proszę! niech ktoś mi napisze opowiadanie na co najmniej 3 kartki A4 na dowolny temat ale NIE Z NETA! JAK BEDZIE Z NETA TO USUWAM ODPOWIEDŹ, ZABIERAM PUNKTY I ZABLOKOWUJE KONTO. PROSZE O JAK NAJSZYBSZĄ POMOC!!!!
TRZY KARTKI!!!! :D PLEASE!!
" Life is not a problem to be solved but a reality to be experienced! "
© Copyright 2013 - 2024 KUDO.TIPS - All rights reserved.
Na 3 kartki A4???!!!! >to chore<
ALE NIECH CI BĘDZIE:
O moich najlepszych koleżankach.Wielokrotnie w swoim życiu przebywałem wśród ludzi, do których, jak ulał pasuje określenie „dzicy”. Nie byli to, rzecz oczywista dzicy w znaczeniu takim, jak rozumiał to Bronisław Malinowski. Byli to wszystko dobrzy chłopcy, tylko trochę rozwydrzeni i niewychowani, a może nawet nie tyle niewychowani, co pozostawieni samym sobie i wychowujący się nawzajem. Ilekroć więc z kolegami zrobiliśmy coś głupiego, ilekroć paliliśmy papierosy i strzepywali popiół do szklanek z niedopitą herbatą, albo wycieraliśmy noże umazane smalcem o zwisającą smętnie z okna firankę, tyle razy przypominałem sobie moje najlepsze koleżanki z dzieciństwa; Dorotkę i Gusię.
Były to dziewczynki starsze ode mnie i dobrze wychowane, tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. Różnica wieku między nami wynosiła trzy lata. W dzieciństwie jest to przepaść nie do zasypania, tak więc jako towarzysz zabaw Dorotki i Gusi zawsze byłem trochę na aucie. One dominowały i rozdzielały role w codziennych grach, one ustalały reguły zabaw i one przeważnie wygrywały. Godziłem się z tym i nie przeszkadzało mi to. Do pewnego momentu oczywiście. Towarzyska atrakcyjność Dorotki i Gusi rekompensowała mi wszelkie nieczyste zagrywki z ich strony, wszelkie właściwie dzieciństwu upokorzenia i smutki. To wszystko było nieważne. Najważniejsze było tylko to, że mogłem się z nimi bawić i przesiadywać w ich towarzystwie. Mieszkaliśmy od siebie niedaleko. One na górce, wśród czereśniowych drzew i krzaków porzeczek, a ja w dole w niewielkim kolejowym bloku, w mieszkaniu moich dziadków. W życiu moich najlepszych koleżanek byłem, od razu trzeba to powiedzieć, wakacyjnym epizodem, ponieważ przez cały rok szkolny mieszkałem w innym zupełnie miejscu, w domu moich rodziców. Każdego lata pojawiałem się jednak u dziadków i każdy dzień, bez względu na pogodę spędzałem w towarzystwie Dorotki i Gusi. Od razu muszę powiedzieć, że one nie były rodzonymi siostrami, były kuzynkami. Dorotka miała starszą siostrę, która z rzadka tylko uczestniczyła w naszych zabawach, a Gusia z kolei zawsze taszczyła ze sobą siostrę młodszą, która towarzyszyła nam stale. Ich rodziny mieszkały obok siebie, w małych domkach. Tak, jak powiedziałem dookoła ich domów pełno było drzew owocowych, krzewów rodzących wielkie czerwone porzeczki i maliny, było tam także kilka zagonów truskawek. Wszystko to były uprawy przeznaczone na sprzedaż, jednak my – dzieci – mogliśmy się tymi owocami objadać do woli. Bardzo podobała mi się ta swoboda w dysponowaniu dobrami natury, ten brak nadzoru i napomnień w rodzaju – pamiętaj! Dziś tylko kilka truskawek! Moimi ulubionymi owocami były i są nadal czereśnie. Kłopot z tymi czereśniami był taki, że rosły