibliotecznych pólkach, zanim została troskliwie zeska-
nowana przez Google w ramach projektu światowej biblioteki sieciowej.
Prawa autorskie do niej zdążyły już wygasnąć i książka stalą się częścią powszechnego dziedzictwa. Książka należąca do powszechnego
dziedzictwa to książka nigdy nie objęta prawami autorskimi lub do której prawa te wygasły. Zaliczenie książki do powszechnego
dziedzictwa zależy od kraju. Książki należące do powszechnego dziedzictwa to nasze wrota do przeszłości. Stanowią nieoceniony
dorobek historyczny i kulturowy oraz źródło cennej wiedzy.
Uwagi, notatki i inne zapisy na marginesach, obecne w oryginalnym wolumenie, znajdują się również w tym pliku - przypominając
długą podróż tej książki od wydawcy do biblioteki, a wreszcie do Ciebie.
Zasady użytkowania
Google szczyci się współpracą z bibliotekami w ramach projektu digitalizacji materiałów będących powszechnym dziedzictwem oraz ich
upubliczniania. Książki będące takim dziedzictwem stanowią własność publiczną, a my po prostu staramy się je zachować dla przyszłych
pokoleń. Niemniej jednak, prace takie są kosztowne. W związku z tym, aby nadal móc dostarczać te materiały, podjęliśmy środki,
takie jak np. ograniczenia techniczne zapobiegające automatyzacji zapytań po to, aby zapobiegać nadużyciom ze strony podmiotów
komercyjnych.
Prosimy również o:
• Wykorzystywanie tych plików jedynie w celach niekomercyjnych
Google Book Search to usługa przeznaczona dla osób prywatnych, prosimy o korzystanie z tych plików jedynie w niekomercyjnych
celach prywatnych.
• Nieautomatyzowanie zapytań
Prosimy o niewysyłanie zautomatyzowanych zapytań jakiegokolwiek rodzaju do systemu Google. W przypadku prowadzenia
badań nad tłumaczeniami maszynowymi, optycznym rozpoznawaniem znaków łub innymi dziedzinami, w których przydatny jest
dostęp do dużych ilości tekstu, prosimy o kontakt z nami. Zachęcamy do korzystania z materiałów będących powszechnym
dziedzictwem do takich celów. Możemy być w tym pomocni.
• Zachowywanie przypisań
Znak wodny "Google w każdym pliku jest niezbędny do informowania o tym projekcie i ułatwiania znajdowania dodatkowych
materiałów za pośrednictwem Google Book Search. Prosimy go nie usuwać.
• Przestrzeganie prawa
W każdym przypadku użytkownik ponosi odpowiedzialność za zgodność swoich działań z prawem. Nie wolno przyjmować, że
skoro dana książka została uznana za część powszechnego dziedzictwa w Stanach Zjednoczonych, to dzieło to jest w ten sam
sposób traktowane w innych krajach. Ochrona praw autorskichichała, która nastąpiła jakoś nie-
długo po naszym wyjeździe była dla wszystkich
tych ludzi prawdziwem wyzwoleniem.
Kiedyś w spiżarni pomagając stryjence Adeli
w ustawianiu konfitur, korzystając z jej rozgadania
się, po wielu wahaniach się: czułem instynktownie,
że każde pytanie, dotyczące pana Michała wprawia
stryjenkę i wogóle starszych w zakłopotanie, zapy-
tałem^ czy to prawda, że pan Michał cesarza zabU..
Stryjenka upuściła łyżkę, która potoczyła się z brzę-
kiem... Bój się Boga, serce, nie mów o tem, nie
mów o tem, nie pytaj się : złapią cię, badać zaczną.
skórę pasami zedrą... Odebrało mi to ochotę do
dalszych pytań, ale stryjenka uspokoić się nie mo-
gła. Kosztowało mię dużo pracy wytłómaczenie,
w jaki sposób doszedłem do tak niebezpiecznej
wiadomości, gdyż nie chciałem zdradzić Spiry-
djona... Stryjenka kilkakrotnie jeszcze powtarzała
o owem zdzieraniu skóry pasami. „I mówić o tem
grzech : pan Bóg gniewa się strasznie. Kościołów
nie uznają, ani, straszna rzecz, w Boga nie wierzą :
zamiast Boga, mówią, ma być eter, a człowiek jest
tylko gadająca małpa**. Wiedziałem już, że stosuje
się to do przyjaciół pana Michała. Nabrał on
w moich oczach jeszcze bardziej fantastycznego
uroku. Wydawało mi się, że jest on jednym z tych
tytanów, których tryumfujący Jowisz — z zapałem
studjowałem wtedy mitologję, strącił z niebiosów
i przywalił olbrzymiemi ciężarami gór... Kiedy cho-
dził po ogrodzie, podczas zbliżającej się burzy,
gdy stryjenka zamykała pospiesznie okna w całym
domu, aby przeciąg piorunu nie wciągnął, a stryj
Walery chował do szuflady biurka srebrny zegarek
i klucze, — upatrywałem w tej obojętności pana
Michała na zwisające po nad głową gromy — jakiś
związek z jego ^ niewiarą w Boga". Sama nie-
wiara ta przedstawiała mi się w formie buntu
'i Ykpora : grzmij tam sobie, ile ci się podoba, a ja
ciebie nie uznaję. I starałem się odnaleźć w twa-
rzy pana Michała ślad jakiejś walki i buntowniczej
zaciekłości, ale była ona taka, jak zawsze ; tak samo
dziwnie nieruchoma, jakby zastygła.
Raz jeden widziałem tylko uniesienie pana
Michała. Podczas kolacji przyjechał ksiądz dziekan
z sąsiedztwa i opowiadał o „cudownem ocaleniu*"
cesarza Aleksandra III, (przy wymawianiu tych
wyrazów uchylał birećika z głowy) z pociągu,
który rozbił się. Mówił o tern długo i ciągle wra-
cał: zauważyłem, że w ciągu opowiadania pan
Michał raz i drugi zagwizdał, a kiedy wreszcie
ksiądz wspomniał coś o tern, że prawdopodobnie
był to wypadek, gdyż nie sądzi, aby i dziś byli jesz-
cze zbrodniarze tak zuchwali, pan Michał nagle
na cały głos zwrócił się do Tychona, który kręcił
się koło stołu : „pomóż mi wstać, głowa mnie roz-
bolała od trajkotania tego starego osła".
Wszyscy oniemieli: nigdy w życiu nie widzia-
łem tak bezgranicznie zdumionej twarzy, jak wtedy
księdza dziekana: napił on się pospiesznie gorącej
herbaty i musiał się strasznie oparzyć, gdyż poczer-
wieniał, oczy mu na wierzch wyszły; stryj Walery
pochylił się i zaczął mu coś szeptać. Dziekan krę-
cił głową z wielkiego zdumienia : niedawno prze-
niesiono go w te strony, i prawdopodobnie pierw-
szy raz słyszał historję pana Michała. Na mnie zaś
cały ten wypadek zrobił niezmiernie wielkie wra-
żenie. Fakt, że księdza, a więc osobę wszędzie i za-
wsze automatycznie już wystawiającą ręce do całowa-
nia i pojawiającą się w domu zwykle tylko wuro-.
czystych wypadkach święconego, wesela, pogrzebu,
można nazwać tak całkiem poprostu starym osłem,
nabrał w moich oczach znaczenia całej rewo-
lucji. Był to nieomal że większy akt zuchwalstwa,
niż nie wierzyć w Boga i nie bać się jego pióru-
nów nawet podczas burzy. Okaleczały, schorowany
pan Michał staw^ się istotą wprost mitologiczną.
