Referat na 5 stron tytuł pracy to ''moje spotkanie z psychologią" z góry dziekuje
Weronika261
Dyrektor poprosił mnie do swojego gabinetu. Siedziała tam kobieta, matka chłopca, o którym wiedziałam, że realizuje obowiązek szkolny przez nauczanie domowe. Piotra praktycznie nie znałam, nie chodził do przedszkola, rzadko widywałam go na ulicy. Z posiedzeń Rady Pedagogicznej wiedziałam, że był odroczony od obowiązku szkolnego, a potem w toku nauczania domowego realizował program klasy „0”. Nie wiedziałam, co było rzeczywistym powodem takiej sytuacji. Inteligentni rodzice, „normalna” rodzina (starszy syn uczęszczał wcześniej do tej szkoły), nadopiekuńcza mama. Dowiedziałam się w czasie tej rozmowy, że Piotruś jest dzieckiem autystycznym. Dyrektor zaproponował mi nauczanie domowe Piotra. O autyzmie wiedziałam tyle, co nic. Z książek, filmów miałam obraz zachowań takich dzieci, ale nigdy nie spotkałam się z taką sytuacją twarzą w twarz. Byłam lekko przerażona, ale ciekawość nowych doświadczeń wzięła górę i zgodziłam się. Zaproponowałam jednak, aby zajęcia odbywały się na terenie szkoły. Mama mocno oponowała, była przerażona tym, że Piotruś będzie musiał wychodzić z domu, przebywać wśród kilkuset dzieci, obawiała się zarówno reakcji swojego dziecka, jak i reakcji innych dzieci. Ja jednak upierałam się przy swojej propozycji. Uważałam, że Piotr musi nauczyć się żyć w tym środowisku, środowisko musi go poznać, zaakceptować. Moim zdaniem krzywdzące było zamykanie dziecka przed światem. Wynegocjowałam, że podejmiemy próbę. Nazajutrz, w asyście mamy, Piotr przyszedł do szkoły. Milczący, niezainteresowany rówieśnikami, błądzący wzrokiem gdzieś poza oknami. W małej salce zasiedliśmy przy ławce we trójkę: Piotr, mama i ja. Próbowałam nawiązać z nim kontakt, przedstawiłam się, poprosiłam go o to samo. Kiedy nie zareagował raz, drugi, trzeci, wyręczyła go mama. I tak przebiegała cała rozmowa. Z czasem Piotr zaczął wyłapywać pewne frazy i powtarzał je kilkakrotnie. Np. „jestem nauczycielką”, „uczę dzieci pisać, czytać”. Piotr powtarzał: „jesteś nauczycielką”, „nauczycielką jesteś”, „nauczycielką...” i tak bez końca, mimo, że ja już mówiłam o czymś innym. Kiedy nie reagowałam, chwytał mnie za rękę i powtarzał dalej. Byłam przerażona, po głowie chodziła mi myśl, że to zbyt trudne, że sobie nie poradzę. Pokazywałam mu różne przedmioty, wreszcie zaprowadziłam do sali lekcyjnej. Bogaty wystrój sali, prace dzieci nieco go zainteresowały. W oczach mamy widziałam przerażenie. Jej obecność wcale mi nie pomagała. Pierwszy dzień ograniczyliśmy do minimum. Umówiliśmy się na następne spotkanie, nie byłam jednak pewna, czy Piotr przyjdzie do szkoły. Przyszedł. Znów w obecności mamy prowadziłam zajęcia. Mama cały czas pracowała za chłopca, podpowiadała, zaczynała słowo, a Piotr miał tylko dopowiadać. Było to bardzo męczące, ale postanowiłam działać metodą małych kroczków. Po kilku spotkaniach, kiedy wydawało mi się, że Piotr oswoił się już ze mną, z klasą, poprosiłam, aby mama poczekała na korytarzu. Od razu nastąpiła zmiana. Piotr koncentrował się teraz na tym, co mówię i robię. Od koleżanek wiem, że mama hospitowała zajęcia przez dziurkę od klucza. Tak krok po kroku, dzień po dniu, przyzwyczajałam się do Piotra, a Piotr do mnie. Cierpliwie znosiłam wielokrotne powtarzanie wypowiedzi, przywykłam do jego nienaturalnych ruchów. Nie podnosiłam głosu, chwaliłam przy każdej okazji. Postanowiłam podjąć