"Salt" to dwa warte odnotowania, a jednocześnie dość karykaturalne comebacki. Wraca Angelina Jolie, która po odnowieniu romansu z kinem akcji za sprawą niedawnych "Ściganych", wyraźnie nabrała ochoty, by poszaleć jak za dawnych lat; wraca też Phillip Noyce, już ponad dekadę nieobecny na mapie twórców kasowych blockbusterów, której niegdyś był rozpoznawalnym punktem. Co ciekawe, gdy oboje spotkali się poprzednio, na planie "Kolekcjonera kości", kierowały nimi zupełnie inne niż dziś ambicje. Jolie, świeżo przed Oscarem za "Przerwaną lekcję muzyki" wciąż miała jeszcze do udowodnienia, że nie jest jedynie córeczką swego tatusia, z kolei Noyce wyraźnie czuł już przesyt kinem gatunkowym, czego dowiódł realizując niedługo później "Spokojnego Amerykanina" i "Polowanie na króliki", dwa kameralne dramaty zamknięte na dotychczasową publiczność.
Ale po dawnych niepokojach nie został dziś najmniejszy ślad. "Salt" to konfrontacja dwóch świadomych swej renomy marek. Jolie i Noyce rozgrywają z nami udaną partię pokera, a choć mają słabe karty, to niech ich diabli, świetnie blefują! To właśnie oni ratują ten rozpisany przez pośledniego wyrobnika Kurta Wimmera (obok świetnego "Equilibrium", podpisywał się głównie pod typową sztampą), dość banalny, bazujący na tanich zwrotach akcji scenariusz. Gdy raz reżyser umieszcza swą aktorkę w centrum zamieszania, adrenalina ma zapewniony trwały przepływ. W "Salt" nie ma czasu ani miejsca na zbędne przestoje, przez co wszelkie niedoskonałości fabuły skutecznie grzęzną w sensacyjnym jazgocie. Auta spadają z wiaduktów, Angelina skacze po przejeżdżających autostradą tirach, a wokół świszczą kule.
Absurd odgrywa tu istotą rolę. Już w pierwszej scenie z udziałem Daniela Olbrychskiego, grany przez niego agent Orlow zdradza agentce Salt (Jolie) kulisy radzieckiego planu "Dzień X", którego celem jest ostateczne zniszczenie Stanów Zjednoczonych za sprawą odpowiednio "zaprogramowanych" szpiegów. Jedną z pozostających w uśpieniu marionetek ma być sama Salt. Fabuła filmu dość jednoznacznie kontrastuje tym samym z wyreżyserowanym przez Noyce'a dyptykiem przygód agenta CIA, Jacka Ryana. "Czas patriotów" i "Stan zagrożenia" opierały się na akceptowalnych realiach, podczas gdy "Salt" bliżej jest do żeńskiej wersji jednej z wybuchowych przygód Bonda. Rzecz w tym, że korzystając z popisowych niedorzeczności (Salt nie straszne wysokości, logika i prawa fizyki) reżyser zawstydza panoszących się w Hollywood kolegów po fachu, którzy nad podobnym rozgardiaszem rzadko panują.
Ciekawostką jest fakt, że w obrębie rzeczonej, karmiącej się przesadą estetyki Noyce odwołuje się do lat dziewięćdziesiątych, a nie jak sugeruje najświeższy z obowiązujących trendów - do dekady wcześniejszej. "Salt" to triumf jednoosobowej armii - kino wyzbyte autoironii, poważne na tyle, na ile może sobie pozwolić, napompowane schematami, które zazwyczaj drażnią. Ale na Angelinę trudno się złościć. Noyce subtelnie operuje jej drapieżnym urokiem, podczas gdy ona, nawet z rozpaczliwie zapadniętymi policzkami, jest kokietką niezwykle wdzięczną. Rozdaje swoje razy tak, jakby uprawiała perwersyjną odmianę baletu. Ma to we krwi, wyraźnie to lubi. W sytuacji, gdy filmowe heroiny są w wyraźnym odwrocie, jest to świetna wiadomość.