one na drzewach. Ja zaś, dziecko grube i gnuśne, a także tchórzliwe i powolne, bałem się na te drzewa wchodzić. Budziło to ogólną odrazę i niechęć do mojej osoby. Młodsza siostra Gusi, Madzia, wyśmiewała mnie i nie dawała mi spokoju, jak tylko przypomniała sobie, że nie potrafię wejść na drzewo. Dorośli, którzy kręcili się w pobliżu widząc moje wysiłki zmierzające do zdobycia własnoręcznie kilku czereśni zatrzymywali się i kiwali z politowaniem głowami. Tylko Dorotka postępowała inaczej. Dorotka wchodziła za mnie na drzewo, rwała dla mnie garściami czereśnie i znosiła je na dół, a potem rozkładała wszystkie wokół i ja mogłem je po kolei zjadać. Uwielbiałem to. Tak to już jednak jest, że dziewczynki, nawet małe, w niewielkim stopniu jedynie różnią się od rozkapryszonych dziewuch. Łatwo się nudzą i bywają złośliwe. Moja obecność także zaczęła w pewnym momencie irytować moje najlepsze koleżanki. Nie było w tym nic dziwnego, przychodziłem bowiem do nich codziennie punkt siódma i wychodziłem tuż przed bajką na dobranoc. W ciągu dnia miałem krótką przerwę na obiad, który przygotowywała dla mnie babcia. Ja sam, gdyby ktoś chciał odwiedzać mnie takim systemem, wywaliłbym go za drzwi i spuścił za nim psy, o ile byłyby w pobliżu jakieś psy. One jednak traktowały mnie zawsze z ogromną cierpliwością, co jakiś czas tylko objawiając niezrozumiałą dla mnie wtedy złośliwość. Na przykład trzymały obie klamkę furtki z jednej strony podczas, gdy ja usiłowałem ją otworzyć z drugiej. Wrzeszczały przy tym jedna przez drugą – nie wpuścimy cię dzisiaj, nie wpuścimy! Płakałem, rzecz jasna i usiłowałem wejść. Kiedy już napiąłem wszystkie mięśnie, kiedy już, już wydawało mi się, że furtkę otworzę one nagle puszczały klamkę i odskakiwały śmiejąc się szyderczo. Wywracałem się oczywiście i jeszcze głośniej płakałem. One wtedy podnosiły mnie z ziemi i prowadziły na pobliską ławeczkę, gdzie mogłem siedzieć w słonku i coś zajadać, a one zapewniały mnie, że już nigdy nie zrobią niczego tak głupiego i bezmyślnego. Za dwa dni sytuacja się powtarzała. Koniecznie muszę opowiedzieć o jedzeniu. U Dorotki i Gusi jadało się w sposób dla dzisiejszego człowieka niezrozumiały. Było to niezwykle piękny i staranny sposób. W czasach kiedy ludzie pakują sobie do brzuchów przez otwór gębowy różne śmieci, w dodatku robią to szybko i brzydko, wspomnienie o tym, jak się tam jadało jest wielką przyjemnością. Rzecz jasna, tak jak wszędzie, nie było tam zwyczaju częstowania codziennymi posiłkami osób z zewnątrz, obcych ludzi po prostu. Udawało mi się czasem obejść ten zwyczaj, a to dzięki babci Stefci. Babcia ta była babcią moich koleżanek, bo moja rodzona babcia nazywała się zupełnie inaczej. Kiedy przychodziłem do nich rano, dziewczyny zwykle jadły śniadanie w letniej kuchni. Śniadanie to przygotowywała właśnie babcia Stefcia. Nigdy byście nie zgadli, co się tam wtedy podawało dzieciom na śniadanie. Nawet nie próbujcie. Pewnie myślicie, że jakieś kolorowe kanapki z warzywami posypane pieprzem, albo tartym serem? Nic z tego. Sera tam się w ogóle nie tarło. Babcia przygotowywała na śniadanie faszerowane jajka. Był to widok tak piękny, że gdy go