Czym dla człowieka jest hańba ? (Tak naprawdę to z etyki
marta200216
Hańba dla człowieka to upokorzenie i wstydem
1 votes Thanks 1
olcah
Dziś tym dominującym językiem neoliberalnej monokultury jest idiom zysku i strat – i nic dziwnego, że na list w obronie filozofii natychmiast odezwał się nasz naczelny strażnik ładu, Tomasz Wróblewski, który wyśmiał sentymentalne intencje sygnatariuszy, twierdząc, że tylko rynkowy mechanizm rentowności jest jedynym źródłem twórczej innowacji, a nie jakieś tam filozoficzne mrzonki nieprzystosowanych. Replika Wróblewskiego, który najchętniej chyba pozamykałby wszystkie wydziały humanistyczne, emanuje wprost pogardą dla myślenia, które nie chce poddać się redukcji do homo economicus. W darwinowskim porządku nieoliberalnej monokultury nieprzystosowanym zgotowano tylko jeden los: wypadnięcia, zatraty, nieporadnego oburzenia.
Pamiętam, jak na Uniwersytecie w Chicago poznałam bardzo zdolnego doktora angielskiej filologii, któremu wróżono dużą karierę. Ku mojemu zdziwieniu, powiedział mi kiedyś, że pomimo tych wszystkich uniwersyteckich zaszczytów, jakimi darzy go wspólnota kampusowa, dla swojej rodziny – prostych mieszczan z Midwestu – „mógłby być równie dobrze martwy“. Martwy! Martwy, bo nie zrobił wielkiego majątku, a jedynie jakąś tam karierę w dziedzinie współczesnej komparatystyki! To był głos-cios realnej ofiary neoliberalnej monokultury, która nigdy nie nauczyła się żadnego innego języka i dla której język ten z pewnością nie stanowi jednej z ludzkich konwencji, lecz przylega ściśle do samej natury. Ktoś, kto nie chce bądź nie potrafi się do tego idiomu przystosować, po prostu wylatuje i wymazuje się z istnienia – jakby go nigdy nie było.
Do tego właśnie niezbędnie potrzebna nam jest edukacja filozoficzna – by skutecznie opierać się myśleniu w kategoriach natury i prawa naturalnego.
Tymczasem polska opinia publiczna atakowana jest „argumentem z natury“ z dwóch stron, z których obie mają pretensje do słownikowego monopolu: to, rzecz jasna, post-Balcerowiczowski neoliberalizm, któremu prawa ekonomii wydają się równie niezmienne, co prawa fizykalne – oraz Kościół, który prawem natury szafuje nad wyraz szczodrze, cofając nas, ludzi bądź co bądź nowożytnych, z powrotem do doktryny Tomasza, a właściwie aż do Arystotelesa.
Obywatel filozoficznie niewykształcony staje zwykle bezbronny wobec szantażu, jakim jest „argument z natury”. Co bowiem począć z autorytetem najwyższej konieczności, który z samej swojej definicji pozostaje nienaruszalny przez ludzką wolę? Jak można kłócić się z kamieniem, który rzucony spada, a nie leci do góry? Tak właśnie rozumował Arystoteles, którego argumentom z natury zawdzięczamy niewzruszenie hierarchiczny obraz świata, stanowiący natchnienie wszystkich wizji konserwatywnych: tak samo, jak nie ma sensu oponować wobec kamienia, którego natura każe mu spadać na ziemię – tak też nie ma sensu opierać się prawu naturalnemu, które każdą kobietę przeznacza na rodzicielkę, a każdego nie-Greka na potencjalnego niewolnika. W arystotelesowskim świecie kamienie, dzieci, kobiety i niewolnicy (nie-Grecy) głosu nie mają ex naturae – i taki też obraz milczącego posłuszeństwa chcą nam dziś wmówić kościelni hierarchowie, przedstawiając każdą próbę oderwania się od szantażu natury, każdą próbę emancypacji od rzekomych przyrodniczych konieczności, jako „bolszewizm“ (vide Ksiądz Oko; swoją drogą, o ekscesach dyskursywnych tego duchownego można by napisać drugą Historię Oka, jeszcze lepszą od Bataille’owskiego oryginału). W ten sposób cała nowoczesność ze swoim antynaturalistycznym projektem emancypacyjnym zostaje unieważniona jako nieodpowiedzialny bolszewicki eksperyment – i oto nagle, u progu trzeciego milenium, znajdujemy się znów w świecie średniowiecznej communitas christiana. Dlatego też pytanie, które w swoim felietonie zadał Cezary Michalski, dopytując się, czy aby na pewno sygnatariusze listu wywodzący się z prawej, narodowo-katolickiej strony chcą powrotu filozofii do szkół, było jak najbardziej zasadne. Z pewością ich intencją było dołożyć PO-wiackiemu ministerstwu, ale czy naprawdę chcieliby młodzieży wychowanej w filozoficznym duchu krytycznym, zdolnej w kilku ruchach obalić kościelny argumentum ex naturae? Watpię.