Sala samobójców
Atutem pełnometrażowego debiutu fabularnego Jana Komasy „Sala samobójców” jest niewątpliwie atrakcyjny, nieporuszany dotąd w polskim kinie, gorący temat współczesny. Rzecz dotyczy niedostosowanych do życia nastolatków, którzy farbują włosy na czarno, pochodzą z inteligenckich, zamożnych rodzin, materialnie niczego im nie brakuje, a mimo to czują się z jakichś powodów nieszczęśliwi, czemu dają wyraz ostentacyjnym narzekaniem i kaleczeniem się na pokaz żyletkami.
Osobliwa postawa nazwana (sub)kulturą emo nawet w gronie młodych ludzi uchodzi za infantylną, bo poza rozpaczliwym pragnieniem zwrócenia na siebie uwagi, wyniosłym odwróceniem się od świata, jest niczym innym niż zwykłą pozą, modą skrywającą bezradność i lęk przed rówieśnikami. 30-letni reżyser podszedł do sprawy bardzo poważnie. Malującemu oczy Dominikowi (Jakub Gierszał), uczniowi dobrego społecznego liceum, nadał rysy tragiczne. Chłopak nie ma w domu oparcia, gdyż jego rodzice to pławiący się w luksusie karierowicze, nieczuli, niekochający, lodowaci. W szkole staje się pośmiewiskiem, bo wychodzi na jaw, że jest gejem.
Można ten dramat odczytać jako szlachetny protest przeciwko polskiej homofobii albo próbę opisania destrukcyjnej siły Internetu (połowa filmu dzieje się w sieci, gdzie bohater znajduje zrozumienie w gronie podobnie odrzuconych). Ambicje Komasy sięgają jednak głębiej, co widać w mnożeniu psychologicznych napięć, przyspieszonej narracji, starannej warstwie wizualnej, podporządkowanej budowaniu atmosfery osaczenia i egzystencjalnej trwogi bohatera. Sęk w tym, że Dominika nie sposób polubić, a przerysowani, grający jakby w innym utworze rodzice nie pomagają przejąć się jego tragedią. Komasa udowodnił, że ma wyczucie, reżyserski nerw, wrażliwość na problematykę obyczajowo-społeczną. Oby jak najszybciej mógł nakręcić swój kolejny film.
Salt
"Salt" to dwa warte odnotowania, a jednocześnie dość karykaturalne comebacki. Wraca Angelina Jolie, która po odnowieniu romansu z kinem akcji za sprawą niedawnych "Ściganych", wyraźnie nabrała ochoty, by poszaleć jak za dawnych lat; wraca też Phillip Noyce, już ponad dekadę nieobecny na mapie twórców kasowych blockbusterów, której niegdyś był rozpoznawalnym punktem. Co ciekawe, gdy oboje spotkali się poprzednio, na planie "Kolekcjonera kości", kierowały nimi zupełnie inne niż dziś ambicje. Jolie, świeżo przed Oscarem za "Przerwaną lekcję muzyki" wciąż miała jeszcze do udowodnienia, że nie jest jedynie córeczką swego tatusia, z kolei Noyce wyraźnie czuł już przesyt kinem gatunkowym, czego dowiódł realizując niedługo później "Spokojnego Amerykanina" i "Polowanie na króliki", dwa kameralne dramaty zamknięte na dotychczasową publiczność.
Ale po dawnych niepokojach nie został dziś najmniejszy ślad. "Salt" to konfrontacja dwóch świadomych swej renomy marek. Jolie i Noyce rozgrywają z nami udaną partię pokera, a choć mają słabe karty, to niech ich diabli, świetnie blefują! To właśnie oni ratują ten rozpisany przez pośledniego wyrobnika Kurta Wimmera (obok świetnego "Equilibrium", podpisywał się głównie pod typową sztampą), dość banalny, bazujący na tanich zwrotach akcji scenariusz. Gdy raz reżyser umieszcza swą aktorkę w centrum zamieszania, adrenalina ma zapewniony trwały przepływ. W "Salt" nie ma czasu ani miejsca na zbędne przestoje, przez co wszelkie niedoskonałości fabuły skutecznie grzęzną w sensacyjnym jazgocie. Auta spadają z wiaduktów, Angelina skacze po przejeżdżających autostradą tirach, a wokół świszczą kule.