Wyjechaliśmy wkrótce z tych stron. Czas jakiś
jeszcze wyobraźnia moja zajmowała się nieustan-
nie osobą pana Michała. Stopniowo jednak brak
absolutny związku pomiędzy tą postacią a całym
składem i charakterem otaczającego mię życia,
powlekał postać tę mgłą fantastyczną i oddalającą.
Pan Michał stawał się czemś również nie-tutej-
szem, wyczytanem, niepewnem, jak bohaterowie po-
wieści Maine-Reide'a i Aimarda. Wiadomość o jego
śmierci była ostatnim głosem o nim z realnego świata.
Potem już nie wspominał o nim nikt, nikt się nim
nie interesował. Sądzę, że właśnie brak wszelkiego
związku pomiędzy panem Michałem a resztą mojego
życia i powstającemi w niem' zainteresowaniami
sprawa, że wspomnienie o nim pozostało nietknięte,
jak coś obcego, wtrąconego przez przypadek do
mojej pamięci. Nie wiązało się z niem nic, żadna
z myśli rozbudzanych przez rzeczywiste, otaczające
mię, współczesne mi życie nie nawiązywała się do
tej nielicującej z niczem postaci. I w ten sposób
przetrwała ona, zapomniana i przez to właśnie
zmianom nie podległa. Wspominać znaczy to wią-
zać treść przeżytą z wypadkami i wrażeniami no-
wego, obecnego życia. Wspomnienia nasze rosną
i zmieniają się wraz z nami. Pamięć tylko pozor-
nie utrwala, właściwie zaś przetwarza nieustannie:
wydarzenie czy osoba, stanowiące przedmiot wspo-
mnień, są jakby rdzeniem tylko, jakby trwałą osią
zmieniających się nieustannie krystalizacji. Życie
10
odrywa od nich atomy uczuć i myśli, zastępując
je przez inne. Nasza przeszłość jest zawsze tylko
teraźniejszością naszą. Wspomnienie o panu Michale
było jakby kryształem, do innego świata należącym,
żadne powinowactwo nie łączyło go z pozostałą
treścią życia i myśli : tkwiło ono w mojej pamięci
niedostrzegane na jej dnie, a myśh, uczucia prze-
pływały nad niem, jak przepływają fale rzeki, nad
wbitym w piasczyste łożysko złomem granitu. Rzecz
dziwna— później nawet, kiedy już poznałem w ry-
sach bardziej ścisłych charakter działalności Naro-
dnej woli, wiedza ta nie ożywiła wcale wspo-
mnień o osobie pana Michała, nie zahaczyła o nie.
Dopiero przypomnienie bezpośrednie wywołało
pamięć o nim, pamięć całkiem konkretną, nie roz-
tworzoną, nie przepracowaną przez myśl zamkniętą
w sobie, wyłącznie niemal cielesną. Życie ducho-
we osób znanych nam wytwarzamy sami z zaso-
bów własnego swego duchowego życia. M^le pan
Michał pozostawał po za obrębem moich meta-
morfoz. To też gdy przypadkowe zetknięcie odgar-
nęło fale nie troszczących się o niego myśli i uczuć:
wynurzył się on z pośród nich taki sam, jakim
pogrążył go w nie przypadek pierwszego spotkania.
Świadomość moja i wszystkie jej zdobycze pozo-
stała tak dalece obcą temu wspomnieniu, że wysił-
kiem woli tylko powiązać mogłem, i to powiązać
całkiem zewnętrznie to, co teoretycznie wiedzia-
łem o Naród or*w o 1 c a c h z tym konkretnym,
przechowywanym bez zmian obrazem pana Michała.
Zarysowywał się on przede mną tak samo bez-
11
więdnie inny, nieznany, niezrozumiały i groźny,
jakim ukazał się moim dziecinnym oczom: złom
zastygłej lawy na kwiecistej, spokojnej łące ; pośród
lękliwych, oswojonycli przez żyde i przygarbio-
nycti przez nie ludzi — opalony przez pioruny,
zwyciężony lecz nieulękły, okaleczały lecz nieugięty
tytan. Z pod opalonycłi powiek oczy jego wybie-
gały ponad nasze gtowy gdzieś w kraj groźnych
pobojowisk; wsłuchiwać się zdawał nieustannie,
czy nie wstrząsa podziemny głuchy grom tem zaci-
szem lęku i małości, na którem wsparliśmy swoje
życie.
Teraz rozumiałem już, dlaczego tak być mu-
siało, dlaczego był on pośród nas całkowicie do
innego świata należącym.
Zapragnąłem wiedzieć o nim więcej...
Tak nagle wystąpił on na tle mojej pamięci,
chroniącej zjawiska nie znaczące nic i upokarzająco
pozbawione treści, niby rdzawa plama, niby miecz
czy szyszak, niespodzianie wśród domowego rupie-
cia odkryty.
Rodzina pana Michała była poniekąd i moją
rodziną. To, co jednak różni jej pozostali przy
życiu członkowie opowiadali mi o nim, było tylko
różnorodnie załamanem w pojedynczych niewspół-
wymiernych z istotą zjawiska umysłach uczuciem
przestrachu, obcości, niechęci.
„Zrujszczył się, mówili jedni, utracił grunt pod
nogami, dla obcej niezrozumiałej sprawy poświęcił
ojca, rodzinę. Ambitny był i zarozumiały, chciał
przewodzić, gardził wszystkiem swojskiem... 1 krew
12
przelewał, krew: — zabójstwo jest zawsze zabój-
stwem".
„W Boga nie wierzył, siostrę swoje stryjeczną
Olesię zgubił, z nim uciekła,- „nawiarę'' z nim
„w komunie** żyła, sama prała, wodę nosiła, na
fabryce podobno pracowała, jak prosta roł>otnica.
I zmarniała dziewczyna. A taka była piękna, taka
słodka, taka wykształcona, dobra... I taka patrjotka,
opowiadała mi jedna z ciotek Oli — siwa jak
gołąb staruszka : o wszystkiem zapomniała, i z nim
poszła na nędzę, głód, poniewierkę. I dla kogo,
po co? W Tulę podobno, pomiędzy robotnikami
ją aresztowali... Ją — kasztelańską wnuczkę. Dziada
moskale na Syberji zamęczyli: a ona przecież tam
poszła. A tak nienawidziła ich, tak się trzęsła i bla-
dła, jak opowiadać jej było o Murawjewie, o Wil-
nie, o cytadeli, o Suworowie, o Pradze, Kilińskim*'.
Nie wiele więcej dowiedziałem się i od pana
Walerego.
„Pojechał na uniwersytet. W gimnazjum uczył się
dobrze, przyjeżdżał, mówił różne rzeczy, tak, jak to
zwyczajnie młody na wakacjach. Nikt tam na to
uwagi nie zwracał tak bardzo. Stryj tylko obruszsd się
i marszczył, kiedy mu nazwiskami jakichś tam li-
berałów czy jak tam rosyjskich sypał. Liberał —
wiedzielimy dobrze, jaki jest Milutyn w Polsce li-
beralny. Liberał a rządzi się, choć wie przecież, że
to rozbój i kradzież, ale jemu już całkiem głowę
zatumanili. Mówi jeszcze stryj, albo ojciec mój...
Ty jego choć wodą kolońską smaruj, on zawsze
dziegciem śmierdzi, ale... Takiego) ci nagadał, że
13
Życie nie miłe: i chłop ci zaraz jest i wyzysk,
i uciemiężenie szlacłieckie. Stryj jeszcze...: z rządem
się cliłopi zwącłiali, powstańców wiązali, zabijali.
