obojętnie który , piszcie ten na który temat wam wygodniej , na który macie więcej do powiedzenia/napisania .:) Proszę, od tego referatu zależy moja ocena końcowa i to , czy bd miała Czerwony Pasek na zakończenie Roku Szkolnego czy nie ...
Oliwiiaa1
Za symboliczną datę narodzin polskiego samorządu lokalnego uważa się 27 maja 1990 r. Tego dnia odbyły się pierwsze w powojennej historii Polski całkowicie wolne wybory do władz lokalnych. Do walki o 52 037 stanowisk radnych w radach miast, gmin oraz miast i gmin stanęło 130 000 kandydatów w okręgach jednomandatowych i 17 089 w wielomandatowych. Wybrano 51 987 radnych. 50 miejsc w radach pozostało nie obsadzonych.
Powołany na mocy ustawy z dnia 8 marca 1990 r. samorząd terytorialny był w powojennej historii Polski czymś jakościowo nowym. W okresie PRL też - oczywiście - działały pochodzące z wyborów (rzecz jasna, takich, jakie się wówczas odbywały, czyli nie mających zbyt wiele wspólnego z demokracją) ciała przedstawicielskie, zwane Radami Narodowymi. Były to, zgodnie z podziałem administracyjnym kraju, rady gminne, miejsko-gminne, miejskie, dzielnicowe (w największych miastach) i wojewódzkie. Z formalnego wyboru (przez odpowiednie rady) pochodzili też prezydenci oraz naczelnicy miast, dzielnic i gmin.
W PRL: niby - samorząd
Coś w rodzaju samorządu terytorialnego więc istniało – nie było tak, by rządy na poziomie lokalnym sprawowali ludzie mianowani przez centralę. Ale nie był to jednak samorząd z prawdziwego zdarzenia. Przede wszystkim, nie istniało pojęcie mienia komunalnego (oddzielnego od mienia będącego własnością skarbu państwa), którym dysponować mogą jedynie władze danego miasta czy danej gminy. Peerelowski „samorząd” – jeśli tak można w ogóle określić rady narodowe – nie był więc suwerennym gospodarzem swego terenu.
Po drugie, rady narodowe zorganizowane były hierarchicznie. Zgodnie z art. 54 Konstytucji PRL (w wersji z 1976 r.) rada narodowa wyższego szczebla była władna uchylić uchwałę rady niższego szczebla – i to nie tylko wówczas, gdy uchwała ta była sprzeczna z prawem, lecz także wtedy, gdy była ona niezgodna z „zasadniczą linią polityki państwa”. Postanowienie to groziło uczynieniem z idei samorządności lokalnej fikcji.
W przypadku organów wykonawczych – prezydentów i naczelników gmin, a także wojewodów (ci ostatni byli także przedstawicielami rządu w województwach) istniała też osobliwa zasada podwójnego podporządkowania. Z jednej bowiem strony, podlegali oni organom administracji państwowej wyższego szczebla (np. naczelnik gminy podlegał wojewodzie) z drugiej zaś „swoim” radom. Teoretycznie rzecz biorąc, ważniejsze od administracji były rady. Jak jednak było w praktyce - łatwo się domyślić.
W Konstytucji PRL nie było zresztą takiego pojęcia, jak „samorząd terytorialny”. Rozdział o władzach lokalnych nosił tytuł „terenowe organy władzy i administracji państwowej”. Rady narodowe określone były jako „terenowe organa władzy państwowej i podstawowe organy samorządu społecznego ludu pracującego miast i wsi” w odpowiednich jednostkach podziału terytorialnego kraju. Wojewodowie oraz prezydenci i naczelnicy miast i gmin określeni byli mianem „terenowych organów administracji państwowej”. Ci pierwsi, wraz prezydentami Warszawy, Łodzi i Krakowa byli też przedstawicielami rządu na podległym sobie terenie. Jak widać, nie istniało jasne rozróżnienie między administracją państwową, a władzami czysto lokalnymi.
Nowość: samorząd tylko w gminie – ale za to prawdziwy
Rozróżnienie to wprowadzone zostało bardzo wyraźne ustawą z 8 marca 1990 r. Ustawa ta wprowadzała samorząd terytorialny na poziomie miast i gmin, znosiła natomiast wybieralne rady na szczeblu województw (w województwach istniały tzw. sejmiki samorządowe, pochodzące z wyborów pośrednich). Organa samorządowe nie podlegały wojewodom – wojewoda mógł wprawdzie uchylić decyzję organu samorządowego, lecz tylko wówczas, gdy ta naruszała prawo (od takiego postanowienia służyło odwołanie do Naczelnego Sądu Administracyjnego).
Reforma samorządowa z 1990 r. oparta była częściowo na wzorach przedwojennych. Nawiązania do przeszłości pojawiły się m.in. w nazwach urzędów – po czterdziestoletniej przerwie pojawiły się w Polsce takie tytuły, jak wójt i burmistrz.