próbę zainteresowania go społecznością klasową. Przygotowałam swoich uczniów na spotkanie z „nowym” kolegą. Piotr z mamą zasiedli w ławce, wśród innych dzieci. Początkowo niepewnie rozglądał się po klasie, potem obserwował reakcje dzieci, ich wypowiedzi, potem sam podnosił rękę, chcąc udzielić odpowiedzi na pytanie. Od tej pory Piotr wielokrotnie był gościem w klasie, nie nawiązał przyjaźni, nie znalazł kolegów, ale zobaczył, że inne dzieci nie stanowią dla niego zagrożenia. Piotr sztywno trzymał się pewnych zachowań. Zwykle czekał na mnie pod pokojem nauczycielskim, mówił wyuczone „ dzień dobry” i czekał na klucz od sali. Otwieranie i zamykanie sali należało do niego, a klucz najczęściej kładł na ławce blisko siebie. To było jak rytuał. Starałam się takie rytuały pielęgnować. Po kilku tygodniach wspólnych zmagań zaczęłam mieć satysfakcję, że mój wysiłek nie poszedł na marne. Piotr wyszedł z domu, opuścił swoje podwórko, do szkoły chodził z czasem sam (rodzice szli za nim w pewnej odległości), może zauważył, że obok żyją inni ludzie, że otaczający go świat nie jest dla niego zagrożeniem. Środowisko, zwłaszcza rówieśnicy, oswoiło się z jego osobą, jego zachowaniem, ruchami, mimiką. Kolejnym sukcesem była zmiana u rodziców, zwłaszcza mamy Piotrusia. Zobaczyła, że jej dziecko może żyć inaczej, uczyć się jak inne dzieci. Przekonała się, że mój upór wyszedł na dobre, nabrała do mnie zaufania. Nasza wspólna przygoda trwała prawie dwa lata. Piotr nauczył się czytać i pisać, nieźle radził sobie z matematyką. Mam nadzieję, że przynajmniej w minimalnym stopniu ułatwiłam Piotrowi dostosowanie do życia w społeczności, w której żyje, aby kiedyś mógł w niej samodzielnie funkcjonować. Z satysfakcją patrzę teraz na niego w sklepie, na ulicy, na przystanku. Piotr skończył specjalną szkołę zawodową, zdobył zawód zecera. A kiedy mnie spotka słyszę: „Dzień dobry. Pani... nauczyła mnie czytać i pisać…”.
Dowiedziałam się w czasie tej rozmowy, że Piotruś jest dzieckiem autystycznym. Dyrektor zaproponował mi nauczanie domowe Piotra.
O autyzmie wiedziałam tyle, co nic. Z książek, filmów miałam obraz zachowań takich dzieci, ale nigdy nie spotkałam się z taką sytuacją twarzą w twarz. Byłam lekko przerażona, ale ciekawość nowych doświadczeń wzięła górę i zgodziłam się. Zaproponowałam jednak, aby zajęcia odbywały się na terenie szkoły.
Mama mocno oponowała, była przerażona tym, że Piotruś będzie musiał wychodzić z domu, przebywać wśród kilkuset dzieci, obawiała się zarówno reakcji swojego dziecka, jak i reakcji innych dzieci. Ja jednak upierałam się przy swojej propozycji. Uważałam, że Piotr musi nauczyć się żyć w tym środowisku, środowisko musi go poznać, zaakceptować. Moim zdaniem krzywdzące było zamykanie dziecka przed światem. Wynegocjowałam, że podejmiemy próbę. Nazajutrz, w asyście mamy, Piotr przyszedł do szkoły. Milczący, niezainteresowany rówieśnikami, błądzący wzrokiem gdzieś poza oknami.
W małej salce zasiedliśmy przy ławce we trójkę: Piotr, mama i ja. Próbowałam nawiązać z nim kontakt, przedstawiłam się, poprosiłam go o to samo. Kiedy nie zareagował raz, drugi, trzeci, wyręczyła go mama. I tak przebiegała cała rozmowa. Z czasem Piotr zaczął wyłapywać pewne frazy i powtarzał je kilkakrotnie. Np. „jestem nauczycielką”, „uczę dzieci pisać, czytać”. Piotr powtarzał: „jesteś nauczycielką”, „nauczycielką jesteś”, „nauczycielką...” i tak bez końca, mimo, że ja już mówiłam o czymś innym.