Ale nic. Tak się już w tem chamstwie rozkochał,
że żadnych argumentów nie słuchał. I tak to już
trwało z rok może. Już się nawet stryj nie cie-
szył kiedy przyjeżdżał. Pojechał, znikł. Poszukiwano
go, — co kilka dni przez jakiś czas wpadali, ota-
I czali dom, ogród : do góry nogami przewracah
wszystko, — tak go szukali. Stryja Oktawjana
w więzieniu trzymali, myśleli — ukrywa, musi
wiedzieć. Sam gienerał z Kijowa prrzyjeżdżał. „Pan
[jako ojciec musi wiedzieć. Pod pana wpływem".
I Ale stryj tak grzecznie, jak to on umiał tylko,
a spokojnie przerwał : „to ja właśnie cieszę się, że
pana gienerała widzę, człowieka poważnego o du-
żem stanowisku, to pan może mi objaśnić zechce,
dlaczego w szkole rządowej dzieci nasze wiarę
tracą, dlaczego przesiąkają obcemi naszym naro-
dowym tradycjom zasadami **. Gienerał próbował
gniewem wykręcić się, ale nieswojo mu było :
już potem dano stryjowi Oktawjanowi pokój. Sta-
tysta on był, po najpierwszych salonach euro-
pejskich się obracał. W hotelu lambertowskim
gościem bywał, Zygmunta Krasińskiego osobiście
znał.
„I tak przeszło parę lat chyba. Aż tu nagle
w jakąś noc — po cichu — zjawia się. Popłoch. Przez
trzy dni wszyscy na palcach chodzili, odetchnąć
głośniej nie śmiemy. Zamknęli się ze stryjem Okta-
wjanem w gabinecie — zrazu cicho, półgłosem
14
mówią, potem coraz głośniej. Nagle drzwi z trza-
skiem się otworzyły — wypadł blady, do ogrodu
wybiegł. Stryj dzwoni — wchodzę : — blady, jak
ściana. Myśleliśmy — udar, odratowaliśmy jakoś.
Przeszedł tydzień : — nowina : Olesi niema. List
zostawiła, że do Michałka idzie z nim razem „pra-
cować". Stryj Oktawjan w parę dni osiwiał. Jego
opiece powierzona, jego syn. Co powiedzieć? Dla
niego dalsza nawet krewna. Ciotki Emilji mojej
matki siostry córka. Ciotka Emilja zagranicą wówczas
była. Myślimy zawiadamiać, czy nie zawiadamiać?
Może jeszcze odnajdzie się, opamięta się — wróci.
Ale tu sama ciotka przyjeżdża; — już wie. Do
samej siebie niepodobna, trzęsie się, — mówić nie
może. Zamknęli się ze stryjem Oktawjanem — pła-
czą. Kilka miesięcy tak ciotka przemęczyła się : —
przychodziły od Oli wiadomości, ale skąd, gdzie'
jest — niewiadomo. — Ciotka raz wybrała się I
do Kijowa. Ale jak tu szukać? strach, aby policji |
na ślad nie naprowadzić. Po tygodniu wróciła przy-
bita, zmieniona jeszcze bardziej. Jakoż wkrótce
i umarła. Przeszło kilka miesięcy — znowu! Teraz
Olesi szukają. Gdzie, jak, o co — niewiadomo.
W parę lat dopiero wiadomość przyszła : — w wię-
zieniu umarła. Ale gdzie, w jakiem nie pamiętam.
Stryj Oktawjan wtedy właśnie umierał. Męczył się,
po całych nocach chodził, na głos gadał, płakał,
włosy wydzierał, listy pisał do niego, do Michała,
ale gdzie go szukać, gdzie posyłać. I umarł tak,
i syna nie widział. Na chwilę przed śmiercią oczy
otworzył, ręką zrobił ruch, jakby wołał : — ja na-
i .
16
chylam się, a on tylko wyszeptać zdołał: Micliaś,
błogosławiąc. Majątek przed śmiercią aktem sprze-
dażnym, notarjalnym, mnie przekazał: „Znajdzie
się może, czasy się zmienią — oddasz**. A jemu
wprost zostawiać nie można było. Wyrokiem sądów
wszelkicłi praw pozbawiony: — cywilna śmierć.
Zawiadomienie takie przychodziło. Przeszło parę
lat, ani wieści. Nagle bęc... Jakoś o wiośnie, plucha
była przeklęta, drogi rozchlapane — nie przeje-
dziesz, wiadomości z miasta żadnej, ani listów,
ani gazet: koni szkoda. Aż tu podczas obiadu
isprawnik — sztywny, urzędowy. Proszę siadać,
przekąsić — nie chce. Ważna sprawa mówi. Nad
pańskim domem rozkazano nadzór rozciągnąć... Ja
już staroście rozporządzenie dał: gdyby objawił
się krewny pański, Michał, wiązać, wziąć pod straż,
do mnie dostawić. Szanując uczucia rodzinne, panu
tej funkcji nie powierzam, choć moglibyśmy
żądać. Wobec obowiązku obywatelskiego, milknie
głos serca''. I dopiero dowiedziałem się, o co idzie.
Było to po 13 marca 1881 roku. Nogi — powia-
dam ci, podemną się zatrzęsły : — przepadłem my-
*lC- j^go J^ie znajdą, mnie wezmą. Kogoś przecież
wziąć muszą, samego ce-sa-rza przecież... Mówię,
panie pułkowniku, pan przecież mnie zna, nigdzie
nie wyjeżdżam, nikt u mnie nie bywa... Tak to
tak, powiada... ja naturalnie o panu nic, a nad
domem to już starosta opiekę weźmie. Myślę: żle.
Powiadam, czy na pomnik składek niema? Ale on
tak surowo spojrzał : nie warci wy mu pomnik sta-
wiać, ręce jeszcze z krwi nie obeschły, a wy ze
16
składką... Struchlałem: toć nie my przecież, on —
powiadam i nas pokrzywdził — weksel za ojca
podpisem sfałszował — • umyślnie już takiem powie-
dział, bo przecież trzeba było dowieść, że pomię-
dzy nami solidarności żadnej : majątku żeby nie
ruszali, bo to placówka narodowa, forpoczta. —
A jemu wszystko jedno : i tak zabójca, to cóż mu
już tam marny weksel. — Trzy miesiące żyliśmy
w strasznym niepokoju; no ale, jakoś nic, wresz-
cie spotykam isprawnika w lecie już — za granicę
powiada zbiegł, ukrył się. Myślę, chwała Bogu: —
nie wróci. Wie przecież, co go czeka. Chciałem
mu nawet pieniędzy posłać ■— niechby już tam urzą-
dził się wygodnie, żył sobie. Ale to też niebezpie-
czna sprawa : myślę i myślę... jakby to zrobić?
I tak znów parę lat przeszło. Znowu isprawnik
nadjeżdża : „Krewny pański Michał w Petropawłow-
skiej twierdzy, w bezpiecznem miejscu, a jeżeli kto
z rodziny, zobaczyć się z nim chce, to się nie
wzbrania"... Mówi, a sam oczami świdruje. Ja po-
wiadam — my go mało znamy, prawie że wcale nie,
sympatji między nami nigdy nie było, to i spotka-
nie nieprzyjemne by być mogło, ale obowiązek
chrześcijański pomóc każe, więc jeżeli pieniędzy
potrzeba, to gotów jestem na ręce władzy. Sto
rubli isprawnik wziął i wciąż powtarza : a widzieć
się, jeżeli z rodziny kto chce, nie wzbrania się.