„Solidarność” po raz ostatni razem
Wybory z 27 maja 1990 r. były ostatnimi, w których wspólną reprezentację wystawiły związane z „Solidarnością” Komitety Obywatelskie. Ich kandydaci zdobyli najwięcej, bo ponad 41% głosów. Działo się to już wówczas, gdy w łonie dawnej opozycji antykomunistycznej widoczne były wyraźne podziały. 11 maja 1990 r. ówczesny przewodniczący NSZZ „Solidarność” Lech Wałęsa ogłosił tzw. „wojnę na górze”. W atakach na przeciwników politycznych – w tym przede wszystkim rząd Tadeusza Mazowieckiego i jego zwolenników – sekundowali mu bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy, będący wówczas jego najbliższymi współpracownikami.
Skutkiem podziału w ruchu „Solidarności” miało być za kilka miesięcy niezrozumiałe dla wielu ludzi kandydowanie przeciwko sobie Wałęsy i Mazowieckiego w wyborach prezydenckich. Ten pierwszy - jak wiadomo - wyszedł z nich zwycięsko, a drugi, nie dość że nie wygrał, to nawet nie wszedł do drugiej tury wyborów, przegrywając z tajemniczym przybyszem z Kanady, Stanisławem Tymińskim.
Niska frekwencja – dlaczego?
Niepokojącym wielu komentatorów życia politycznego zjawiskiem była w przypadku wyborów samorządowych z 27 maja 1990 r. bardzo niska frekwencja. Do urn poszło zaledwie 42,27% uprawnionych do głosowania. Wyświetlana w telewizji reklama z wygłaszanym przez znanego aktora Jana Kobuszewskiego wierszykiem: „Chcesz mieć sitwę byłych bossów? To siedź w domu i nie głosuj!” nie skłoniła większości ludzi do udziału w elekcji.
Co było powodem małego zainteresowania wyborami? Utrzymania się przy władzy „sitwy byłych bossów” mało kto chciał – to pewne. Może więc ludzie byli zdania, że wybory te i tak nic nie zmienią – zatem ich udział w nich jest pozbawiony sensu. Może uważali, że i tak wygra „Solidarność”, a oni osobiście nie muszą się do jej zwycięstwa przyczynić. Może też do udziału w wyborach zniechęciły ich trudności ekonomiczne, wywołane wprowadzaniem w życie tzw. planu Balcerowicza? – całkiem możliwe, zważywszy, że osobliwą z racjonalnego punktu widzenia cechą polskiego życia politycznego jest to, że na wybory częściej nie chodzą ludzie niezadowoleni z ogólnego kierunku zmian politycznych w kraju, choć, na zdrowy rozum, powinno być odwrotnie. Warto też zresztą pamiętać, że frekwencja w wyborach lokalnych była w Polsce zawsze niska – w 2002 r., kiedy to po raz pierwszy w bezpośrednich wyborach wybierano wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, wyniosła ona zaledwie 35,02%. W wyborach 1990 r. było pod tym względem i tak lepiej.
Powołany na mocy ustawy z dnia 8 marca 1990 r. samorząd terytorialny był w powojennej historii Polski czymś jakościowo nowym. W okresie PRL też - oczywiście - działały pochodzące z wyborów (rzecz jasna, takich, jakie się wówczas odbywały, czyli nie mających zbyt wiele wspólnego z demokracją) ciała przedstawicielskie, zwane Radami Narodowymi. Były to, zgodnie z podziałem administracyjnym kraju, rady gminne, miejsko-gminne, miejskie, dzielnicowe (w największych miastach) i wojewódzkie. Z formalnego wyboru (przez odpowiednie rady) pochodzili też prezydenci oraz naczelnicy miast, dzielnic i gmin.
W PRL: niby - samorząd
Coś w rodzaju samorządu terytorialnego więc istniało – nie było tak, by rządy na poziomie lokalnym sprawowali ludzie mianowani przez centralę. Ale nie był to jednak samorząd z prawdziwego zdarzenia. Przede wszystkim, nie istniało pojęcie mienia komunalnego (oddzielnego od mienia będącego własnością skarbu państwa), którym dysponować mogą jedynie władze danego miasta czy danej gminy. Peerelowski „samorząd” – jeśli tak można w ogóle określić rady narodowe – nie był więc suwerennym gospodarzem swego terenu.
Po drugie, rady narodowe zorganizowane były hierarchicznie. Zgodnie z art. 54 Konstytucji PRL (w wersji z 1976 r.) rada narodowa wyższego szczebla była władna uchylić uchwałę rady niższego szczebla – i to nie tylko wówczas, gdy uchwała ta była sprzeczna z prawem, lecz także wtedy, gdy była ona niezgodna z „zasadniczą linią polityki państwa”. Postanowienie to groziło uczynieniem z idei samorządności lokalnej fikcji.
W przypadku organów wykonawczych – prezydentów i naczelników gmin, a także wojewodów (ci ostatni byli także przedstawicielami rządu w województwach) istniała też osobliwa zasada podwójnego podporządkowania. Z jednej bowiem strony, podlegali oni organom administracji państwowej wyższego szczebla (np. naczelnik gminy podlegał wojewodzie) z drugiej zaś „swoim” radom. Teoretycznie rzecz biorąc, ważniejsze od administracji były rady. Jak jednak było w praktyce - łatwo się domyślić.
