Recenzja filmu ,,Niebo istnieje naprawdę'' Proszę o szybką pomoc:)
jula392
Prawda czasów nie zawsze okazuje się fotogeniczna, a metafizyka nie lubi metody "kawa na ławę". Randall Wallace przeszarżował próbując pokazywać dorosłym widzom kiczowate niebiańskie sceny z Jezusem i aniołami. Oparte na faktach "Niebo istnieje... naprawdę" rozpoczyna się całkiem ciekawie, bo pastor Todd Burpo to niezły oryginał. Niestety im dalej w las, tym bardziej nachalnie reżyser próbuje przekonać widza, że niebo istnieje. Naprawdę. Jak wiemy z filmu "Miś", istnieją dwie prawdy. Prawda czasów, o których mówimy i prawda ekranu. Reżyserzy dość często próbują przełożyć pierwszą na drugą. Czasami jednak trzymanie się prawdy historycznej szkodzi filmowi i rzuca go na mielizny. Tak było m.in. z "Tajemnicą Westerplatte" - co z tego, że w potyczkach na plażach Zatoki Gdańskiej naprawdę brało udział niewielu żołnierzy, skoro na ekranie wygląda to kuriozalnie? Niestety, na podobne manowce swoich aktorów (jak żołnierzy) wysłał reżyser "Niebo istnieje... naprawdę" Randall Wallace. Film jest ekranizacją autobiograficznej książki Todda Burpo, pastora, którego synek podczas trudnej operacji trafił na chwilę do nieba. Bezpośredni kontakt syna z Jezusem, paradoksalnie, stanowi ogromny problem dla pastora. Przecież niebo i piekło, jak tłumaczy jedna z przyjaciółek Todda, to tylko przenośnia, konstrukcja stworzona, żeby trzymać w ryzach wiernych. Tak naprawdę nie istnieje! Na domiar złego Todd (w tej roli wystąpił Greg Kinnear, znany m.in. z "Małej Miss"), oprócz problemu natury teozoficznej, musi się zmagać z raną, która powstała w jego sercu na wieść o chorobie syna. "Dlaczego chcesz zabrać mi syna?" - krzyczał w przyszpitalnej kaplicy przed ołtarzem. Postać Todda Burpo wydaje się z początku interesująca, zwłaszcza z naszej perspektywy. Amerykański pastor w niczym bowiem nie przypomina katolickiego księdza. Ma piękną żonę (Kelly Reily), która na ucho szepcze mu sprośności, ma dwójkę dzieci, wielki dom, a do skromnej pastorskiej pensji dorabia jako sprzedawca i konserwator bram garażowych. Do tego pracuje w straży pożarnej i gra w drużynie softballowej. Na jego problemy z wiarą nakładają się kłopoty finansowe, co psuje jego relację z niepracującą żoną. Niestety, reżyser w pewnym momencie porzuca postać pastora, by skoncentrować się na jego synku, czteroletnim Coltonie (Connor Corum). Zamiast wniknąć w postać Todda i pozwolić widzom kibicować sympatycznemu pastorowi w walce z jego problemami, reżyser zaczyna serwować widzowi dowody na... istnienie nieba. Czyni to z gorliwością neofity, który właśnie sam w to uwierzył i postanowił przekonać cały świat, jak jest naprawdę. Do tego robi z Burpów ofiary, z których śmieją się dzieci w szkole i pokpiwają koledzy strażacy. Gdy rozchodzi się o rzeczy najważniejsze, pewne wpadki można jeszcze reżyserowi wybaczyć. Pal licho banalne rozmowy ojca z synem - czteroletni chłopcy zazwyczaj faktycznie niewiele jeszcze mówią. Choć można było się pokusić o większą finezję, bo wypowiadający zdawkowe, pojedyncze zdania Colton raczej irytuje, niż wciąga widza w historię. Pal licho niezbyt przekonujące dyskusje parafian, którzy zaczynają rozważać usunięcie Todda z posady pastora, z racji jego wątpliwości. Najgorsze momenty filmu to, gdy Randall Wallace pokazuje nam swoją wizję nieba i aniołów - tak kiczowatą i banalną, jakbyśmy mieli do czynienia z filmem dla czterolatków. "Ale przecież to była wizja czterolatka!" - rzekłby ktoś nie bez racji. Tak. Ale istnieje prawda czasów i prawda ekranu. Tu prawda czasów okazała się niezbyt fotogeniczna i mało przekonująca. "Niebo istnieje... naprawdę" ratuje wprawdzie sam Greg Kinnear w końcowym kazaniu i dzięki temu widz nie czuje się zrobiony w konia. Ale jest to historia, z której można było naprawdę wyciągnąć kawał metafizycznego wzruszenia. Metafizyka nie lubi jednak metody "kawa na ławę". W filmie brakuje tajemnicy, pytania, na które widz musi odpowiedzieć sobie sam, już po opuszczeniu kina.