Pułapka jawna, pocóżby z taką natarczywością mó-
wił? powiadam więc: w każdej rodzinie zdarzają
się nieszczęścia, najlepsze wychowanie nie pomoże.
Litować się nad zbrodniarzami nawet Bóg rożka-
17
zał — ale Michał Kaniowski — ojca mojego,
a swego stryja — był taki wypadek — ciężko obra-
ził, siostrę moją cioteczną zgubił, więc właściwie
obowiązek honoru, satysfakcji by szukać u niego
kazał; ale teraz on już wszelkich praw pozbawiony,
więc ja to już rozumiem, że on do honorowej
rozprawy nie zdolny całkiem, to odpuszczam mu
już swoją urazę, pieniędzmi pomoc okazuję —
ale widzieć nie chcę... Isprawnik nawet za rękę
mnie uścisnął: pozwól pan, że panu powinszuję
takich uczuć, powiada. A ja widzę : udało się. Były
podobno podejrzenia, że ta niby sprzedaż majątku
pozór tylko jest, ale od tego czasu przestano docho-
dzić; i kawałek ziemi w polskich rękach został.
Tak to dyplomatyzować potrzeba. Nie o mnie prze-
cież chodziło : gdyby można, zaraz byłbym Micha-
łowi majątek oddał. Mnie cudzego nie potrzeba, ale
to przecież i narodowa własność. I żalu ja do Michała
żadnego nie miałem : jawna rzecz, nienormalny on
był, całe życie narwany, a może i całkiem fiksat.
I sam widziałeś, później : na niczem mu u nas nie
zbywało, pieniędzy brał, ile chciał: i wcale sporo ich
czasami brał i dokądciś posyłał. A gdyby nie moja na
ten czas polityka, to byliby go pewnie i do nas nie od-
dali, chociaż już za konającego mieli go i całkiem bez
żadnej przytomności. No, wtenczas nie przycho-
dziło mi nawet na myśl, że go oczy ludzkie żywym
zobaczą: myślałem, męczyć zaczną, aby wydał co wie,
i tak zamęczą bez sądu... Przeszedł czas : jest wia-
domość : wyrokiem sądu na śmierć skazany, a w dro-
dze* łaski wyrok na katorgę wieczystą przemie-
Fłomieni*. Z
18
niony. Koniec myślimy: przepadł już człowiek na
zawsze, Adelińcia nawet uspokoiła się, w cią^ej
enerwacji żyła. Ale nie koniec to był jeszcze. Juże-
śmy i zapominać zaczęli o Micłiale, kiedy nagle
przycłiodzi wezwanie z gubernji: chorego umy-
słowo Micliała Kaniowskiego — na skutek prośby
krewnego jego — takiego to: — moje nazwisko
wymienione — oddaje się pod opiekę rodziny. Ja
prośby nie podawałem : więc myślę —jawna sztuka
policyjna, ale w pół godziny zajeżdża ekstra-pocztą
jakaś pani w żałobie. Z początku nie bardzo jej
dowierzałem; ale tak jej surowo z oczu patrzyło;
całkiem mniszka, a o Michale z takim szacunkiem
się odzywała i z takim żalem... To dawni przyja-
ciele Michała urządzili wszystko i prośbę moim
nazwiskiem podpisali. Tak było trzeba — powia-
dała ta dama: gdyby się byli chcieli przyczepić,
mógł się pan wyprzeć, a udało się, to i tem lepiej.
Jakoż pojechałem: oddali go, ani ręką, ani nogą
ruszyć nie może, nie mówi prawie, bełkoce coś —
trup więcej, niż człowiek. Myślałem : w drodze
skończy, ale dowiozłem jakoś. I powoli, powoli
oprzytomniał, do siebie przyszedł. Przed władza-
mi — isprawnik z początku często, później rzadziej
najeżdżał, obłąkanego udawała ale, jeżeli prawdę
powiedzieć, to myślę, że i w rzeczy samej nie
dobrze miał w głowie : sam z sobą po nocach roz-
mawiał na ^os; posłuchasz pomyśleć by można,
że dwie lub trzy osoby mówią. Albo jeszcze dziwny
miał zwyczaj : stanie przy ścianie i puka w nią.
Puka czasami dobrą godzinę. Pism i gazet siebie
19
nasprowadzał na moje imię : rosyjskich najwięcej ;
łych, co u nas polskich było, nie czytał prawie, jakieś
świstki nieznane sobie wypisywał. Czytał i czytał,
wypieków dostawał, klął głośno, ze złości gazetę
czasem w strzępy darł, a spytać go o co, to powie
coś tak dziwnego, że zrozumieć trudno : — krótko
tak, urywkowo, zjadliwie. Męczył się bardzo: wy-
rzuty sumienia widać go gryzły: zawsze to przecież
> krew ludzka przelana, a i ojciec, Olesia. Z nami
rozmawiać nie chciał, w starych papierach się
grzebał, pisał coś. Papierzysków po nim masa zo-
; stała".
Bez trudu udało mi się przekonać pana Wale-
rego, że przechowywanie tych papierów może być
dla niego w tych czasach nawet niebezpieczne.
W ten sposób doszedłem do posiadania zapisek
i notat pana Michała. Pomiędzy niemi znalazłem,
ciągnący się po przez wiele zeszytów rękopis, sta-
nowiący jedną całość— do pewnego stopnia pamięt-
nik, to znowu jakby opowieść, wrażenia osobiste,
to znowu niby wizja z pewnym wysiłkiem arty-
stycznym odtworzona.
Na luźnej kartce znalazłem ołówkiem pisaną
uwagę :
^Odcięty jestem od życia. — Zetknięcie ze mną
może być niebezpieczne i im żywszy człowiek, tem
niebezpieczniejsze; nie wiem, co dzieje się w kraju:
czuję pod piaskami krew i płomień. Ale piaski,
piaski tłoczą wszystko grubą ławicą. Jeżeli dojdą
kiedy te słowa"...
! Tu zdanie się urywa.
20
I W innych rękopisach i papierach znalazłem
wskazówki, że pisał p. Michał swoje wspomnienia
z myślą, że one mogą być opublikowane.
Oddaję je do użytku publiczności.
Być może, uda mi się z czasem uzupełnić ten
przez niego samego skreślony obraz ludzi, wyda-
rzeń, uczuć: — wiadomościami o nim samym,
z innych zaczerpniętemi źródeł.
m?3m?3m?3m?sm«s?^5ja^^
I.
Na zgliszczach.
Chciałoby się nie myśleć o niczem, przede-
wszystkiem zaś nie przypominać. Zdawałoby się, że
to nie trudno; raz na zawsze odwrócić myśl od
tego, co nie wróci — oddać się wrażeniu chwili.
Jest tyle rzeczy nie związanych z niczem, zwy-
kłych. Jest tyle sposobów, czucia, widzenia, myśle-
nia. Zdaje się, że od każdej chwili możnaby zacząć
całkiem nowy rodzaj egzystencji. Przyjąć się takim,
jakim się jest: i tyle. W pierwszych chwilach,
w pierwszych dniach, wszystko sprawiało mi przy-
jemność. Patrzyłem głodnemi oczyma na zieleń
trawy, upajałem się szumem drzew. Było mi nie-
skończenie dobrze: nie myślałem o niczem, przy-
glądałem się każdej rzeczy i cieszyłem się, że jest.
Jest. Mniejsza o to, jakie znaczenie mają dla innych,
żywych ludzi pewne jej właściwości. Jedne są im
przyjemne, inne wstrętne i odrażające. Życie jest
zawsze egoistyczne i jednostronne: ja miałem w sobie
sprawiedliwość śmierci. Gdzieś kiedyś widziałem
stary cmentarz. Tak stary, że nie było już na nim
22
ziemi innej, prócz tej, jaka tworzyła się z prochów
umarłych. Zieleń na tym cmentarzu była nadzwy-
czajnie świeża i soczysta: w powietrzu brzmiał
nieustannie szmer owadów, niby jakaś muzyka
żyjąca. Rozlegała się wszędzie jednocześnie: w tra-
wie, w powietrzu, brzmisd: nią każdy ruch gałęzi czy
listków, muskanych przez wiatr. Doznawało się tu
wrażenia, że to szemrze życie samo, że to słyszy
się jego puls, jego nieustanne drganie : że to dźwię-
czy i śpiewa samo rodzenie się i umieranie. Myślę,
że gdyby cmentarz ten miał jakąś jedną, wielką,
czującą duszę : czułaby ona taką nieustanną radość,
że jest, jest każde żdżbło trawy, każdy owad. Tym
umarłym, którzy tam zwolna stawali się trawą
i rojem muszek, brzęczących w powietrzu i szme-
rem drze w, \ musiało się też niegdyś zdawać, że
ważnem, znaczącem, dobrem jest tylko to, co jest
w nich, a po za niemi jest obojętność i martwota.
Teraz rodziła się z nich szersza, spokojniejsza mą-
drość. Tylko nie myślę, żeby im trawy i krzaki
szeptały do mogił jakieś przypomnienia.
Było mi dobrze, dopóki nie zbudziła się pamięć.
A budziła się ona jakby ze wszystkich stron
naraz, ciągle i niespodziewanie: tchnienie wiatru,
muśnięcie gałęzi, która nagle zlewała twarz świeżą
rosą, świegot ptaków o brzasku — wszystko to
nagle wywlekało z duszy jakąś dawno utraconą
chwilę, kiedy tak samo zieleniła się trawa, tak
samo kwiliły ptaki.
I powstawała ta utracona, pogrzebana chwila,
taka żywa, taka na nowo obecna, że słyszałem
28
głosy, czułem dotknięcie rąk, i pozostawałem bar«
dziej opuszczony.
Nie było przed wspomnieniami ratunku!
Włóczyły się po wszystkicli zakątkacłi myślenia
i czucia, jak upiory w księżycową noc w opuszczo-
nem zamczysku.
Na wszystko com widział patrzyć zacząłem umar-
łymi oczyma. Wszystko stało się tylko przypomnie-
niem.
Każda rzecz szeptać zdawała się: już nie.
Cisza stała się głosem pamięci:
Leżę bez ruchu, nie widzę nic, nie myślę o niczem
naokoło ciemno i głucho, we mnie jest cicho, świat
i dusza stały się jak próżna, rozwarta mogiła. Niema
nic prócz tego czarnego czekania. I nagle przypo-
minam sobie... Nie. To staje się samo przez się.
Ta cisza staje się tamtą, dawniejszą, kiedyśmy
wszyscy, porozdzielani poprzez więzienne ściany
nasłucliiwali szmerów, aby pochwycić to ostatnie,
cośmy od nich usłyszeć mieli... ich kroki, kiedy
ich prowadzono na śmierć.
I budzę się, i wiem, że nie doczekam się już
nawet tych straszliwych ostatnich kroków, że t o
już nawet zostało utracone. I staje mi się nagle tak
drogą ta męka, że wydaje mi się najwyższem szczę-
ściem, czekać z sercem, które bije jak dzwon
w płomieniach, to znowu zastyga w lodową taflę,
która słucha.
Wstaję, zbolałemi rękami dotykam znużonego
dała i wierzyć się nie chce, że to ja, ten sam, zmę-
24
czony, okaleczały, opalona, zwęglona głownia tułam
się tu i że to wszystko było, było...
Zewsząd napływa rój spojrzeń, uśmiecłiają się
do mnie pogaszone oczy ; przecłiodzą przede mną,
widzę icli drogie, natchnione twarze. Widzę, zry-
wam się i wiem, wiem krótką ostrą wiedzą, jaką
się czuje chłód noża, wbitego w serce: oni gdzieś
gniją w opuszczonych, podeptanych mogiłach, a ja
się włóczę po świecie bezsilny trup, obciążony
przekleństwem pamięci.
Modlę się do wszystkich rzeczy, błagając je, aby
były inne.
Inne, nie te, jakiemi widziałem je wtedy.
Przekonywam sam siebie bardzo logicznymi,
niezwalczonymi sylogizmami, że żadna chwila nie
powraca, nie powtarza się nigdy, że nigdy kąpiący
się — nie zanurza się dwa razy w jedne i te same
rzeczne fale. Ale dla mnie są one zawsze te
same, ta sama trawa, to samo światło księżyca, te
same promienie słońca.
Świat cały stał się wskrzesicielem upiorów.
Niema rzeczy, na którejby nie ciążyła przeszłość.
Zapach kwiatów rozbrzmiewa nagle w duszy śmie-
chem Perowskiej, gałąź drzewa trąca mię i na
ramieniu czuję ręce Źelabowa. Tę pajęczynę widzia-
łem już kiedyś : tak samo trzepotała się i brzęczsda
w niej bezsilnie mucha: i nagle staje mi przed
oczyma pomarszczona, brzydka twarz Klemensa,
widzę dobrotliwie chytry uśmiech w siwych oczach,
rozchylają się zwiędłe wargi, ukazując nierówne
pożółkłe zęby. I nagle ściska serce najsroższy ból:
25
zamykam oczy, skułam się w sobie i proszę, pro-
szę, jak dziecko : odejdź, odejdź Ola. I czuję jak
kładzie mi na głowę rękę.
Ola, Ola!
Przez długie lata doprosić się nie mogłem pa-
mięci, aby wywołała twój utracony cień, nie mo-
głem przywołać ani oczu twoich, ani drogich popie-
latych włosów. Wtedy przecież ja byłem magnat
i stać mię było na łzy po przeszłości. Otaczała
mię orla gromadka, mieliśmy ręce jeszcze pełne
piorunów i w sercach ogień i było nas wielu. Ola,
dziś nie przychodź. Ten Michał, twój Michał da-
wniejszy, Miszuk-Niewidimka umarł, zginął, jego
już niema.
I proszę, i ł)łagam i łzami krwawemi się modlę.
Po co mi księżyc świeci do mogiły?
I po co pada wonny róży liść?
Po co słowika śpiew umarłe budzi serce?...
Odejdź, Ola. I nie przychodź, nie przychodź...
Wiem, że znikniesz. A kiedy patrzysz, to twoje
oczy mówią tylko: „niema". To jedno już tylko
umieją mówić — twoje miękke, twoje aksamitne
oczy.
A one były blaskiem, po przez który świeciły
dla mnie i słońca i gwiazdy, a teraz patrzy na
mnie z nich śmierć i mogiła, pustka czarna pa-
mięci: niema! niema!
Po spalonym lecie pozostałem nadwęglony, wpół
spróchniały pień: z martwego cielska wyrósł
pęk bladych zielonych, listeczków. Są chore,
nikłe, ale są, ale szumią: śni się umarłemu drze-
wu o dębach wiekowych, o sosnach pachnących,
o srebrnopiennych brzozach: śnią mu się burze
i wichry, orłów krzyk pod czarnemi chmurami.
Zerwijcie zieleń, ogień podłóżcie i popiół prze-
orzcie.