sobie przypominam, chce mi się płakać. Nie wiem ile pracy trzeba było włożyć w przygotowanie tej piramidy jajek stojących na stole, ale z pewnością wiele. Jajka były przekrojone na pół, w skorupkach i wypełnione farszem tak smacznym i pachnącym, że jego smak i zapach pozostał ze mną już na zawsze. Podobnie intensywnie pachniała i smakowała mi wtedy jedna tylko jeszcze potrawa, biały barszcz przygotowywany przez moją babcię. Faszerowane jajka jadło się z godnością i spokojem. Nigdy ich nie brakowało. Kiedy przychodziłem tam z rana dostawałem czasem takie jajko. Było po prostu wspaniałe. Babcia Stefcia robiła także inne rzeczy, zupełnie niezrozumiałe dla ludzi żyjących dzisiaj. Babcia gotowała dla wszystkich, dla dzieci i ich rodziców, dla swojego męża, no i ja czasem także załapywałem się na jakiś posiłek. Kłopot był z tym prawdziwy, tak przynajmniej ja to widzę dzisiaj, bo każdy zjawiał się przy stole o innej porze. No i babcia dla każdego gotowała osobną porcję ziemniaków, żeby miał gorące, świeże i nie odgrzewane. Czy to nie wspaniałe? Sami powiedzcie? W dodatku ziemniaki wstawiała na ogień w chwili kiedy upewniła się, że ten ktoś, kogo akurat ma nakarmić jest właśnie w drodze do domu. Nie było wtedy telefonów, babcia więc wychodziła co jakiś czas na drogę i spoglądała w stronę stacji kolejowej czy nie widać tam jej domowników wracających z pracy lub ze szkoły. Przyszedł wreszcie moment, kiedy to zorientowałem się, że przestaje być towarzysko atrakcyjny dla Dorotki i Gusi. One miały jakieś swoje tajemnice, pozwalano im oglądać filmy po dzienniku, których ja oglądać nie mogłem, no i w ogóle stały się prawie dorosłe. Ja zaś byłem ciągle dzieckiem, w dodatku dzieckiem samotnym, bo nie było wokoło ani jednego rówieśnika, który mógłby uczestniczyć w moich chłopięcych fantazjach. Stanąłem wobec wyboru – albo zostanę sam i będę spędzał dni w towarzystwie babci i dziadka jedynie. Co nie było takie znowu złe, ale dzieciak nie może przecież siedzieć cały czas z dorosłymi, albo zrobię coś co sprawi, że Dorotka i Gusia znowu będą chciały się ze mną bawić. No i zrobiłem. Na początku wymyśliłem, że będziemy kolekcjonować motyle. Motyle, jak wiadomo łowi się siatką, zabija i przyszpila w gablotce. Dziewczynki brzydziły się mordowaniem tych pięknych stworzeń, więc ja musiałem to robić, a one zamykały przy tym oczy, były bowiem bardzo wrażliwe. Kiedy motyl był już martwy przebijałem go szpilką i umieszczałem na kawałku styropianu, których wiele rozsypanych było wokół niedawno zbudowanego domu Gusi. Motyle były piękne, bo wokół domu Dorotki rosły krzaki jaśminu przywabiające bardzo kolorowe gatunki tych owadów. Najwięcej było pawików, zwanych pawimi oczkami i admirałów. Te ostatnie podobały mi się najbardziej i zabijałem je ze szczególnym upodobaniem. Potem, wielokrotnie okazywało się, że nie mam zbyt dużej wprawy w mordowaniu, motyle w domach moich koleżanek uwalniały się jakoś ze szpilek tkwiących w styropianie i leniwie, w przeczuciu nadchodzącej śmierci, fruwały po pokojach i kuchni. Łowienie kolorowych motyli znudziło się dziewczynkom szybko. Pomyślałem więc, że lepiej będzie łapać bielinki kapustniki