azwyczaj to tytuł zostaje uwydatniony w filmowej czołówce. Rozmiar liter i odpowiednia typografia odróżniają go od całej obowiązkowej listy płac i wskazują nam: to jest kluczowa informacja wieczoru. Ale tuż po tym, jak z ekranu znikają słowa "Niebo istnieje… naprawdę", pojawia się napis informujący, że oglądamy historię opartą na faktach. Ta sama czcionka, ta sama wielkość znaków. Co na ogół jest najwyżej przypisem, adnotacją, tutaj osiąga rangę komunikatu równoważnego z samym tytułem. Zabieg ten ujawnia intencję filmu Randalla Wallace'a: to de facto mowa retoryczna, próba potwierdzenia tezy. A owa "autentyczność faktów" stanowi koronny argument. Problem jednak w tym, że twórcy wyważają otwarte drzwi. Nieprzekonanych nie przekonają, a przekonanych co najwyżej w byciu przekonanym utwierdzą.
O dziwo – choć opowiadana tu historia wydarzyła się naprawdę – wszystkie jej elementy skutecznie wspierają argumentację. Zupełnie jakby zostały właśnie w tym celu zaprojektowane. Na pierwszy ogień idzie więc główny bohater, z którym nie sposób nie sympatyzować. Todd Burpo, choć jest charyzmatycznym pastorem z uroczą rodziną, nie uniknął bowiem szponów kryzysu. Pomiędzy kolejnymi kazaniami chwyta się więc dorywczych prac, udziela w ochotniczej straży pożarnej i z trudem wiąże koniec z końcem, nie mogąc wymodlić kolejnego przedłużenia spłaty długów. Zmiękczaniu nieufnych widzów służy też wybór obsadowy: Gregowi Kinnearowi współczuliśmy i kibicowaliśmy już w "Lepiej być nie może" czy "Małej Miss" – pokibicujemy i teraz. Na głowę pastora spada bowiem kolejny dopust: jego 4-letni synek, Colton (Connor Corum), ociera się o śmierć na stole operacyjnym. Wszystko kończy się dobrze, ale maluch zaczyna nagle zadziwiać otoczenie opowieściami o niebie, które rzekomo odwiedził, kiedy lekarze walczyli o jego życie. Prawda to czy zwidy rojone pod wpływem narkozy?
Wallace prowadzi swój wywód wzorcowo, skrupulatnie odpierając kolejne zarzuty. Do tablicy wezwani zostają wszyscy zwyczajowi podejrzani. Racjonalnych wyjaśnień fenomenu nie brakuje – ich moc jest jednak odpowiednio osłabiona przez sposób podania. Interpretacje naukowe przedstawia nam zatem pani psycholog z uniwersytetu: zapięta pod szyję, sztywna, wierna "szkiełku i oku" – oczywiście niewierząca. Rewelacje oświeconego 4-latka sieją jednak ferment również wśród parafian, którzy zaczynają knuć za plecami pastora i szukać mniej kontrowersyjnego zastępstwa. Reżyser zbija tu argumenty poprzez budowanie negatywnych asocjacji: ateistkę kompromituje naukowy chłód, chrześcijan – brak empatii i podejrzliwość. Ale twórca dba też, by obiekcje docierały do nas nie tylko spod ciemnej gwiazdy. Dlatego sam Burpo zaczyna wątpić, szukając odpowiedzi nie tylko na kartach Biblii, ale i w pismach Einsteina.
Sam wątek pastora, który, sprowokowany przez religijne doświadczenie syna, zaczyna kwestionować swoją wiarę, mógł zaowocować czymś ciekawym. Problem w tym, że Wallace lokalizuje konflikt nie tam, gdzie trzeba, myląc przy okazji porządki. "Niebo istnieje… naprawdę" to film o wierze, nakręcony przez wierzących i – w zasadzie – głównie DLA wierzących. Retoryka Wallace'a opiera się jednak nie na wierze, a opartej na "twardych" dowodach wiedzy. Wizje Coltona prezentowane są bez żadnej ambiwalencji – niemal jako fakty, obiektywne wydarzenia ze świata przedstawionego. Cała intryga polega więc na tym, jak szybko (i czy w ogóle?) chłopiec zdoła przekonać otoczenie. Dlatego im dalej w film, tym cięższe działa wytacza Colton, dostarczając kolejnych potwierdzeń. O ile ciekawsza byłaby to opowieść, gdybyśmy nie mieli dostępu do jego doświadczenia, zmuszeni do wczucia się w sytuację dorosłych! A tak nie dość, że film serwuje nam (nie)zdrową porcję religijnego kiczu (niebo jako zielona polana z kościołem, kłębami chmur, śpiewającymi "Alleluja" aniołami i błękitnookim Jezusem), to jeszcze gubi gdzieś esencję chrześcijaństwa – postawioną na głowie w absurdalnej implikacji: wiem, ergo wierzę.