I niech przyjdą kruki, by zaśpiewać tę jedyną
tę ostatnią pieśń:
że zastygły już serca płonące,
że zagasły oczy widzące,
że mężnych mogiłyjużwziemię wdeptane
że łąki kwieciste przez śmierć zaorane
Że tylko śmierć patrzy pustką oczodołów:
Rosły dęby rosły
w niebiosa sięgały,
dumnemi czołami,
gromom urągały.
Przyszła śmierć mocarka.
W pług zaprzęgła woły,
Woły czarne ślepe,
W ciężki pług przeznaczeń:
Kędy one przejdą.
Tam już step zwęglony,
Czarny, pusty, bez końca.
Tam już tylko pamięci
Męka nie milknąca.
27
Jestem przecież w domu, gdzie żyłem wraz
z tobą, Ola! Widuję codzień ludzi, którzy ciebie
znali, z którymi ty rozmawiałaś. Otaczają mnie
sprzęty i ściany, które pamiętać powinny brzmie-
nie twojego głosu, szelest i dotknięcie twoich sukien
— a to wszystko nie przypomina mi nic.
Myślę, że to moja świadomość czuwa z tej
strony, przygotowana jest do napaści i rozstawiła
straże.
Wspomnienia podchodzą znienacka: nie sły-
szę, nie czuję ich zbliżania się, a oto już są koło
mnie, już spoczęła na oczach twoja ręka.
O zawrzyj je.
Tak dobrze byłoby skonać.
A kiedy będę umierał : rozewrze się pamięć jak
szereg niezamieszkałych pokojów, pusta, chłodna,
milcząca.
Nic... nic...
Patrzą stare sprzęty i milczą...
Na dworze słota jesienna, długa słota.
Zamknąłem się w starej połowie domu. Znam
tu każdy mebel, każdy kąt: mógłbym po ciemku,
omackiem trafić do każdej potrzebnej mi rzeczy.
Deszcz chlupie o szyby, od czasu do czasu
uderzy o nie gałąź drzewa. Stary ogród rozrósł
się i wybujał: zaglądają do mnie stare przyja-
ciółki — lipy, topole, brzozy płaczące. Patrzą. Ki-
wają żałośnie swemi bezlistnemi gałężmi. Pa-
miętają małego Michasia o jasnej kędzierzawej
główce i niebieskich oczach, widzą teraz nagt,
poraniony czerep, cały w zmarszczkach i bliznach.
28
Deszcz pluszcze i płacze, a stare drzewa stu-
kają w szyby, pytając:
Co z tobą? co z tobą? gdzieś ty był? gdzieś
ty był?
Myśmy tu stały latem i zimą w pogodę i słotę,
patrzyłyśmy w okna, nasze gałęzie stukały, stukały—
biły o szyby, kiedy tutaj umierał stary, siwy pan.
Gdzieżeś ty był, gdzieżeś był ty samotny, dzi-
wny człowieku?
Chyli się na ręce goły łeb, duszą łzy, pierś roz-
dziera łkanie.
A deszcz pluszcze, pluszcze.
A gałęzie do okien patrzą i dziwią się: jak
dziecko płacze, jak dziecko szlocha — stary czło-
wiek, dziwny człowiek — Miszuk Niewidimka.
Ho ho ! Jaki ty pan, jaki ty pan, jaki magnat —
stary, łysy Miszuk!
Magnat ty bogacz, szczęśliwy człowiek! Swego
szczęścia nie znał, o niem nie wiedział!
Przyszli dobrzy ludzie i powiedzieli, dobrzy
ludzie przyszli, pocieszyli.
Dobrzy ludzie serca mają czułe, — oni wiedzą:
ciężko żyć z ojcowskim gniewem, z ojcowskim
gniewem, co się nie odmieni, bo przywaliła go
czarna, głucha ziemia.
Dobrzy ludzie myślą, ciężko wspominać w noce,
kiedy stare drzewa pukają o szyby, jak się roz-
stawało na wieki, na odwiecznie głuche nigdy nie
29
spotkanie z tą parą rąk ojcowskich, ciepłych,
miękkich, z parą oczu, co ze ściany patrzą z por-
tretu, a siwą jasną głową, co w samotne noce tyle
czarnych, trujących przemyślała myśli.
Ty — Miszuk wielki, możny pan. Tyś myślał,
że ono się ścięło, stwardniało w kamień w gorz-
kim, nieubłaganym gniewie, to stare, to zmęczone,
to, co już nie bije — serce ojcowskie.
Nieprawdaż Miszuk takeś myślał: — to ci cią-
żyło.
Bo i jakże I Przeciw woli ojca poszedł, ojca
zagniewał I
Dobrzy ludzie cię, Miszuk, pocieszyli. Dobrzy
ludzie, Miszuk, miękkie mają serca.
Ty się ciesz, Miszuk, ciesz się.
On płakał — słyszysz? On tu chodził, chodził;
noce całe chodził, ręce łamał. Deszcz pluskał, ga-
łęzie stukały: — on myślał, że to ty, że to tak, jak
wtedy: — w tę noc.
On biegł do drzwi otwierać i z gołą głową stał
w nocy na wietrze, na deszczu i w czarną noc
wołał: Michaś, Michaś.
Ho ho! Miszuk, jaki ty bogaty 1 Tobie dobrzy
ludzie teraz opowiedzieli, jaki ty masz skarb.
Skarb nie byle jaki !
Wiesz ty, ile lat trwa noc bezsenna, noc na cze-
kaniu spędzona, kiedy się czeka, na coś, co nie
przyjdzie.
Ty to wiesz, ty to wiesz, Miszuk.
Ty i czarne noce, to jakby rodzeństwo.
do
A wiesz, — ty, ile w taką noc można łez wy-
płakać?
A każda łza była ciężka, bo płakało nią stare,
męskie serce.
A spadała na siwe, srebrne wąsy, cielda po nich.
Miszuk, Miszuk, — tobie darowali tyle łez oj-
cowskich.
A każdą łzą można się otruć na wieki.
Stare drzewa szumią, szumią, szumią.
Deszcz o szyby bije, niby łzy.
Cicho... stary zegar szepce, chrapie, stęka.
Napracował się on : — nie byle co on mierzył.
Mierzył noce, kiedy na wielkiem łożu konał stary
pan. Stary pan umierał, a wciąż nasłuchiwał:
Podejdzie do okna, zapuka. Stary słuch może
zawieść, może niedosłyszyć.
Zrywał się, siadał na łóżku i słuchał, słuchał:
a zegar: cyk, cyk... mierzył. Mierzył krótkie, szyb-
kie, ostatnie już chwile. Stare serce cicho kołatało.
Jeszcze, jeszcze: — nadejdzie, zobaczy, usły-
szy — powiem mu.
Cyk... cyk... syczał zegar.
Nie wraca, nie wraca nic, nic... Nie wraca, nie
wraca nikt, nikt...
Deszcz o szyby chlupał, gałęzie stukały; i mi-
jały chwile: — jedna za drugą — szybkie nieu-
błagane.
81
A każda, kiedy nadchodziła, to mówiła : jesz-
cze, a kiedy mijała, to szeptała: już nie, już nie.
Już nie, już nie — syczał zegar.
A wreszcie przyszła cłiwila i szepnęła: nigdy,
spadła na oczy noc, a na myśli kamień.
Stare serce jeszcze tylko zaszeptało: Micliaś
błogosła...
Oj bogacz, ty — bogacz — Miszuk Niewidimka.
Dobrzy ludzie ci podarowali skarb.
I o czem ty tu, staruszku — w długie noce
myślał? Coś zrozumiał, po czemeś tak płakał?"^
Czy płakało w tobie tylko stare, ojcowskie serce?