Jak wiemy z filmu "Miś", istnieją dwie prawdy. Prawda czasów, o których mówimy i prawda ekranu. Reżyserzy dość często próbują przełożyć pierwszą na drugą. Czasami jednak trzymanie się prawdy historycznej szkodzi filmowi i rzuca go na mielizny. Tak było m.in. z "Tajemnicą Westerplatte" - co z tego, że w potyczkach na plażach Zatoki Gdańskiej naprawdę brało udział niewielu żołnierzy, skoro na ekranie wygląda to kuriozalnie? Niestety, na podobne manowce swoich aktorów (jak żołnierzy) wysłał reżyser "Niebo istnieje... naprawdę" Randall Wallace.
Film jest ekranizacją autobiograficznej książki Todda Burpo, pastora, którego synek podczas trudnej operacji trafił na chwilę do nieba. Bezpośredni kontakt syna z Jezusem, paradoksalnie, stanowi ogromny problem dla pastora. Przecież niebo i piekło, jak tłumaczy jedna z przyjaciółek Todda, to tylko przenośnia, konstrukcja stworzona, żeby trzymać w ryzach wiernych. Tak naprawdę nie istnieje! Na domiar złego Todd (w tej roli wystąpił Greg Kinnear, znany m.in. z "Małej Miss"), oprócz problemu natury teozoficznej, musi się zmagać z raną, która powstała w jego sercu na wieść o chorobie syna. "Dlaczego chcesz zabrać mi syna?" - krzyczał w przyszpitalnej kaplicy przed ołtarzem.
Postać Todda Burpo wydaje się z początku interesująca, zwłaszcza z naszej perspektywy. Amerykański pastor w niczym bowiem nie przypomina katolickiego księdza. Ma piękną żonę (Kelly Reily), która na ucho szepcze mu sprośności, ma dwójkę dzieci, wielki dom, a do skromnej pastorskiej pensji dorabia jako sprzedawca i konserwator bram garażowych. Do tego pracuje w straży pożarnej i gra w drużynie softballowej. Na jego problemy z wiarą nakładają się kłopoty finansowe, co psuje jego relację z niepracującą żoną.
Niestety, reżyser w pewnym momencie porzuca postać pastora, by skoncentrować się na jego synku, czteroletnim Coltonie (Connor Corum). Zamiast wniknąć w postać Todda i pozwolić widzom kibicować sympatycznemu pastorowi w walce z jego problemami, reżyser zaczyna serwować widzowi dowody na... istnienie nieba. Czyni to z gorliwością neofity, który właśnie sam w to uwierzył i postanowił przekonać cały świat, jak jest naprawdę. Do tego robi z Burpów ofiary, z których śmieją się dzieci w szkole i pokpiwają koledzy strażacy.
Gdy rozchodzi się o rzeczy najważniejsze, pewne wpadki można jeszcze reżyserowi wybaczyć. Pal licho banalne rozmowy ojca z synem - czteroletni chłopcy zazwyczaj faktycznie niewiele jeszcze mówią. Choć można było się pokusić o większą finezję, bo wypowiadający zdawkowe, pojedyncze zdania Colton raczej irytuje, niż wciąga widza w historię. Pal licho niezbyt przekonujące dyskusje parafian, którzy zaczynają rozważać usunięcie Todda z posady pastora, z racji jego wątpliwości. Najgorsze momenty filmu to, gdy Randall Wallace pokazuje nam swoją wizję nieba i aniołów - tak kiczowatą i banalną, jakbyśmy mieli do czynienia z filmem dla czterolatków.
"Ale przecież to była wizja czterolatka!" - rzekłby ktoś nie bez racji. Tak. Ale istnieje prawda czasów i prawda ekranu. Tu prawda czasów okazała się niezbyt fotogeniczna i mało przekonująca. "Niebo istnieje... naprawdę" ratuje wprawdzie sam Greg Kinnear w końcowym kazaniu i dzięki temu widz nie czuje się zrobiony w konia. Ale jest to historia, z której można było naprawdę wyciągnąć kawał metafizycznego wzruszenia. Metafizyka nie lubi jednak metody "kawa na ławę". W filmie brakuje tajemnicy, pytania, na które widz musi odpowiedzieć sobie sam, już po opuszczeniu kina.