Trudno zliczyć jak wiele już razy przenoszono treść Ewangelii na „mowę” filmu. A jednak nośność fabularna tegoż przekazu sprawia, że wciąż znajdują się kolejni producenci skłonni zaangażować środki w adaptacje Nowego Testamentu.
Wzbudzający swego czasu ogrom kontrowersji autorski obraz Mela Gibsona „Pasja” przyćmił rozgłosem realizowane w zbliżonym okresie produkcje o życiu Jezusa. Ta okoliczność z jednej strony cieszy, bo medialny szum przysporzył zainteresowania tym podkreślającym znaczenie męki Chrystusa filmem. Z drugiej natomiast niejako spowił swym cieniem inne, godne uwagi produkcje. Wśród nich za szczególnie udaną uznawany jest film zatytułowany po prostu „Jezus” zrealizowany w roku 1999 (a zatem u progu wielkiego jubileuszu chrześcijaństwa).
Twórcy filmu nie szczędzili środków, co przejawia się nie tylko w pieczołowicie oddanej scenografii Palestyny doby I wieku n.e., ale też zaangażowaniu wybornej ekipy aktorskiej - m.in. Gary’ego Oldmana, gwiazdora wielkiego ekranu znamy z filmów o znacznie mniej chrześcijańskiej wymowie. A jednak jego obecność w tej fabule to przysłowiowy „strzał w dziesiątkę”. Wcielający się w postać Poncjusza Piłata aktor stworzył kreację ekspresyjną, przekonującą i chyba bardziej wielowymiarową niż m.in. Rodney Steiger („Jezus z Nazaretu”), czy Hristo Shopov („Pasja”). Rzymski prokurator w wykonaniu Oldmana to niewątpliwie jedna z mocniejszych stron tego filmu. Podobnie rzecz się ma w przypadku pochodzącego z Holandii Jeroena Krabbé, aktora o powierzchowności mafijnego bonza (co zresztą skrzętnie wykorzystywali twórcy wysokobudżetowych „sensacyjniaków”). Stąd też przypadła mu rola szatana, z której również wywiązał się wręcz perfekcyjnie. Budzący skojarzenia z kinem gangsterskim wizerunek Lucyfera podkreśla ponadczasowość tej fabuły wyrastającej ponad palestyńskie „tu i teraz” epoki działalności Mistrza z Nazaretu.
Swoiste „przenikanie planów” (np. sekwencja otwierająca film rozgrywa się w dobie krucjat, by w chwilę potem przenieść widza na pole bitwy I wojny światowej) wypada uznać, za ciekawy, a zarazem wcześniej niespotykany zabieg. Jest tu tego zresztą więcej, bo i w scenie kuszenia Jezus jest świadkiem agonii głodujących gdzieś we współczesnej Azji. Szczególnie ciekawą osobowość stanowi Liwiusz, oficjalnie cesarski historiograf, a w rzeczywistości jego szpieg czujnie wypatrujący wszelkich oznak nieposłuszeństwa wobec Rzymu. W przenikliwego „szpicla” wcielił się znany z niegdyś arcypopularnej „Akademii Policyjnej” George William Bailey, dając dowód, że jego umiejętności aktorskie nie ograniczają się jedynie do ról komediowych. Całkiem udanie wypada również Luca Barbareshi jako nieco zagubiony w politycznych niuansach Herod Antypas.
O dziwo, pomimo udanych kreacji „starych wyjadaczy” aktorskiego fachu, odtwórca tytułowej roli, Jeremy Sisto, nie dał się „wypchnąć” na drugi plan. Jezus w jego wykonaniu to postać pełna autentyzmu, namacalna, niekryjąca odczuć takich jak lęk, tęsknota (świetnie ujęta relacja z Józefem), gniew (scena przepędzenia przekupniów ze świątyni) czy radość (np. tańczy podczas wesela w Kanie Galilejskiej). Wspomniany aktor skupił się na akcentowaniu człowieczej natury mesjasza, choć nie brak również scen sugerujących boskość Chrystusa (z martwych wzbudzenie Łazarza). Natomiast nieco bezbarwnie wypadają odtwórcy apostołów, jak również Jacqueline Bisett w roli matki Jezusa. Szkoda, bo akurat epizody z jej udziałem (podobnie zresztą jak w przypadku Piotra, a zwłaszcza Tomasza), choć zwięzłe, to jednak stwarzały okazje do „wygrania się”. Pod tym względem swój „czas antenowy” wprawnie wykorzystały Gabriella Pession (Salome) i Debra Messing (Maria Magdalena). Bowiem pomimo natłoku postaci obie panie zdołały „wybronić” powierzone im role. Reasumując: jak do tej pory jest to jedna z bardziej udanych adaptacji ewangelicznego tekstu.