i malować im skrzydełka plakatówką. Można wtedy przecież mieć motyla takiego, jakiego się chce, a nie takiego jaki jest w rzeczywistości. Pomysł był znakomity i bawiliśmy się kosztem bielinków bardzo długo nie zważając wcale na to, że farba nie pokrywa motylich skrzydełek a jedynie moczy je i czyni niezdatnymi do użycia. Nasze motyle ginęły, ale nie mieliśmy dla nich litości, były to bowiem szkodniki – tak twierdzili dorośli – których gąsienice pożerały liście kapusty. Kiedy dziewczynkom znudziły się motyle postanowiłem, że założymy cyrk. W swej bezbrzeżnej, chłopięcej pysze sądziłem, że zostanę dyrektorem tego cyrku. Przygotowaliśmy przedstawienie, które składało się z kilku numerów magika, już nie pamiętam kto był magikiem, z tresury zwierząt, w które wcielała się Madzia siostra Gusi oraz z występów clowna. Przedstawienie to odniosło nie przewidywany zupełnie sukces. Wracający z pracy rodzice dziewczynek zmuszani byli przez nas do zajęcia miejsc na prowizorycznej widowni, a my pokazywaliśmy im nasze sztuczki. Oni bili brawo, bo w powietrzu unosił się już zapach potraw przygotowanych przez babcię Stefcię, a my byliśmy szczęśliwi, że nasza publiczność reaguje tak wspaniale. Po sukcesie przedstawienia dziewczynki powiedziały, że w naszym cyrku nie może być jednak stanowiska dyrektora , bo to niesprawiedliwe. Jedynym zaś dostępny dla chłopca etatem cyrkowym był etat clowna i właśnie ja nim zostałem. Drugim clownem była oczywiście Madzia, a to z tego względu, że była najmłodsza. Kiedy wszyscy już mieli dość cyrku, w telewizji zaczęli, na moje szczęście, pokazywać serial „Pan Samochodzik i Templariusze”. Pomysł, by schować skarb i poszukiwać go potem w jakichś płachtach narzuconych na ramiona oraz papierowych, zrobionych z gazet czapkach, na głowach, był po prostu znakomity. Kłopot był tylko ze skarbem. Skarb to skarb. Musi być wartościowy, a dorośli pilnie uważali zawsze by nie dawać nam do rąk rzeczy wartościowych, a już pieniędzy to szczególnie. Mnie kiedyś, na przykład, wujek Romek wysłał po papierosy i dał mi całe dziesięć złotych. To był majątek. Wujek palił oczywiście papierosy najtańsze, wtedy były to „Sporty”. Dla mnie jednak wujkowe upodobania co do wyrobów tytoniowych były kompletnie nieistotne. Kiedy stanąłem przed kioskiem i zobaczyłem ile wspaniałych i kolorowych paczek z papierosami wystawiono za szybą, postanowiłem kupić wujkowi najładniejsze, w najbardziej kolorowej paczce. Długo się zastanawiałem, które wybrać, w końcu zdecydowałem się na zakup papierosów „Silesia” w granatowym opakowaniu z fantazyjną literą „S” koloru białego wydrukowaną na paczce. Wahałem się pomiędzy nimi a marką „Caro”, która była bardzo popularna, wybrałem jednak „Silesię” bo wydawało mi się, że wujek nie może palić takich samych papierosów, jak wszyscy. Do dziś pamiętam jego minę i smród papierosów „Silesia”, które musiał przeze mnie palić cały następny dzień. Nie kupił sobie w dodatku przez mój nierozważny postępek butelki wina, na którą powinno starczyć gotówki po zakupie paczki „Sportów”. Papierosy „Silesia” kosztowały bowiem całe dziesięć złotych. Tak więc dorośli bardzo uważali i starali się nie