Napisz swój esej , którego punktem wyjscia bedzie obraz Syzyfa patrzacego na kamień toczący sie w dół . Dziękuje za pomoc
Jonny9800
Bo ja zastanawiam się, co zrobiłby Syzyf, gdyby wreszcie udało mu się wtoczyć ten zasmarkany kamień na szczyt góry! Wyobraźmy sobie całe wieki katorżniczej harówy. Skutek – permanentne wyczerpanie, ale i doświadczenie zawodowe, jakim nie może się pochwalić nikt inny. Bo Syzyf doskonale zna się na swojej robocie. Wie już, gdzie trzeba postawić stopę, jak złapać głaz, żeby łatwiej było go wtoczyć, w którym momencie trzeba zmienić rękę, kiedy obrócić go trochę w lewo, kiedy musi przeć naprzód z całą mocą, a kiedy może sobie pozwolić na chwilę oddechu. Jest mistrzem w dziedzinie wtaczania głazu na górę. I tylko jednego nie wie – kiedy głaz zawali mu się na powrót w dół. Dlatego jego doświadczenie maleje wraz ze wzrostem wysokości. O ile w dole ma już trasę przerobioną i zwalidowaną tysiące razy, o tyle od połowy, gdzie często jego praca została przerwana przez złośliwe bóstwa, wtaczał go o połowę mniej razy, aby przy samym szczycie znaleźć kilka metrów w ogóle nie tkniętych jego stopą, ponieważ nigdy tam nie dotarł. I tak, pchając go u dołu, w ogóle nie myśli o tym, co robi – działa odruchowo, znając właściwe ruchy na pamięć. W połowie góry zaczyna się wczuwać w robotę. Po co? Przecież wie, że nigdy mu się nie uda? Tak, wie o tym, ale każdy człowiek, wykonujący głupią robotę, próbuje znaleźć jakiś jej sens, choćby najmniejszy. I Syzyf też go znalazł. Mianowicie, bije kolejne rekordy. Za każdym razem sprawdza, jak daleko uda mu się tym razem i chce go wepchnąć jak najwyżej. Nie dla jakiegoś wyższego celu, a po prostu, dla własnej satysfakcji. I nagle, któregoś dnia staje się coś dziwnego. Syzyf jszcze nie wie, jeszcze nie rozumie, wydaje mu się, że to tylko kolejny rekord pobity, więc uśmiecha się z satysfakcją pod wąsem. Wkracza pierwszy raz na ostatni metr! Tak wysoko jeszcze nie był! I nagle, jak za każdym razem, gdy był blisko szczytu, pojawia się nadzieja – że może tym razem, że może sie jednak uda. Jest zły na siebie, za tę nadzieję, bo wie dobrze, że spotka go rozczarowanie. Ale im bliżej celu, tym bardziej nadzieja rośnie. I stało się. Jeszcze jeden ruch, ostatnie wyprostowanie obolałych pleców i… potężny głaz osiada na szczycie góry… Syzyf nie dowierza własnym oczom. Czuje gorące tętnienie na skroniach, ale zmęczenie opuściło go momentalnie. Boi się, że to wszystko nagle okaże się snem. Z niedowierzaniem próbuje potrząsnąć głazem – najpierw delikatnie, potem trochę mocniej, w końcu z całej siły. Ale on leży stabilnie, bo szczęśliwie upadł na te bardziej płaską stronę – ciężko go ruszyć z miejsca. I powoli do naszego nieszczęśnika zaczyna docierać, że jego pokuta skończyła się. Zalewa go fala radości! Pada na kolana i ze zruszenia płacze jak dziecko. Ociera oczy spracowanymi, pobrużdżonymi rękami, brudnymi od piasku, ziemi i pokaleczonymi przez skalne odłamki. To najszczęśliwszy dzień w jego życiu! Ale żadna euforia nie trwa wiecznie. Syzyf nie jest ślepy. Wie, że po tylu tysiącach lat, świat wygląda już zupełnie inaczej niż wtedy, gdy go opuścił. Widział zmiany, jakie się wokół niego dokonują. Widział – choć z daleka – jak pod górą pojawiła się szeroka autostrada. Widział, jak przelatują nad nim jumbo-jety. Widział ludzi, dziwnie ubranych, obwiązanych linami, w dziwacznych szatach, którzy w nielogiczny całkiem sposób wspinali się po najbardziej stromej ścianie jego skały. Widział, choć oni nie widzieli jego, bo należał do innego świata. Jedno wie na pewno – na tym świecie już nie potrafi żyć. Nagła radość ustąpiła równie nagłej rozpaczy… Mija dzień, drugi… Syzyf wciąż niezdecydowany siedzi nieruchomo na swym głazie. Jeszcze się waha, ale powoli w jego skołowanej głowie dojrzewa niepokojąca myśl. Wkrótce zaczyna zbierac żniwo. Syzyf wstaje i rozgląda się niepewnie wokół. Patrzy w prawo, w lewo, zerka lękliwie wa górę, czy aby bogowie na pewno nie patrzą. A potem bierze głaz w ręce i z rozmachem ciska go na zbocze, z mieszanymi uczuciami obserwując, jak z hukiem toczy się w dół, stając się coraz mniejszy i mniejszy. Głębokie westchnienie wydobywa się z jego płuc – tylko jedno. Wraz z nim cieplejsze myśli nabiegają mu do głowy i juz bez żalu, spokojnie schodzi w dół, po tak dobrze znanej sobie ścieżce. No dobrze – powiecie – ale co to wszystko ma wspólnego z Żydami? Ma. Bo co by się stało, gdyby pewnego dnia przybył do nich Mesjasz? Czekają na niego od tysięcy lat. Z czekania uczynili swoja religię. Czekać potrafią doskonale! Ale czy umieliby go powitać? I co dalej? Nagle to wszystko, co robili do tej pory, co wyznaczało im cykl pracy i odpoczynku każdego dnia, nagle to wszystko traci sens! Nie liczą się już odwieczne zwyczaje, tradycja, obrzędy… Cały, znany im świat, rozsypuje się w drobny pył… Na pewno pojawi się grupka ludzi, która ze szczęściem wymalowanym na twarzach, podąży za Mesjaszem. Ale jak liczna to będzie grupa? Obawiam się, że mikroskopijna. Obawiam się, że Mesjasz, gdy tylko rabini go rozpoznają, po krótkim okresie euforii zostanie obwołany oszustem i przepędzony. A Żydzi powrócą do swych prastarych obrzędów i znów będą uczciwie i po bożemu oczekiwać Mesjasza… Bo są tylko ludźmi… A czyż my na co dzień nie postępujemy podobnie?