Mój Dziadek fascynował się deskami do krojenia mięsa. Podbierał je z kuchni i szkicował. Widział w każdej z nich postać ludzką, o głowie okrągławej jak u klasycznego homo sapiens lub stożkowatej jak płomyk ognia lub kopuła meczetu; o ramionach prostopadłych lub spadzistych. Przenosił na papier i na płótna, przez wiele lat. Deski - modelki. Tylko bez pup i biustów. A jedną taką dał mi w prezencie parapetówkowym – zresztą tradycyjny prezent przy takiej okazji - i do tego wielki sześcian żółtego sera, słój zielonych oliwek oraz paczuszkę wykałaczek na koreczki.
Początkowo, jako jeden z nielicznych sprzętów w kuchni, Nasza Pierwsza deska do krojenia służyła wszystkiemu: jako pokrywka na parzącą się herbatę, jako talerz na wieczorne kanapki, jako podstawka pod garnek z parującą kaszą oraz jako deska do krojenia wszystkiego.
Kiedy przyszła następna, Nowa, druga deska do krojenia, z miejsca zaczęła wszystkich pouczać: że deska to powinna być osobna do mięsa (plebs), osobna do chleba (świętość) i osobna do sera (arystokracja). A to tylko początek, bo jeszcze sporo wprowadziła podziałów klasowych i wszystkim wyłożyła podstawy tych podziałów, w zaledwie kilka wieczorów, szeroko je uzasadniając i nudząc wszystkich przeokropnie. A niektórych lekko irytując, tą klasowością. Pierwsza patrzyła pobłażliwie, mrucząc do siebie: „zobaczysz, jak się tu kroi demokratycznie, w tym domu”. I rzeczywiście. Nowa była zaskoczona: krojono na niej wszystko. I dobrze, jak to były słodkie pomidory i aromatyczna bazylia. Bo w gorszy dzień potrafił przyjść i czosnek: „jakby zgniatarki nie było – pfu!” – fuknęła. A jak już przyszła zgniatarka to – „prymitywne stworzenie, ale użyteczne” – zaakceptowała ją łaskawie. Taką znów cebulę to dla odmiany lubiła. Bo „z cebulą to się dało choć pogadać” i było tak rzewnie, jakby się romanse czytało, a właściwie same ich łzawe końcówki.
Pewnego dnia użyłam i Pierwszej i Nowej. Na Nowej - sery, więc była wysoce usatysfakcjonowana. Jednak tylko do czasu, kiedy na Pierwszej wjechały tapasy. Nowa była strasznie zazdrosna – „Tapasy! Taka klasa. Suszone pomidory, łososie, śliwki w boczku!”. Przy tym sery, jej zdaniem, nawet te zawsze pierwszorzędne sery, spadły do drugiej ligi. Po kilku kieliszkach wina, rozluźniona, wzięłam Pierwszą do ręki i zaczęłam oglądać, przypominając sobie fascynacje Dziadka. Wąchać. Z jakiejś skrzynki wyciągnęłam kilka dziadkowych zdjęć, a spomiędzy nich wypadło parę fotografii obrazów Warhola. W kuchennej szafce wygrzebałam jakąś gąbkę, taką sporą, żółtą, bez dodatków wspomagających mycie naczyń lub ciał. Pocięłam ją na kostki, takie jak do gry. Później rozerwałam sznur drewnianych korali, w zielonkawym kolorze, nadziałam na gwoździki, po kostce i po koralu, a w Pierwszej wyborowałam dziurki mini wiertarką. Nowa, choć nie jej to dotyczyło, skrzywiła się, jakby ją zabolało. Pierwsza – nie. Podobał jej się początek czegoś niespotykanego. Ubrałam ją w gwoździki z nadzieniem i powiesiliśmy ją na ścianie, ze sztucznymi koreczkami, jak obraz. Pozostała w kuchni, ale już nie była taka surowo użytkowa. Tylko sztuczna, jak sztuka. Teraz to już nie deska do krojenia, ale „Deska Do Krojenia”. Szlachetna Sir-Deska. Nabyła cudzysłów, co przeniosło ją do innego świata. Od tego czasu odczuła na własnej skórze, o ile lepiej jest wisieć, niż leżeć. Wisieć, jako sztuka. Może wtedy pierwszy raz zaświtało jej w drewnianej głowie, że skoro jest już sztuką, może wkrótce stanie się artystą?