Absurd odgrywa tu istotą rolę. Już w pierwszej scenie z udziałem Daniela Olbrychskiego, grany przez niego agent Orlow zdradza agentce Salt (Jolie) kulisy radzieckiego planu "Dzień X", którego celem jest ostateczne zniszczenie Stanów Zjednoczonych za sprawą odpowiednio "zaprogramowanych" szpiegów. Jedną z pozostających w uśpieniu marionetek ma być sama Salt. Fabuła filmu dość jednoznacznie kontrastuje tym samym z wyreżyserowanym przez Noyce'a dyptykiem przygód agenta CIA, Jacka Ryana. "Czas patriotów" i "Stan zagrożenia" opierały się na akceptowalnych realiach, podczas gdy "Salt" bliżej jest do żeńskiej wersji jednej z wybuchowych przygód Bonda. Rzecz w tym, że korzystając z popisowych niedorzeczności (Salt nie straszne wysokości, logika i prawa fizyki) reżyser zawstydza panoszących się w Hollywood kolegów po fachu, którzy nad podobnym rozgardiaszem rzadko panują.
Ciekawostką jest fakt, że w obrębie rzeczonej, karmiącej się przesadą estetyki Noyce odwołuje się do lat dziewięćdziesiątych, a nie jak sugeruje najświeższy z obowiązujących trendów - do dekady wcześniejszej. "Salt" to triumf jednoosobowej armii - kino wyzbyte autoironii, poważne na tyle, na ile może sobie pozwolić, napompowane schematami, które zazwyczaj drażnią. Ale na Angelinę trudno się złościć. Noyce subtelnie operuje jej drapieżnym urokiem, podczas gdy ona, nawet z rozpaczliwie zapadniętymi policzkami, jest kokietką niezwykle wdzięczną. Rozdaje swoje razy tak, jakby uprawiała perwersyjną odmianę baletu. Ma to we krwi, wyraźnie to lubi. W sytuacji, gdy filmowe heroiny są w wyraźnym odwrocie, jest to świetna wiadomość.
Sala samobójców
Atutem pełnometrażowego debiutu fabularnego Jana Komasy „Sala samobójców” jest niewątpliwie atrakcyjny, nieporuszany dotąd w polskim kinie, gorący temat współczesny. Rzecz dotyczy niedostosowanych do życia nastolatków, którzy farbują włosy na czarno, pochodzą z inteligenckich, zamożnych rodzin, materialnie niczego im nie brakuje, a mimo to czują się z jakichś powodów nieszczęśliwi, czemu dają wyraz ostentacyjnym narzekaniem i kaleczeniem się na pokaz żyletkami.
Osobliwa postawa nazwana (sub)kulturą emo nawet w gronie młodych ludzi uchodzi za infantylną, bo poza rozpaczliwym pragnieniem zwrócenia na siebie uwagi, wyniosłym odwróceniem się od świata, jest niczym innym niż zwykłą pozą, modą skrywającą bezradność i lęk przed rówieśnikami. 30-letni reżyser podszedł do sprawy bardzo poważnie. Malującemu oczy Dominikowi (Jakub Gierszał), uczniowi dobrego społecznego liceum, nadał rysy tragiczne. Chłopak nie ma w domu oparcia, gdyż jego rodzice to pławiący się w luksusie karierowicze, nieczuli, niekochający, lodowaci. W szkole staje się pośmiewiskiem, bo wychodzi na jaw, że jest gejem.
Można ten dramat odczytać jako szlachetny protest przeciwko polskiej homofobii albo próbę opisania destrukcyjnej siły Internetu (połowa filmu dzieje się w sieci, gdzie bohater znajduje zrozumienie w gronie podobnie odrzuconych). Ambicje Komasy sięgają jednak głębiej, co widać w mnożeniu psychologicznych napięć, przyspieszonej narracji, starannej warstwie wizualnej, podporządkowanej budowaniu atmosfery osaczenia i egzystencjalnej trwogi bohatera. Sęk w tym, że Dominika nie sposób polubić, a przerysowani, grający jakby w innym utworze rodzice nie pomagają przejąć się jego tragedią. Komasa udowodnił, że ma wyczucie, reżyserski nerw, wrażliwość na problematykę obyczajowo-społeczną. Oby jak najszybciej mógł nakręcić swój kolejny film.