Odpowiedź:
azwyczaj to tytuł zostaje uwydatniony w filmowej czołówce. Rozmiar liter i odpowiednia typografia odróżniają go od całej obowiązkowej listy płac i wskazują nam: to jest kluczowa informacja wieczoru. Ale tuż po tym, jak z ekranu znikają słowa "Niebo istnieje… naprawdę", pojawia się napis informujący, że oglądamy historię opartą na faktach. Ta sama czcionka, ta sama wielkość znaków. Co na ogół jest najwyżej przypisem, adnotacją, tutaj osiąga rangę komunikatu równoważnego z samym tytułem. Zabieg ten ujawnia intencję filmu Randalla Wallace'a: to de facto mowa retoryczna, próba potwierdzenia tezy. A owa "autentyczność faktów" stanowi koronny argument. Problem jednak w tym, że twórcy wyważają otwarte drzwi. Nieprzekonanych nie przekonają, a przekonanych co najwyżej w byciu przekonanym utwierdzą.
O dziwo – choć opowiadana tu historia wydarzyła się naprawdę – wszystkie jej elementy skutecznie wspierają argumentację. Zupełnie jakby zostały właśnie w tym celu zaprojektowane. Na pierwszy ogień idzie więc główny bohater, z którym nie sposób nie sympatyzować. Todd Burpo, choć jest charyzmatycznym pastorem z uroczą rodziną, nie uniknął bowiem szponów kryzysu. Pomiędzy kolejnymi kazaniami chwyta się więc dorywczych prac, udziela w ochotniczej straży pożarnej i z trudem wiąże koniec z końcem, nie mogąc wymodlić kolejnego przedłużenia spłaty długów. Zmiękczaniu nieufnych widzów służy też wybór obsadowy: Gregowi Kinnearowi współczuliśmy i kibicowaliśmy już w "Lepiej być nie może" czy "Małej Miss" – pokibicujemy i teraz. Na głowę pastora spada bowiem kolejny dopust: jego 4-letni synek, Colton (Connor Corum), ociera się o śmierć na stole operacyjnym. Wszystko kończy się dobrze, ale maluch zaczyna nagle zadziwiać otoczenie opowieściami o niebie, które rzekomo odwiedził, kiedy lekarze walczyli o jego życie. Prawda to czy zwidy rojone pod wpływem narkozy?
Wallace prowadzi swój wywód wzorcowo, skrupulatnie odpierając kolejne zarzuty. Do tablicy wezwani zostają wszyscy zwyczajowi podejrzani. Racjonalnych wyjaśnień fenomenu nie brakuje – ich moc jest jednak odpowiednio osłabiona przez sposób podania. Interpretacje naukowe przedstawia nam zatem pani psycholog z uniwersytetu: zapięta pod szyję, sztywna, wierna "szkiełku i oku" – oczywiście niewierząca. Rewelacje oświeconego 4-latka sieją jednak ferment również wśród parafian, którzy zaczynają knuć za plecami pastora i szukać mniej kontrowersyjnego zastępstwa. Reżyser zbija tu argumenty poprzez budowanie negatywnych asocjacji: ateistkę kompromituje naukowy chłód, chrześcijan – brak empatii i podejrzliwość. Ale twórca dba też, by obiekcje docierały do nas nie tylko spod ciemnej gwiazdy. Dlatego sam Burpo zaczyna wątpić, szukając odpowiedzi nie tylko na kartach Biblii, ale i w pismach Einsteina.
Sam wątek pastora, który, sprowokowany przez religijne doświadczenie syna, zaczyna kwestionować swoją wiarę, mógł zaowocować czymś ciekawym. Problem w tym, że Wallace lokalizuje konflikt nie tam, gdzie trzeba, myląc przy okazji porządki. "Niebo istnieje… naprawdę" to film o wierze, nakręcony przez wierzących i – w zasadzie – głównie DLA wierzących. Retoryka Wallace'a opiera się jednak nie na wierze, a opartej na "twardych" dowodach wiedzy. Wizje Coltona prezentowane są bez żadnej ambiwalencji – niemal jako fakty, obiektywne wydarzenia ze świata przedstawionego. Cała intryga polega więc na tym, jak szybko (i czy w ogóle?) chłopiec zdoła przekonać otoczenie. Dlatego im dalej w film, tym cięższe działa wytacza Colton, dostarczając kolejnych potwierdzeń. O ile ciekawsza byłaby to opowieść, gdybyśmy nie mieli dostępu do jego doświadczenia, zmuszeni do wczucia się w sytuację dorosłych! A tak nie dość, że film serwuje nam (nie)zdrową porcję religijnego kiczu (niebo jako zielona polana z kościołem, kłębami chmur, śpiewającymi "Alleluja" aniołami i błękitnookim Jezusem), to jeszcze gubi gdzieś esencję chrześcijaństwa – postawioną na głowie w absurdalnej implikacji: wiem, ergo wierzę.
Wyjaśnienie: