Wypracowanie o św. Wincentym a Paulo nie z wikipedii daje naj szybko plllliiiiiiiiiisssss
695761739
Początki mojego życia były bardzo skromne i zwyczajne. Urodziłem się 24 kwietnia 1581r. w małej wiosce Pouy, niedaleko Dax. Mój ojciec zajmował się uprawą roli, a sześcioro jego dzieci, razem ze mną, pomagaliśmy mu. Czytać nauczyłem się od naszego ks. Proboszcza, któremu służyłem do Mszy św., jako ministrant, a łaciny uczyłem się sam, podczas pasienia świń, z książki otrzymanej od wuja. Dopiero gdy miałem 14 lat, rozpocząłem regularną naukę w rezydencji biskupiej w Dax, a później na uniwersytecie w Tuluzie, która miała mnie przygotować do kapłaństwa. Zdecydowałem się na tę drogę, bo tak chciał ojciec, a jego wola, według mnie, wyrażała wolę samego Boga. Zarówno ojciec, jak i ja, chcieliśmy, abym został bogatym proboszczem i mógł w przyszłości pomagać swojej rodzinie. Wtedy było mi do świętości jeszcze bardzo daleko. W moich czasach przygotowanie do kapłaństwa wyglądało zupełnie inaczej. Wtedy nie było jeszcze seminariów duchownych. Kandydat musiał sam troszczyć się o zdobycie odpowiedniej wiedzy i głównie od niej zależał czas przyjęcia święceń. I choć Sobór Trydencki domagał się już wieku 24 lat, to jednak we Francji jego rozporządzenie nie weszło jeszcze w życie, dlatego święcenia kapłańskie przyjmowano w różnym wieku. Po zakończeniu kolegium w Dax, 20 grudnia 1596r. przyjąłem tonsurę z rąk biskupa z Torber. Były to pierwsze święcenia otwierające drogę do kapłaństwa. Po dwóch latach studiów w Tuluzie, otrzymałem święcenia diakonatu, a 23 września 1600r. święcenia kapłańskie z rąk biskupa z Perigueux. To była wielka łaska i mój umysł był już przygotowany, ale wewnętrznie czułem jeszcze zbyt młody, za mało doświadczony, aby podołać tej wielkiej godności. Po przybyciu do Paryża najpierw doświadczyłem trudnych oczyszczeń: zostałem oskarżony o kradzież przez sędziego, z którym dzieliłem mieszkanie oraz doświadczyłem silnych pokus przeciw wierze, które wziąłem na siebie za pewnego teologa. Wtedy szukałem duchowej pomocy u ludzi. Moim pierwszym mistrzem był ks. Piotr de Berulle, późniejszy kardynał i założyciel Oratorianum. Następnie mój duch wiele skorzystał w kontaktach z bp. Franciszkiem Salezym i profesorem Sorbony Andrzejem Duvalem. W tym czasie podejmowałem również zwykłe obowiązki. Byłem kapelanem królowej Małgorzaty de Valois, proboszczem w Clichy, nauczycielem w rodzinie de Gondich. Najważniejszy był jednak dla mnie rok 1617. Najpierw w Gannes spotkałem umierającego wieśniaka, który przez całe życie ukrywał swoje grzechy i gdyby nie odbył u mnie spowiedzi generalnej, jak sam powiedział „skazałby się na potępienie”. Potem, po kazaniu o spowiedzi generalnej, które wygłosiłem 25 stycznia 1617r. w Folleville, zobaczyłem jak wiele ubogich ludzi wsi pragnie duchowej pomocy i jak mało jest kapłanów, którzy chcieliby ją nieść. W sierpniu tego pamiętnego roku w Chatillon, zetknąłem się jeszcze z ogromem materialnego ubóstwa jednej z rodzin, gdzie wszyscy byli chorzy i nie mieli z czego żyć. Wtedy to nakłoniłem miłosiernych parafian do pomocy tej rodzinie i do założenia Bractwa Miłosierdzia, które wspierałoby innych ubogich. Moje serce również przestało skupiać się na własnych korzyściach i otwarło się na ubogich duchowo i materialnie. Dzięki pomocy finansowej państwa de Gondich, jeździłem po Francji, głosiłem misje, zakładałem Bractwa Miłosierdzia, ale czułem, że sam niewiele zdziałam. Wiele znaków i osób, zachęciło mnie do założenia zgromadzenia księży, którzy by głosili misje na wsiach, a sam Bóg przysyłał gorliwych i oddanych