wręczać nam gotówki. No, ale my musieliśmy mieć skarb Templariuszy, o którym opowiadał serial. Skąd go wziąć? Najłatwiej zawsze było wydobyć coś od mojego dziadka. Był on bowiem bez pamięci przywiązany do mnie i gdybym mu zaproponował wspólny napad na pociąg pospieszny – bo taki sam widziałem w filmie – pewnie by nie odmówił. - Daj dziadku pięć złotych – powiedziałem pewnego dnia z bijącym sercem. Dziadek zaś nie pytając o nic wręczył mi piątaka z rybakiem i tak oto staliśmy się posiadaczami skarbu Templariuszy, który zakopaliśmy pod kolczastym krzakiem jakiejś dzikiej śliwki w granatowym, pokrytym pluszem pudełku. Szukaliśmy go później chyba ze dwa dni, ale wszystko dobrze się skończyło i skarb został odnaleziony. W miarę, jak robiłem się starszy coraz rzadziej przyjeżdżałem do Dorotki i Gusi, w końcu przyszły takie wakacje, które spędziłem w domu, w towarzystwie moich kolegów, wrzeszczących i umorusanych nieludzko istot, które nigdy nie widziały na oczy faszerowanego jajka. Kiedy byłem już nastolatkiem jeździłem do szkoły z internatem, położonej bardzo daleko od mojego rodzinnego miasta. Z okien pociągu widziałem swoje przeszłe życie, domy Dorotki i Gusi, które stały na górce niedaleko torów, widziałem letnią kuchnię, gdzie nieżyjąca już babcia Stefcia przygotowywała swoje wspaniałe obiady. Widziałem to wszystko i nigdy, wierzcie mi nigdy, tam nie zaszedłem. A przecież wystarczyło tylko wysiąść z pociągu i pobiec kawałek. Coś mi jednak mówiło, że lepiej tego nie robić. Kiedy miałem może osiemnaście lat zdarzyło się mi się przypadkiem spotkać w pociągu Dorotkę. Nie poznała mnie jednak, a ja ucieszyłem się, że tak się stało. Później, raz jeszcze, kiedy jak co roku pojechałem na grób dziadków spotkałem tam Gusię i Magdę. Pogadaliśmy chwilę, ale jakoś tak bez entuzjazmu. Dużo, dużo później, kiedy urodził się mój synek, postanowiłem, że nie można przecież tak po prostu zapomnieć o tych jajkach, o tym cyrku i skarbie Templariuszy. Wsiedliśmy w samochód i po corocznym sprzątaniu na grobie ruszyliśmy do nich, na górkę. Przyjechaliśmy bez zapowiedzi i trochę bez sensu, ale teraz jeździmy tam już co roku. Na godzinę lub dwie – tak mówimy – które potem zamieniają się w pięć lub sześć godzin. Staramy się nie przeszkadzać, ale nie zawsze nam się to udaje, choć ja, mając w pamięci swoje dziecięce wizyty u moich najlepszych koleżanek, jestem trochę na tym tle przewrażliwiony. Przyjeżdżamy głównie latem, kiedy są owoce, bo owoce są tam nadal i moje dzieci mogą się nimi objadać bez skrępowania, tak jak ja robiłem to dawniej. Dziewczyny mają już duże dzieci, prawie dorosłe. Córka Dorotki zdaje w tym roku maturę. Kiedy zadzwoniłem do nich ostatnio, z prośbą żeby zagłosowali na mnie w konkursie, rozgadaliśmy się z Dorotką trochę dłużej niż zwykle. – Wiesz – powiedziała – mogę teraz, kiedy dzieci są duże robić to co chcę, spełniać marzenia. - A co robisz? – zapytałem, bo nigdy nie wpadło mi do głowy zapytać, jakie też marzenia ma moja najlepsza koleżanka. - Opiekuję się starszymi ludźmi w hospicjum i zapisałam się na kurs tańca. Tak powiedziała, naprawdę. Czy to nie dziwne, kiedy spojrzeć na to z dzisiejszej