W Konstytucji PRL nie było zresztą takiego pojęcia, jak „samorząd terytorialny”. Rozdział o władzach lokalnych nosił tytuł „terenowe organy władzy i administracji państwowej”. Rady narodowe określone były jako „terenowe organa władzy państwowej i podstawowe organy samorządu społecznego ludu pracującego miast i wsi” w odpowiednich jednostkach podziału terytorialnego kraju. Wojewodowie oraz prezydenci i naczelnicy miast i gmin określeni byli mianem „terenowych organów administracji państwowej”. Ci pierwsi, wraz prezydentami Warszawy, Łodzi i Krakowa byli też przedstawicielami rządu na podległym sobie terenie. Jak widać, nie istniało jasne rozróżnienie między administracją państwową, a władzami czysto lokalnymi.
Nowość: samorząd tylko w gminie – ale za to prawdziwy
Rozróżnienie to wprowadzone zostało bardzo wyraźne ustawą z 8 marca 1990 r. Ustawa ta wprowadzała samorząd terytorialny na poziomie miast i gmin, znosiła natomiast wybieralne rady na szczeblu województw (w województwach istniały tzw. sejmiki samorządowe, pochodzące z wyborów pośrednich). Organa samorządowe nie podlegały wojewodom – wojewoda mógł wprawdzie uchylić decyzję organu samorządowego, lecz tylko wówczas, gdy ta naruszała prawo (od takiego postanowienia służyło odwołanie do Naczelnego Sądu Administracyjnego).
Reforma samorządowa z 1990 r. oparta była częściowo na wzorach przedwojennych. Nawiązania do przeszłości pojawiły się m.in. w nazwach urzędów – po czterdziestoletniej przerwie pojawiły się w Polsce takie tytuły, jak wójt i burmistrz.
„Solidarność” po raz ostatni razem
Wybory z 27 maja 1990 r. były ostatnimi, w których wspólną reprezentację wystawiły związane z „Solidarnością” Komitety Obywatelskie. Ich kandydaci zdobyli najwięcej, bo ponad 41% głosów. Działo się to już wówczas, gdy w łonie dawnej opozycji antykomunistycznej widoczne były wyraźne podziały. 11 maja 1990 r. ówczesny przewodniczący NSZZ „Solidarność” Lech Wałęsa ogłosił tzw. „wojnę na górze”. W atakach na przeciwników politycznych – w tym przede wszystkim rząd Tadeusza Mazowieckiego i jego zwolenników – sekundowali mu bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy, będący wówczas jego najbliższymi współpracownikami.
Skutkiem podziału w ruchu „Solidarności” miało być za kilka miesięcy niezrozumiałe dla wielu ludzi kandydowanie przeciwko sobie Wałęsy i Mazowieckiego w wyborach prezydenckich. Ten pierwszy - jak wiadomo - wyszedł z nich zwycięsko, a drugi, nie dość że nie wygrał, to nawet nie wszedł do drugiej tury wyborów, przegrywając z tajemniczym przybyszem z Kanady, Stanisławem Tymińskim.
Niska frekwencja – dlaczego?
Niepokojącym wielu komentatorów życia politycznego zjawiskiem była w przypadku wyborów samorządowych z 27 maja 1990 r. bardzo niska frekwencja. Do urn poszło zaledwie 42,27% uprawnionych do głosowania. Wyświetlana w telewizji reklama z wygłaszanym przez znanego aktora Jana Kobuszewskiego wierszykiem: „Chcesz mieć sitwę byłych bossów? To siedź w domu i nie głosuj!” nie skłoniła większości ludzi do udziału w elekcji.
Co było powodem małego zainteresowania wyborami? Utrzymania się przy władzy „sitwy byłych bossów” mało kto chciał – to pewne. Może więc ludzie byli zdania, że wybory te i tak nic nie zmienią – zatem ich udział w nich jest pozbawiony sensu. Może uważali, że i tak wygra „Solidarność”, a oni osobiście nie muszą się do jej zwycięstwa przyczynić. Może też do udziału w wyborach zniechęciły ich trudności ekonomiczne, wywołane wprowadzaniem w życie tzw. planu Balcerowicza? – całkiem możliwe, zważywszy, że osobliwą z racjonalnego punktu widzenia cechą polskiego życia politycznego jest to, że na wybory częściej nie chodzą ludzie niezadowoleni z ogólnego kierunku zmian politycznych w kraju, choć, na zdrowy rozum, powinno być odwrotnie. Warto też zresztą pamiętać, że frekwencja w wyborach lokalnych była w Polsce zawsze
niska – w 2002 r., kiedy to po raz pierwszy w bezpośrednich wyborach wybierano wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, wyniosła ona zaledwie 35,02%. W wyborach 1990 r. było pod tym względem i tak lepiej.
Mam nadzieję że pomogłam!Pozdrawiam