Nowa natomiast wpadła w depresję i zamilkła. Tymczasem Pierwszej, dla odmiany, odbiła woda sodowa do głowy i zaczęła dużo gadać, w tym najwięcej krytykować. Naraziła się chyba wszystkim w kuchni, a najbardziej zażarcie kłóciła się z nożem, wiedząc, że jest już poza jego zasięgiem. Zgorzkniał, zrobił się ostry i złośliwy, a sprzęty, które miały z nim na co dzień do czynienia, miały to za złe „Desce do Krojenia”, czyli kiedyś swojskiej Pierwszej.
Pewnego dnia jej bezczelność przybrała już takie rozmiary, że ostro zahaczyła o świat ludzki. Kłóciłam się z W. o wyjazd do Japonii. Nie chciał mnie puścić, a ja bezwzględnie chciałam jechać. Na trzy miesiące. Deska, w ambicji swojej rosnąca, postanowiła się wtrącić. Zaingerować w życie ludzkie, jak równy z równym, jak człowiek. Innym sprzętom dech zaparło, kiedy zobaczyły, że dawna Pierwsza powolutku przesuwa się na gwoździu, na którym zawisła, w kierunku jego główki. Cisza potęgowała coraz bardziej podniesione głosy ludzi. Wreszcie krzyknęłam, że i tak pojadę, a Pierwsza, w tym dramatycznym momencie, dotarła do łebka gwoździkowego, podskoczyła i spadła z hukiem – i wdziękiem, którego żaden sprzęt, nawet nóż, nie mógł jej odmówić. Jak tancerka. Jak artystka. Podeszłam do niej. Większość „koreczków” odpadła. Napięcie klapło, oboje zbieraliśmy z podłogi resztki i ustaliliśmy, że ta Japonia przejdzie. Niech będzie. Pojechałam. Wzięłam ze sobą Pierwszą ze sobą.
W Japonii pytali, dlaczego używam deski w dziurki. No to im wyczarowałam historyjkę, że to szczęśliwa deska, amulet. A niektórym wciskałam, dla sportu, jakiś kit o odciekaniu tłuszczu i oddychaniu deski, bo „deska też człowiek”. Nie wszyscy się nabrali, ale niektórzy tak – byli już przyzwyczajeni, że Europejczycy są nieco dziwni, a nie wypada śmiać się z cudzego obyczaju. Woziłam ją wszędzie. Wykorzystywałam już jako łopatę (dziurki zatkały się ziemią) i jako tabliczkę do pisania, w trakcie negocjacji na targu, z użyciem kamyczka jako kredy. Była moim talerzem w podróży, moim wachlarzem w upale, moją podstawką na nogi, kiedy trzeba było skorzystać z obcego prysznica, moją powiernicą, kiedy miałam ochotę pomamrotać do kogoś, kto słucha, a sam nie gada.
Po powrocie uznałam, że Pierwsza przeszła już tyle, co żadna inna deska do krojenia i nie będzie potrafiła wrócić do pierwotnej, tradycyjnej, ale prymitywnej funkcji. Uzyskała duszę i powinna już zawsze być „sztuką”, jak u Dziadka na obrazach. Polakierowałam ją, dziurki uzupełniłam gwoździkami i przymocowałam inne drobne elementy metalowe w pewnym geometrycznym porządku, a na koniec oplotłam drucikiem. Wyglądała jak dzieło sztuki industrialnej skrzyżowanej z chłopską robotą drewnianą. Przymocowałam ją do płótna pomalowanego na czerwono, jako tła i oprawiłam w ramę, korespondującą stylem z nowym image’m deski.
Trzy tygodnie później, w sobotę zauważyłam, że deski nie ma. Zniknęła. Niepojęte; zaczęłam szukać racjonalnych rozwiązań: kot skoczył i wieszając się pazurami odkleił od płótna? Sprzątaczka przecierając z kurzu, nieopatrznie szarpnęła i wszystko spadło? Nie. Kot zdechł rok temu, a sprzątaczki nie mam. Wyszłam z domu pobiegać i pomyśleć.
Na murku w parku siedział włóczęga. Właściwie s i e d z i a ł a włóczęga, bo to umorusana kobitka, z natchnionym wyrazem twarzy, jakby aktorka ze zbankrutowanego teatru skrzyżowana z nawiedzoną malarką. W czerwonej sukni, całej w dziurach i błyszczącej jak płaszcz przeciwdeszczowy. Dziwna fryzura - czub stożkowaty, jakby płomyk ognia czy kopuła meczetu. Obserwowała mnie spode łba, jedząc coś miętolonego w dłoni. Zawahałam się: czy ja ją mogę znać? Zwolniłam kroku i spuściłam wzrok, usiłując sobie przypomnieć. Gdy ją mijałam, olśniło mnie. Podniosłam głowę, spojrzałam i jednocześnie rozpoznałam ją i skrzywiłam się z obrzydzeniem: jadła surowe mięso, odgryzając kawałki tak sprawnie, jakby je odkrawała nożem. Zauważyła, że teraz to ją już poznałam, wcześniej nie była pewna, dlatego mnie tak uważnie obserwowała. Przygarbiła się i ruszyła żwawo w przeciwnym kierunku, chowając resztkę surowej wołowiny do kieszeni. Ledwo wyplątała rękę ze schowanego tam kłębka drutu. Coś przy tej szarpaninie wypadło, ale nie zatrzymała się.
Mój Dziadek fascynował się deskami do krojenia mięsa. Podbierał je z kuchni i szkicował. Widział w każdej z nich postać ludzką, o głowie okrągławej jak u klasycznego homo sapiens lub stożkowatej jak płomyk ognia lub kopuła meczetu; o ramionach prostopadłych lub spadzistych. Przenosił na papier i na płótna, przez wiele lat. Deski - modelki. Tylko bez pup i biustów. A jedną taką dał mi w prezencie parapetówkowym – zresztą tradycyjny prezent przy takiej okazji - i do tego wielki sześcian żółtego sera, słój zielonych oliwek oraz paczuszkę wykałaczek na koreczki.
Początkowo, jako jeden z nielicznych sprzętów w kuchni, Nasza Pierwsza deska do krojenia służyła wszystkiemu: jako pokrywka na parzącą się herbatę, jako talerz na wieczorne kanapki, jako podstawka pod garnek z parującą kaszą oraz jako deska do krojenia wszystkiego.
Kiedy przyszła następna, Nowa, druga deska do krojenia, z miejsca zaczęła wszystkich pouczać: że deska to powinna być osobna do mięsa (plebs), osobna do chleba (świętość) i osobna do sera (arystokracja). A to tylko początek, bo jeszcze sporo wprowadziła podziałów klasowych i wszystkim wyłożyła podstawy tych podziałów, w zaledwie kilka wieczorów, szeroko je uzasadniając i nudząc wszystkich przeokropnie. A niektórych lekko irytując, tą klasowością.
Pierwsza patrzyła pobłażliwie, mrucząc do siebie: „zobaczysz, jak się tu kroi demokratycznie, w tym domu”. I rzeczywiście. Nowa była zaskoczona: krojono na niej wszystko. I dobrze, jak to były słodkie pomidory i aromatyczna bazylia. Bo w gorszy dzień potrafił przyjść i czosnek: „jakby zgniatarki nie było – pfu!” – fuknęła. A jak już przyszła zgniatarka to – „prymitywne stworzenie, ale użyteczne” – zaakceptowała ją łaskawie. Taką znów cebulę to dla odmiany lubiła. Bo „z cebulą to się dało choć pogadać” i było tak rzewnie, jakby się romanse czytało, a właściwie same ich łzawe końcówki.
Pewnego dnia użyłam i Pierwszej i Nowej. Na Nowej - sery, więc była wysoce usatysfakcjonowana. Jednak tylko do czasu, kiedy na Pierwszej wjechały tapasy. Nowa była strasznie zazdrosna – „Tapasy! Taka klasa. Suszone pomidory, łososie, śliwki w boczku!”. Przy tym sery, jej zdaniem, nawet te zawsze pierwszorzędne sery, spadły do drugiej ligi. Po kilku kieliszkach wina, rozluźniona, wzięłam Pierwszą do ręki i zaczęłam oglądać, przypominając sobie fascynacje Dziadka. Wąchać.
Z jakiejś skrzynki wyciągnęłam kilka dziadkowych zdjęć, a spomiędzy nich wypadło parę fotografii obrazów Warhola. W kuchennej szafce wygrzebałam jakąś gąbkę, taką sporą, żółtą, bez dodatków wspomagających mycie naczyń lub ciał. Pocięłam ją na kostki, takie jak do gry. Później rozerwałam sznur drewnianych korali, w zielonkawym kolorze, nadziałam na gwoździki, po kostce i po koralu, a w Pierwszej wyborowałam dziurki mini wiertarką. Nowa, choć nie jej to dotyczyło, skrzywiła się, jakby ją zabolało. Pierwsza – nie. Podobał jej się początek czegoś niespotykanego. Ubrałam ją w gwoździki z nadzieniem i powiesiliśmy ją na ścianie, ze sztucznymi koreczkami, jak obraz. Pozostała w kuchni, ale już nie była taka surowo użytkowa. Tylko sztuczna, jak sztuka.
Teraz to już nie deska do krojenia, ale „Deska Do Krojenia”. Szlachetna Sir-Deska. Nabyła cudzysłów, co przeniosło ją do innego świata.
Od tego czasu odczuła na własnej skórze, o ile lepiej jest wisieć, niż leżeć. Wisieć, jako sztuka. Może wtedy pierwszy raz zaświtało jej w drewnianej głowie, że skoro jest już sztuką, może wkrótce stanie się artystą?
Nowa natomiast wpadła w depresję i zamilkła. Tymczasem Pierwszej, dla odmiany, odbiła woda sodowa do głowy i zaczęła dużo gadać, w tym najwięcej krytykować. Naraziła się chyba wszystkim w kuchni, a najbardziej zażarcie kłóciła się z nożem, wiedząc, że jest już poza jego zasięgiem. Zgorzkniał, zrobił się ostry i złośliwy, a sprzęty, które miały z nim na co dzień do czynienia, miały to za złe „Desce do Krojenia”, czyli kiedyś swojskiej Pierwszej.
Pewnego dnia jej bezczelność przybrała już takie rozmiary, że ostro zahaczyła o świat ludzki. Kłóciłam się z W. o wyjazd do Japonii. Nie chciał mnie puścić, a ja bezwzględnie chciałam jechać. Na trzy miesiące. Deska, w ambicji swojej rosnąca, postanowiła się wtrącić. Zaingerować w życie ludzkie, jak równy z równym, jak człowiek. Innym sprzętom dech zaparło, kiedy zobaczyły, że dawna Pierwsza powolutku przesuwa się na gwoździu, na którym zawisła, w kierunku jego główki. Cisza potęgowała coraz bardziej podniesione głosy ludzi. Wreszcie krzyknęłam, że i tak pojadę, a Pierwsza, w tym dramatycznym momencie, dotarła do łebka gwoździkowego, podskoczyła i spadła z hukiem – i wdziękiem, którego żaden sprzęt, nawet nóż, nie mógł jej odmówić. Jak tancerka. Jak artystka. Podeszłam do niej. Większość „koreczków” odpadła. Napięcie klapło, oboje zbieraliśmy z podłogi resztki i ustaliliśmy, że ta Japonia przejdzie. Niech będzie. Pojechałam. Wzięłam ze sobą Pierwszą ze sobą.
W Japonii pytali, dlaczego używam deski w dziurki. No to im wyczarowałam historyjkę, że to szczęśliwa deska, amulet. A niektórym wciskałam, dla sportu, jakiś kit o odciekaniu tłuszczu i oddychaniu deski, bo „deska też człowiek”. Nie wszyscy się nabrali, ale niektórzy tak – byli już przyzwyczajeni, że Europejczycy są nieco dziwni, a nie wypada śmiać się z cudzego obyczaju. Woziłam ją wszędzie. Wykorzystywałam już jako łopatę (dziurki zatkały się ziemią) i jako tabliczkę do pisania, w trakcie negocjacji na targu, z użyciem kamyczka jako kredy. Była moim talerzem w podróży, moim wachlarzem w upale, moją podstawką na nogi, kiedy trzeba było skorzystać z obcego prysznica, moją powiernicą, kiedy miałam ochotę pomamrotać do kogoś, kto słucha, a sam nie gada.
Po powrocie uznałam, że Pierwsza przeszła już tyle, co żadna inna deska do krojenia i nie będzie potrafiła wrócić do pierwotnej, tradycyjnej, ale prymitywnej funkcji. Uzyskała duszę i powinna już zawsze być „sztuką”, jak u Dziadka na obrazach. Polakierowałam ją, dziurki uzupełniłam gwoździkami i przymocowałam inne drobne elementy metalowe w pewnym geometrycznym porządku, a na koniec oplotłam drucikiem. Wyglądała jak dzieło sztuki industrialnej skrzyżowanej z chłopską robotą drewnianą. Przymocowałam ją do płótna pomalowanego na czerwono, jako tła i oprawiłam w ramę, korespondującą stylem z nowym image’m deski.
Trzy tygodnie później, w sobotę zauważyłam, że deski nie ma. Zniknęła. Niepojęte; zaczęłam szukać racjonalnych rozwiązań: kot skoczył i wieszając się pazurami odkleił od płótna? Sprzątaczka przecierając z kurzu, nieopatrznie szarpnęła i wszystko spadło? Nie. Kot zdechł rok temu, a sprzątaczki nie mam. Wyszłam z domu pobiegać i pomyśleć.
Na murku w parku siedział włóczęga. Właściwie s i e d z i a ł a włóczęga, bo to umorusana kobitka, z natchnionym wyrazem twarzy, jakby aktorka ze zbankrutowanego teatru skrzyżowana z nawiedzoną malarką. W czerwonej sukni, całej w dziurach i błyszczącej jak płaszcz przeciwdeszczowy. Dziwna fryzura - czub stożkowaty, jakby płomyk ognia czy kopuła meczetu. Obserwowała mnie spode łba, jedząc coś miętolonego w dłoni. Zawahałam się: czy ja ją mogę znać? Zwolniłam kroku i spuściłam wzrok, usiłując sobie przypomnieć. Gdy ją mijałam, olśniło mnie. Podniosłam głowę, spojrzałam i jednocześnie rozpoznałam ją i skrzywiłam się z obrzydzeniem: jadła surowe mięso, odgryzając kawałki tak sprawnie, jakby je odkrawała nożem. Zauważyła, że teraz to ją już poznałam, wcześniej nie była pewna, dlatego mnie tak uważnie obserwowała. Przygarbiła się i ruszyła żwawo w przeciwnym kierunku, chowając resztkę surowej wołowiny do kieszeni. Ledwo wyplątała rękę ze schowanego tam kłębka drutu. Coś przy tej szarpaninie wypadło, ale nie zatrzymała się.