perspektywy? PROSZE BARDZO>ZADOWOLONA<?????? (a tylko spróbuj mnie zablokować!!!! :poop: )W pewnym małm mieście żyła dziewczyna imieniem Agnieszka. Za 2 dni były jej 14 urodziny. Nie mogła się doczekać swojej imprezy urodzinowej. Poszła ze swoją najlepszą przyjaciółką Olą do sklepu z ubraniami. Chciała kupić sobie piękną sukienkę. Agnieszka i Ola chodziły po sklepie, kiedy nagle Agnieszka zobaczyła piękną sukienkę. Była ona niebieska. Agnieszka sprawdziła cenę. Sukienka kosztowała 70 zł. Akurat mama dała Agnieszce 75 zł. Agnieszka bez zastanowienia poszła do przymierzalni. Sukienka pasowała idealnie , więc Agniesza ją kupiła. Po kupieniu sukienki dziewczyny poszły do domu Agnieszki . Agnieszka wbiegła do domu i pokazała mamie swoją nową sukienkę. Mamie bardzo spodobała się suknia. Następnego dnia Agnieszka poszła z mamą do sklepu spożywczego żeby kupić ciastka , chipsy , soki i różne inne przysmaki na impreze urodzinową Agnieszki. Jak mama z córką wyszły ze sklepu to spotkały Olę , która szła ze swoją mamą . Mamy dziewczynek zaczęły rozmawiać ze sobą. Ola i Agnieszka postanowiły wybrać się do parku. Ola poinformowała swoją mamę i mamę Agnieszki. Mamy zgodziły się . Przyjaciółki poszły więc do parku. Obie nie mogły się doczekać imprezy urodzinowej Agnieszki. Ich rozmowę przerwał telefon Agnieszki . Agnieszka odebrała telefon. Dzwoniła do niej mama. Kazała jej wrócić pod sklep. Agnieszka szybko wróciła pod sklep. Ola również poszła pod sklep. Mama i Agnieszka poszły do domu. Po przyjściu do domu mama i Agnieszka zjadły obiad. Jak zjadły już obiad pooglądały telewizje.O 20:00 mama z córką poszły spać . Rano Agnieszka zadzwoniła do Oli. Chciała , aby jej pomogła w przygotowaniach do imprezy. Ola mieszkała pod Agnieszką , więc za 5 minut u niej była. Dziewczyny zaczęły ozdabiać pokój Agnieszki. Nadeszła godzina 16. Koleżanki Agnieszki już przyszły. Przyszła Kasia, Zuzia i Emilka. Koleżanki Agnieszki usiadły na krzesłach. Mama Agnieszki wniosła wspaniały, czekoladowy tort. Dziewczyny zeczęły śpiewać sto lat solenizantce. Agnieszka pomyslała życzenie i zdmuchnęła świeczki. Mama podzieliła tort na 5 części i dała na talerzykach dziewczynom. Po zjedzeniu tortu dziewczyny tańczyły i śpiewały. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Agnieszka otworzyła drzwi. Za drzwiami stała Natalia. Natalia była koleżanką z klasy Agnieszki. Agnieszka była zdziwiona ponieważ nie zapraszała Natalii. Natalia przyszła do niej po to aby złożyć jej życzenia. Agnieszka bardzo się ucieszyła i zaprosiła Natalię do środka. Natalia powitała się z Olą , Kasią , Zuzią i Emilką . Dziewczyny postanowiły wyjść na dwór. Na dworze bawiły się w chowanego. Kasia szukała. Reszta dziewczyn schowała się za drzewami. Kasia bez trudu je znalazła. Później szukała Zuzia. Tym razem dziewczyny schowały się za samochodami. Zuzia szukała , szukała ale nie mogła ich znaleźć. Jak Zuzia była obok samochodów dziewczyny wyskoczyły ze swojej kryjówki i ją wystraszyły. Potem znudziła im się zabawa w chowanego i poszły do domu Agnieszki. Była już 21 więc dziewczyny musiały iść już do domu. Urodzinowa impreza Agnieszki naprawdę się udała.