kapłanów. Członkowie Zgromadzenia Misji, założonego 25 stycznia 1625r. zajmowali się posługą duchową dla ubogich mieszkańców wsi, prowadzili rekolekcje i spotkania formacyjne dla księży, wyjeżdżali na misje do Algierii, Irlandii, Madagaskaru i Polski. Do służby ubogim były potrzebne także czułe i ofiarne serca kobiet. Tym również kierował sam Bóg. Pod moje kierownictwo oddał w 1625r. Ludwikę de Marillac, która będąc wdową, chętnie zajęła się wizytacjami Bractw Miłosierdzia. A gdy one okazały się nie wystarczające, podjęła się formacji wiejskich dziewcząt, które chciały służyć najuboższym. I tak 29 listopada 1633r. powstało Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia. Siostry służyły chorym w szpitalach, porzuconym dzieciom, galernikom, żołnierzom na polach walki, wyjeżdżały na misje poza granice Francji. Ci gorliwi kapłani i oddane siostry, wspaniale służyli Bogu w ubogich, a ich wzrastająca ilość była dla mnie osobiście potwierdzeniemDziękuję najpierw Bogu za wszystkich jej członków. Dziękuję również każdemu księdzu, każdej siostrze, każdemu człowiekowi o miłosiernym sercu, za ich pochylanie się nad ludzkim ubóstwem. Pragnę powtórzyć to, co mówiłem już za życia, że każdemu człowiekowi potrzebującemu trzeba służyć z pokorą, prostotą, łagodnością, gorliwością, a nade wszystko miłością. Trzeba w nim widzieć samego Chrystusa i służyć mu, co do duszy i co do ciała. W moich czasach, po licznych wojnach we Francji, ludzie często byli głodni, chorzy, bez środków do życia. Trzeba było zatroszczyć się o te ich podstawowe potrzeby zanim zaczęło się im głosić Ewangelię. Dziś jest inaczej. Większość ludzi w Polsce i Europie ma zaspokojone potrzeby materialne. Wielu ma aż za dużo, ale nie potrafi z tego zrezygnować, ani się tym podzielić. Mimo, że ich ciało opływa we wszystko, ich dusza usycha z braku pokarmu duchowego. Ludzie cierpią z powodu samotności, pustki wewnętrznej, braku sensu życia. Nie umieją już tworzyć relacji przyjaźni, boją się zaufać drugiemu człowiekowi, obawiają się trwałych związków miłości, choć tak bardzo za nimi tęsknią. Nie potrafią też z ufnością wejść w zażyłą relację z Bogiem. I to jest największe ich ubóstwo. Wmówiono im, że Bóg jest im niepotrzebny, bo wystarczy dobrobyt materialny, wielkie osiągnięcia techniki, sława i władza. Dziś czują się oszukani. Duszą się w świecie materii. Ich duch umiera za życia. To są najwięksi ubodzy współczesnego świata. I bardzo bym chciał, by cała Rodzina Wincentyńska umiała odkryć ich najgłębsze potrzeby, by nauczyła ich znowu kochać samych siebie, innych ludzi, a nade wszystko Boga samego, bo to On nadaje sens ludzkiemu życiu. Dla Niego warto żyć, pracować i cierpieć!, że dobrze odczytałem wolę Boga i właściwą poszedłem drogą.
W moich czasach przygotowanie do kapłaństwa wyglądało zupełnie inaczej. Wtedy nie było jeszcze seminariów duchownych. Kandydat musiał sam troszczyć się o zdobycie odpowiedniej wiedzy i głównie od niej zależał czas przyjęcia święceń. I choć Sobór Trydencki domagał się już wieku 24 lat, to jednak we Francji jego rozporządzenie nie weszło jeszcze w życie, dlatego święcenia kapłańskie przyjmowano w różnym wieku. Po zakończeniu kolegium w Dax, 20 grudnia 1596r. przyjąłem tonsurę z rąk biskupa z Torber. Były to pierwsze święcenia otwierające drogę do kapłaństwa. Po dwóch latach studiów w Tuluzie, otrzymałem święcenia diakonatu, a 23 września 1600r. święcenia kapłańskie z rąk biskupa z Perigueux. To była wielka łaska i mój umysł był już przygotowany, ale wewnętrznie czułem jeszcze zbyt młody, za mało doświadczony, aby podołać tej wielkiej godności.
Po przybyciu do Paryża najpierw doświadczyłem trudnych oczyszczeń: zostałem oskarżony o kradzież przez sędziego, z którym dzieliłem mieszkanie oraz doświadczyłem silnych pokus przeciw wierze, które wziąłem na siebie za pewnego teologa. Wtedy szukałem duchowej pomocy u ludzi. Moim pierwszym mistrzem był ks. Piotr de Berulle, późniejszy kardynał i założyciel Oratorianum. Następnie mój duch wiele skorzystał w kontaktach z bp. Franciszkiem Salezym i profesorem Sorbony Andrzejem Duvalem. W tym czasie podejmowałem również zwykłe obowiązki. Byłem kapelanem królowej Małgorzaty de Valois, proboszczem w Clichy, nauczycielem w rodzinie de Gondich. Najważniejszy był jednak dla mnie rok 1617. Najpierw w Gannes spotkałem umierającego wieśniaka, który przez całe życie ukrywał swoje grzechy i gdyby nie odbył u mnie spowiedzi generalnej, jak sam powiedział „skazałby się na potępienie”. Potem, po kazaniu o spowiedzi generalnej, które wygłosiłem 25 stycznia 1617r. w Folleville, zobaczyłem jak wiele ubogich ludzi wsi pragnie duchowej pomocy i jak mało jest kapłanów, którzy chcieliby ją nieść. W sierpniu tego pamiętnego roku w Chatillon, zetknąłem się jeszcze z ogromem materialnego ubóstwa jednej z rodzin, gdzie wszyscy byli chorzy i nie mieli z czego żyć. Wtedy to nakłoniłem miłosiernych parafian do pomocy tej rodzinie i do założenia Bractwa Miłosierdzia, które wspierałoby innych ubogich. Moje serce również przestało skupiać się na własnych korzyściach i otwarło się na ubogich duchowo i materialnie.
Dzięki pomocy finansowej państwa de Gondich, jeździłem po Francji, głosiłem misje, zakładałem Bractwa Miłosierdzia, ale czułem, że sam niewiele zdziałam. Wiele znaków i osób, zachęciło mnie do założenia zgromadzenia księży, którzy by głosili misje na wsiach, a sam Bóg przysyłał gorliwych i oddanych kapłanów. Członkowie Zgromadzenia Misji, założonego 25 stycznia 1625r. zajmowali się posługą duchową dla ubogich mieszkańców wsi, prowadzili rekolekcje i spotkania formacyjne dla księży, wyjeżdżali na misje do Algierii, Irlandii, Madagaskaru i Polski. Do służby ubogim były potrzebne także czułe i ofiarne serca kobiet. Tym również kierował sam Bóg. Pod moje kierownictwo oddał w 1625r. Ludwikę de Marillac, która będąc wdową, chętnie zajęła się wizytacjami Bractw Miłosierdzia. A gdy one okazały się nie wystarczające, podjęła się formacji wiejskich dziewcząt, które chciały służyć najuboższym. I tak 29 listopada 1633r. powstało Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia. Siostry służyły chorym w szpitalach, porzuconym dzieciom, galernikom, żołnierzom na polach walki, wyjeżdżały na misje poza granice Francji. Ci gorliwi kapłani i oddane siostry, wspaniale służyli Bogu w ubogich, a ich wzrastająca ilość była dla mnie osobiście potwierdzeniemDziękuję najpierw Bogu za wszystkich jej członków. Dziękuję również każdemu księdzu, każdej siostrze, każdemu człowiekowi o miłosiernym sercu, za ich pochylanie się nad ludzkim ubóstwem. Pragnę powtórzyć to, co mówiłem już za życia, że każdemu człowiekowi potrzebującemu trzeba służyć z pokorą, prostotą, łagodnością, gorliwością, a nade wszystko miłością. Trzeba w nim widzieć samego Chrystusa i służyć mu, co do duszy i co do ciała. W moich czasach, po licznych wojnach we Francji, ludzie często byli głodni, chorzy, bez środków do życia. Trzeba było zatroszczyć się o te ich podstawowe potrzeby zanim zaczęło się im głosić Ewangelię. Dziś jest inaczej. Większość ludzi w Polsce i Europie ma zaspokojone potrzeby materialne. Wielu ma aż za dużo, ale nie potrafi z tego zrezygnować, ani się tym podzielić. Mimo, że ich ciało opływa we wszystko, ich dusza usycha z braku pokarmu duchowego. Ludzie cierpią z powodu samotności, pustki wewnętrznej, braku sensu życia. Nie umieją już tworzyć relacji przyjaźni, boją się zaufać drugiemu człowiekowi, obawiają się trwałych związków miłości, choć tak bardzo za nimi tęsknią. Nie potrafią też z ufnością wejść w zażyłą relację z Bogiem. I to jest największe ich ubóstwo. Wmówiono im, że Bóg jest im niepotrzebny, bo wystarczy dobrobyt materialny, wielkie osiągnięcia techniki, sława i władza. Dziś czują się oszukani. Duszą się w świecie materii. Ich duch umiera za życia. To są najwięksi ubodzy współczesnego świata. I bardzo bym chciał, by cała Rodzina Wincentyńska umiała odkryć ich najgłębsze potrzeby, by nauczyła ich znowu kochać samych siebie, innych ludzi, a nade wszystko Boga samego, bo to On nadaje sens ludzkiemu życiu. Dla Niego warto żyć, pracować i cierpieć!, że dobrze odczytałem wolę Boga i właściwą poszedłem drogą.