Odpowiedź:
Trudno zliczyć jak wiele już razy przenoszono treść Ewangelii na „mowę” filmu. A jednak nośność fabularna tegoż przekazu sprawia, że wciąż znajdują się kolejni producenci skłonni zaangażować środki w adaptacje Nowego Testamentu.
Wzbudzający swego czasu ogrom kontrowersji autorski obraz Mela Gibsona „Pasja” przyćmił rozgłosem realizowane w zbliżonym okresie produkcje o życiu Jezusa. Ta okoliczność z jednej strony cieszy, bo medialny szum przysporzył zainteresowania tym podkreślającym znaczenie męki Chrystusa filmem. Z drugiej natomiast niejako spowił swym cieniem inne, godne uwagi produkcje. Wśród nich za szczególnie udaną uznawany jest film zatytułowany po prostu „Jezus” zrealizowany w roku 1999 (a zatem u progu wielkiego jubileuszu chrześcijaństwa).
Twórcy filmu nie szczędzili środków, co przejawia się nie tylko w pieczołowicie oddanej scenografii Palestyny doby I wieku n.e., ale też zaangażowaniu wybornej ekipy aktorskiej - m.in. Gary’ego Oldmana, gwiazdora wielkiego ekranu znamy z filmów o znacznie mniej chrześcijańskiej wymowie. A jednak jego obecność w tej fabule to przysłowiowy „strzał w dziesiątkę”. Wcielający się w postać Poncjusza Piłata aktor stworzył kreację ekspresyjną, przekonującą i chyba bardziej wielowymiarową niż m.in. Rodney Steiger („Jezus z Nazaretu”), czy Hristo Shopov („Pasja”). Rzymski prokurator w wykonaniu Oldmana to niewątpliwie jedna z mocniejszych stron tego filmu. Podobnie rzecz się ma w przypadku pochodzącego z Holandii Jeroena Krabbé, aktora o powierzchowności mafijnego bonza (co zresztą skrzętnie wykorzystywali twórcy wysokobudżetowych „sensacyjniaków”). Stąd też przypadła mu rola szatana, z której również wywiązał się wręcz perfekcyjnie. Budzący skojarzenia z kinem gangsterskim wizerunek Lucyfera podkreśla ponadczasowość tej fabuły wyrastającej ponad palestyńskie „tu i teraz” epoki działalności Mistrza z Nazaretu.
Swoiste „przenikanie planów” (np. sekwencja otwierająca film rozgrywa się w dobie krucjat, by w chwilę potem przenieść widza na pole bitwy I wojny światowej) wypada uznać, za ciekawy, a zarazem wcześniej niespotykany zabieg. Jest tu tego zresztą więcej, bo i w scenie kuszenia Jezus jest świadkiem agonii głodujących gdzieś we współczesnej Azji. Szczególnie ciekawą osobowość stanowi Liwiusz, oficjalnie cesarski historiograf, a w rzeczywistości jego szpieg czujnie wypatrujący wszelkich oznak nieposłuszeństwa wobec Rzymu. W przenikliwego „szpicla” wcielił się znany z niegdyś arcypopularnej „Akademii Policyjnej” George William Bailey, dając dowód, że jego umiejętności aktorskie nie ograniczają się jedynie do ról komediowych. Całkiem udanie wypada również Luca Barbareshi jako nieco zagubiony w politycznych niuansach Herod Antypas.
O dziwo, pomimo udanych kreacji „starych wyjadaczy” aktorskiego fachu, odtwórca tytułowej roli, Jeremy Sisto, nie dał się „wypchnąć” na drugi plan. Jezus w jego wykonaniu to postać pełna autentyzmu, namacalna, niekryjąca odczuć takich jak lęk, tęsknota (świetnie ujęta relacja z Józefem), gniew (scena przepędzenia przekupniów ze świątyni) czy radość (np. tańczy podczas wesela w Kanie Galilejskiej). Wspomniany aktor skupił się na akcentowaniu człowieczej natury mesjasza, choć nie brak również scen sugerujących boskość Chrystusa (z martwych wzbudzenie Łazarza). Natomiast nieco bezbarwnie wypadają odtwórcy apostołów, jak również Jacqueline Bisett w roli matki Jezusa. Szkoda, bo akurat epizody z jej udziałem (podobnie zresztą jak w przypadku Piotra, a zwłaszcza Tomasza), choć zwięzłe, to jednak stwarzały okazje do „wygrania się”. Pod tym względem swój „czas antenowy” wprawnie wykorzystały Gabriella Pession (Salome) i Debra Messing (Maria Magdalena). Bowiem pomimo natłoku postaci obie panie zdołały „wybronić” powierzone im role. Reasumując: jak do tej pory jest to jedna z bardziej udanych adaptacji ewangelicznego tekstu.
Wyjaśnienie:
mam nadzieję że pomogłem i liczę na naj
ps:troche więcej niż 80 słów :)
nie musisz pisać wszytkiego