Czy łamała się duma rodowa? Czyś ty tylko mnie
tak opłakiwał, czy z przeszłością całą się żegnał?
I cóżeś ty chciał mi powiedzieć, gdybym przyszedł?
I kogóżeś ty wołał, kogoś czekał? Michasia Ka-
niowskiego, swojego Michasia, któregoś na kolana
brał, gdyś mu w długie wieczory opowiadał, jak
się ojcowie i praojcowie twoi rąbali z Niemcami,
Szwedami, Turkami. A gdzieżbyś ty tego Michasia
po świecie szukał ? To wszystko pogrzebane w je-
dnym starym, wielkim grobie. A otwierać go nie
trzeba. Słyszysz staruszku: nie trzeba. Tak samo
ci powiadam, jak i wtedy. Co umarło, nie wstanie,
i dobrze, że nie wstanie, słyszysz dobrze. Bo,
gdyby powstały trupy, odkryłbyś jeszcze na czołach,
odartych z ciała słowo: hańba. I ten Michaś,
co po zdrajcach, ciemiężcach płakał, co tęsknił do
32
nich, umarł, umarł razem z nimi. Jego Miszuk
sobie z sercem wydarł i tam cisnął do wspólnej
mogiły. A cóżbyśmy mogli sobie powiedzieć ty
i j a — ja, Miszuk, człowiek co tyle miał nazwisk,
że nie wie, które jest jego. I żal mi ciebie sta-
ruszku, i twojego Michasia żal. Teraz mógłbym już
was pożałować, nad wami popłakać. Do niczego
innego juzem się nie zdał?
Staję przed twoim portretem i patrzę w twoje
oczy. Patrzę w twoje oczy i myślę, odgadnąć usi-
łuję, z jaką tyś się duszą kładł do grobu? Komu-
żeś ty błogosławieństwo swoje przekazywał? Kogo
widzieć chciał: Michasia, co zbłądził, zbłąkał się,
w wir wpadł : czy też mnie — Miszuka ?
Mnie?
To widzisz, staruszku, teraz ja z tobą mówić
mogę.
Michasia niema. Miszuka niema — obaj oni
są już pogrzebani. Teraz staję przed tobą, taki sam,
jak ty stary, jak ty zmęczony, jak ty opuszczony.
Teraz może my by się i porozumieli. Ale z tam-
tym, z Miszukiem, o czembyś ty gadał. I chociażby
on zrozumiał twój stary ból ojcowski i chociażby
samemu w piersi serce tak, jak pies, szczekało^
ostr3rm zębem rwało piersi, nie ustąpił by ci on,
ani jednego słowa, ani w ostatnią twoją godzinę
na pociechę twoją wiary by swojej się nie wyrzekł.
O czemby wy z sobą mówić mogli? My ludzie
starzy, ludzie, co wszystko swoje potracili, pogrze-
bali: my już nie znamy żadnych walk, żadnych
idei, o tem, — niech już irtni, niechaj żywi myślą.
A nam wolno o smutkach swoich, opuszczeniach
i sieroctwach porozmawiać.
Tylko jakaż to będzie rozmowa...
Gdybyś ty żył, staruszku, wziąłbym ja twoje
ręce, i położył na swoją łysą głowę: i zrozumiał-
byś, że Michasia już niema i Miszuka już niema,
a jest już niepotrzebna pamięć o tem, jak kiedyś
żywi ludzie żyli, jak sobie zatrutemi, ostremi sło-
wami serca szarpali.
I nagadaliśmy sobie tych słów trujących.
Tylko ty nie myśl, że ja tobie oddam Miszuka,
i że ja się go dla ciebie wyrzeknę, dla tego tylko,
żeś ty synka miał Michasia o jasnej główce, i żeś
ty po nim w długie bezsenne noce płakał.
Ty biedny i ja biedny, a Miszuka ja tobie nie
oddam.
I to bym tylko wiedzieć chciał, czy do Miszuka
ty, czy do Michasia wyciągał ręce.
Ale myślę, skądże by do Miszuka, co ty wiedzieć
mógł o nim wnuk kasztelański?
A ty myślisz może, że ja tu przyszedłem tobie
słuszność przyznać, że ja do ciebie wracam zbłą-
kany Michałek, przepraszać, za to wszystko, co
Miszuk nabroił, że ja do starych wspomnień odby-
wać będę pokutniczą pielgrzymkę.
A jeżeli ty tak myślisz, staruszku, to ty Miszuka
nie znasz: nie znasz ty serca jego: i Miszukowej
nowej, mocnej, wiary. A Miszukowa wiara jest
mocna, bo ona jest jak czarna ziemia tak szeroka,
bo ona z niej wyrosła, a tyś myślał, że Miszuk ją
wyczytał z nowomodnych, złych książek.
M
I patrzysz ty na mnie i uśmiechasz się, po swo
jemu mądrze, pańsko.
Mówisz: I cóż? Myśli twoje uśmiechają się:
i cóż? dużo wywalczyli? szubienicę, katorgę, wie-
czne więzienie.
Siebie zgubił, Olę zgubił, a przyjaciół twoich
rozszarpały już kruki i wrony, albo gniją oni za
więziennym murem.
I nie będę ci mówił, że mi Miszuka nie żal.
I Oli mi żal, i druhów — przyjaciół: — orłów
i sokołów.
Tylko to ci powiem, że gdyby ode mnie zale-
żało wszystko wrócić, to ja kaleka, ja nawpół trup
powiedziałbym jeszcze raz: — tak trzeba. Tyle
jeszcze we mnie z Miszuka pozostało.
Wziąłbym ja gazetę, zaczął ci staruszku, czytać,
co robią twoje hetmańskie, kasztelańskie wmiki —
jak łaszą się, jak się korzą... A na Miszuka ty mi.
nic nie powiadaj.
Patrzysz na mnie ze ściany i pytasz mądrymi
oczyma: dla czego?
A ja siedzę przed tobą i myślę, że był czas,
kiedy umiałbym na to pytanie odpowiedzieć, —
Miszuk odpowiedziałby ci : on wiedział, jakto i dla-
czego wszystko to być musiało.
A czegóż ty więcej odemnie chcesz.
Co mi pozostało? pytasz.
— Umierać, staruszku, umierać.
36
Śnieg poprzysypywał wszystko: wyjrzeć po
przez okno, wszędzie biała, równa płachta. I nic...
Puste uliczki ogrodu, drzewa zwieszają nad
niemi gałęzie. Nikt nie idzie przez ogród, nikt nie
przyjdzie już do mnie, tylko śmierć. Śnieg poprzy-
sypywał mogiły: — żaden głos nie odpowiada
krukom i wronom.
Stary Tychon zapalił na kominku ogień.
Z trzaskiem pali się drzewo. Przymykam oczy
i śnią się, i śnią się sny bez końca.
A wszystko to było, było. A nie wróci nigdy
z tego nic.
Zamykam oczy i nie myślę. I wiem, że kiedy
je otworzę, ujrzę przed sobą to samo:
Tąpi na stoliku leży zwitek papierów. Ta ręka,
która je pisała, dawno w jakimś nieznanym śpi
grobie.
Wiem, że będę szczęśliwy, fjak król, jak bóg,
kiedy będę czytać, gdy przemówi ona do mnie
z tych, wyblakłym atramentem zapisanych kartek.
Ale wiem, że głos zamilknie i zostanę sam.
Tęsknota! Tęsknota.
Nie dobrze jest mieć przyjaciół w mogiłach,
iak niedobrze...
Tyle słów miłości było w sercu, a ja wam ich nie
wypowiedziałem nigdy, kiedyście jeszcze byli żywi.
Teraz to wszystko się budzi.
Wyciągam do was ręce, serce samo szepce coś,
uśmiecha się do was, płacze.
— Ogień tylko trzeszczy na kominku.
A za oknem cicho... śnieg i śnieg.
Stare gałęzie pochyliły się nad uliczką — a po
uliczce nie przyjdzie tu już do mnie nikt.
Teraz już wiem, Oleńko, c6 mi zostało : siądę
tu sobie, będę wspominać... Chodzą po starej pa-
mięci drogie cienie, jak duchy w księżycową noc...
Złorzeczą wam i urągają, błotem obrzucają
wasze mogiły, płatne pismaki znęcają się nad wa-
szymi imionami. Stary Miszuk ten by was bronił
inaczej, a ten, co jest, nic nie może, tylko wspo-
minać, wspominać.
Siądę tu sobie przed kominkiem i opowiem
tobie Oleńka, tobie staruszku, samemu sobie: co
było, jak było, jak się orle serca łamały, zmagały,
jak je chłonęła noc... A twoich kartek Oleńka, nie
dam, nie oddam nikomu: z sobą je wezmę do
trumny. Wiem, że umarłym jest wszystko jedno,
ale umierającym potrzeba pocieszenia...
A ja taki sam jestem , taki opuszczony, taki
sam...
Taki sam ze swoją pamięcią, niby z opuszczo-
nym domem, po którym włóczą się pogrzebane,
umęczone cienie...
mjsm?amjam?amamjaw5?s^^
II.
Sielskie-anielskie.
1.
Pamiętam jasny wiosenny dzień. Ziemia miękko
uginała się pod kopytami koni. Szły one tuż obok
siebie, tak, że co chwila ocieraliśmy się o siebie
noga o nogę. Po obu stronach ważkiej dróżki były
zarośnięte krzakami i powyginanemi w dziwaczne
kształty drzewami jary. Na ich dnie szemrały stru-
mienie. Woda ściekała tysiącami srebrnych języcz-
ków i żyłek i napełniała powietrze jakby stłumio-
nym swym metalicznym śpiewem. Od czasu do
czasu wpadał w tę płynną muzykę przeraźliwy
ostry głos jakiegoś ptaka. Po błękitnem niebie pły-
nęły białe obłoki. Było nam dobrze, i nie chciało
się mówić.
Wracając jednak do starych nawyknień, zaczą-
łem: tu dobrze byłoby urządzić zasadzkę.
Adaś spojrzał na mnie jakby zdumiony. Potem
zaś rzekł : — skąd znowu, -— z jaru byłoby się
ciężko wydobywać.
Potem popędził konia. Od wczorajszego wie-
czora nie zdołaliśmy się jeszcze z nim rozmówić.
38
Odstąpiłem mu lepszego wierzchowca i teraz ciężko
mi było go dopędzić.
Zwolna i my i konie podniecaliśmy się tą go-
nitwą i tak pędziliśmy po ścieżynce cłiłostani przez
bezlistne gałęzie. Wreszcie Adaś zatrzymał konie
i skoczył na ziemię: tu wpadał do jaru z łosko-
tem strumień, unosząc w swym biegu olbrzymie
spróchniałe kłody drzewa.
Kiedym nadjechał, Adaś już siedział na pniaku.
Zeskoczyłem z konia.
Ty wciąż o tem samem jeszcze myślisz? — rzekł.
Zdziwiłem się, gdyż w tej samej chwili poczu-
łem, że spodziewałem się tego pytania. Jednocze-
śnie poczułem także, że nie wrócimy już do daw-
nych rozmów.
Dramatyzująca wyobraźnia usiłowała już zakla-
syfikować sytuację. Co to będzie właściwie: rozłam
wewnętrzny pomiędzy dwoma przyjaciółmi, zwąt-
pienie...
Było bowiem dla nas obu od roku wiadomą już
rzeczą, że odegramy wielką rolę.
Mazzini i Garibaldi.
Nie mogliśmy tylko w marzeniach nawet zde-
cydować, komu z nas przypadnie rola wodza a komu
spiskowca.
Zresztą nie mówiliśmy z sobą o tem wyraźnie.
Byłto pomiędzy nami pewien rodzaj uczucio-
wej gry. Bez żadnych umów nie mąciliśmy jeden
drugiemu tonu.
Ale Adaś był zawsze bardziej skupiony w sobie
i zamknięty. I nieraz już myślałem jak na polu
bitwy po wielkiem zwycięstwie ja tryumfujący krwią
wrogów i miłością ludu okryty wódz, chylę głowę
przed nim, samotnym i nieznanym mistrzem. Przed
człowiekiem, życie którego będzie: samotność i wie-
czna tajemnica...
Niedługo potem umrze on. Lub stanie się to nawet
przed zwycięstwem. I wtedy ja poprowadzę tłumy na
mogiłę, rzucę na nią swój wieniec dębowy i krwawy
miecz: ecce victor.
Ileż to razy już słyszałem naokoło siebie ryk
armat, szczęk broni, świst kul i wołanie tłumu.
Marzyły mi się jakieś olbrzymie, bajeczne równiny,
na których ścierały się nieprawdopodobne tłumy
zbrojnych...
Mój kasztan niósł mnie już nieraz wśród pól
brzęczących pochylonymi kłosami, jak gdyby wśród
rozstępujących się przed wyzwolicielem tłumów.
Wiedziałem dobrze, że Adaś żyje w podobnym
świecie. Słowa nasze poznawały się bez trudu
jak bliźnięta w jednej i tej samej zrodzone godzinie.
Nie widziałem Adasia pół roku.
Miał on wtedy ośmnaście lat, starszy odemnie
o kilka miesięcy. Dawnośmy się nie widzieli, rzekł.
Wydało mi się to jakimś uroczystym wstępem.
Czas wykopuje przepaści prędzej niż się je do-
strzega... Usiłowałem odgadnąć, co nastąpi i szu-
kałem tonu.
W końcu zaś powiedział mi: czyś dowiedział
się czego?
Byliśmy przekonani zawsze, że muszą już na-
około nas być elementy spisku, gotowa i potężna
40
organizacja. Nie mogliśmy sobie wytłomaczyć ina-
czej tej ciszy i spokoju. Tyle krwi przelanej, tyle
upokorzeń: i nic. Milczenie i spokój. W tern musi
coś być. Jest to groźny spokój przed burzą. I przy-
glądaliśmy się bacznie spotykanym ludziom. Ten
coś ukrywa — myśleliśmy. I nieraz już wyznacza-
liśmy znajomym naszym role, o jakich się im nie śniło.
Księdza Kuleszę podejrzywaliśmy wręcz o naj-
groźniejsze zamiary.
Adaś nawet twierdził: że ma on żołnierskie ruchy.
To będzie Mackiewicz, zadecydowaliśmy.
Byłem przykro zdumiony raz o późnym wie-
czorze zaskoczywszy w całkiem niedwuznacznej
pozycyi naszego Mackiewicza z piękną Ołeną, żoną
stangreta Mikołaja...
Czy może powstaniec uwodzić córki ludu...
Czas jakiś nawet układaliśmy krwawy dramat.
Co dzieje się w duszy Mikołaja. Jaki bunt, jaki
głuchy gniew?
Raz jednak usłyszeliśmy, jak wołał po pijanemu:
jak cej ksiądz mnie nie da tutoczki zaraz karbo-
wańca, to ja jemu; — ja drogę do dziek