Kiedy nie reagowałam, chwytał mnie za rękę i powtarzał dalej. Byłam przerażona, po głowie chodziła mi myśl, że to zbyt trudne, że sobie nie poradzę. Pokazywałam mu różne przedmioty, wreszcie zaprowadziłam do sali lekcyjnej. Bogaty wystrój sali, prace dzieci nieco go zainteresowały. W oczach mamy widziałam przerażenie. Jej obecność wcale mi nie pomagała.
Pierwszy dzień ograniczyliśmy do minimum. Umówiliśmy się na następne spotkanie, nie byłam jednak pewna, czy Piotr przyjdzie do szkoły. Przyszedł. Znów w obecności mamy prowadziłam zajęcia. Mama cały czas pracowała za chłopca, podpowiadała, zaczynała słowo, a Piotr miał tylko dopowiadać. Było to bardzo męczące, ale postanowiłam działać metodą małych kroczków. Po kilku spotkaniach, kiedy wydawało mi się, że Piotr oswoił się już ze mną, z klasą, poprosiłam, aby mama poczekała na korytarzu. Od razu nastąpiła zmiana. Piotr koncentrował się teraz na tym, co mówię i robię. Od koleżanek wiem, że mama hospitowała zajęcia przez dziurkę od klucza. Tak krok po kroku, dzień po dniu, przyzwyczajałam się do Piotra, a Piotr do mnie. Cierpliwie znosiłam wielokrotne powtarzanie wypowiedzi, przywykłam do jego nienaturalnych ruchów. Nie podnosiłam głosu, chwaliłam przy każdej okazji.
Postanowiłam podjąć próbę zainteresowania go społecznością klasową. Przygotowałam swoich uczniów na spotkanie z „nowym” kolegą. Piotr z mamą zasiedli w ławce, wśród innych dzieci.
Początkowo niepewnie rozglądał się po klasie, potem obserwował reakcje dzieci, ich wypowiedzi, potem sam podnosił rękę, chcąc udzielić odpowiedzi na pytanie. Od tej pory Piotr wielokrotnie był gościem w klasie, nie nawiązał przyjaźni, nie znalazł kolegów, ale zobaczył, że inne dzieci nie stanowią dla niego zagrożenia.
Piotr sztywno trzymał się pewnych zachowań. Zwykle czekał na mnie pod pokojem nauczycielskim, mówił wyuczone „ dzień dobry” i czekał na klucz od sali. Otwieranie i zamykanie sali należało do niego, a klucz najczęściej kładł na ławce blisko siebie. To było jak rytuał. Starałam się takie rytuały pielęgnować.
Po kilku tygodniach wspólnych zmagań zaczęłam mieć satysfakcję, że mój wysiłek nie poszedł na marne. Piotr wyszedł z domu, opuścił swoje podwórko, do szkoły chodził z czasem sam (rodzice szli za nim w pewnej odległości), może zauważył, że obok żyją inni ludzie, że otaczający go świat nie jest dla niego zagrożeniem. Środowisko, zwłaszcza rówieśnicy, oswoiło się z jego osobą, jego zachowaniem, ruchami, mimiką. Kolejnym sukcesem była zmiana u rodziców, zwłaszcza mamy Piotrusia. Zobaczyła, że jej dziecko może żyć inaczej, uczyć się jak inne dzieci. Przekonała się, że mój upór wyszedł na dobre, nabrała do mnie zaufania.
Nasza wspólna przygoda trwała prawie dwa lata. Piotr nauczył się czytać i pisać, nieźle radził sobie z matematyką.
Mam nadzieję, że przynajmniej w minimalnym stopniu ułatwiłam Piotrowi dostosowanie do życia w społeczności, w której żyje, aby kiedyś mógł w niej samodzielnie funkcjonować. Z satysfakcją patrzę teraz na niego w sklepie, na ulicy, na przystanku. Piotr skończył specjalną szkołę zawodową, zdobył zawód zecera. A kiedy mnie spotka słyszę: „Dzień dobry. Pani... nauczyła mnie czytać i pisać…”.