Obywatel bez minimalnej zdolności filozoficznej erystyki stanie też bezbronny wobec ekonomicznego eksperta, który wytłumaczy mu, że żadne jego ludzkie roszczenie nie ma i z definicji nie może mieć wpływu na losy gospodarki, ponieważ rządzi się ona swoimi naturalnymi prawami, „niespisanymi ludzką ręką”. Może więc sobie protestować i się oburzać, ale z takim samy skutkiem mógłby kłocić się z kamieniem albo perswadować wulkanowi, by ten raczył nie wybuchać. A oni, eksperci, przecież tylko tu sprzątają – a nawet nie to, nawet nie potrafią posprzątać, po prostu przyglądają się rozpętanym żywiołom globalnego kapitalizmu, wewnętrznie przekonani, że okopali się na bezpiecznych posadkach, których żywioł nie ruszy. Ich pełen satysfakcji spokój przypomina więc obraz, jaki często przywołuje Kant, by zilustrować swój mizantropijny brak wiary w ludzkość: nic – podobno – nie sprawia nam takiej radochy, jak przyglądanie się katastrofie z niezagrożonej pozycji. W ten sposób ekonomiczni eksperci, ciepło okutani w rozmaitych neoliberalnych think-tankach, patrzą z zadowoleniem, jak na rozszalałym morzu tonie statek głupców, czyli tych, którzy tracą energię na jałowe narzekanie.
Jeśli więc nie wprowadzimy filozofii do szkół i na uniwersytety; jeśli nie będziemy zachęcać młodych do filozoficznych łamigłówek i nie obudzimy w nich zmysłu zdziwienia światem, który naturalnie przeradza się w postawę krytyczną – to już wkrótce dochowamy się nowej ludzkiej hybrydy w postaci syntezy kato-neoliberalnej.
Pamiętam, jak na Uniwersytecie w Chicago poznałam bardzo zdolnego doktora angielskiej filologii, któremu wróżono dużą karierę. Ku mojemu zdziwieniu, powiedział mi kiedyś, że pomimo tych wszystkich uniwersyteckich zaszczytów, jakimi darzy go wspólnota kampusowa, dla swojej rodziny – prostych mieszczan z Midwestu – „mógłby być równie dobrze martwy“. Martwy! Martwy, bo nie zrobił wielkiego majątku, a jedynie jakąś tam karierę w dziedzinie współczesnej komparatystyki! To był głos-cios realnej ofiary neoliberalnej monokultury, która nigdy nie nauczyła się żadnego innego języka i dla której język ten z pewnością nie stanowi jednej z ludzkich konwencji, lecz przylega ściśle do samej natury. Ktoś, kto nie chce bądź nie potrafi się do tego idiomu przystosować, po prostu wylatuje i wymazuje się z istnienia – jakby go nigdy nie było.
Do tego właśnie niezbędnie potrzebna nam jest edukacja filozoficzna – by skutecznie opierać się myśleniu w kategoriach natury i prawa naturalnego.
Tymczasem polska opinia publiczna atakowana jest „argumentem z natury“ z dwóch stron, z których obie mają pretensje do słownikowego monopolu: to, rzecz jasna, post-Balcerowiczowski neoliberalizm, któremu prawa ekonomii wydają się równie niezmienne, co prawa fizykalne – oraz Kościół, który prawem natury szafuje nad wyraz szczodrze, cofając nas, ludzi bądź co bądź nowożytnych, z powrotem do doktryny Tomasza, a właściwie aż do Arystotelesa.
Obywatel filozoficznie niewykształcony staje zwykle bezbronny wobec szantażu, jakim jest „argument z natury”. Co bowiem począć z autorytetem najwyższej konieczności, który z samej swojej definicji pozostaje nienaruszalny przez ludzką wolę? Jak można kłócić się z kamieniem, który rzucony spada, a nie leci do góry? Tak właśnie rozumował Arystoteles, którego argumentom z natury zawdzięczamy niewzruszenie hierarchiczny obraz świata, stanowiący natchnienie wszystkich wizji konserwatywnych: tak samo, jak nie ma sensu oponować wobec kamienia, którego natura każe mu spadać na ziemię – tak też nie ma sensu opierać się prawu naturalnemu, które każdą kobietę przeznacza na rodzicielkę, a każdego nie-Greka na potencjalnego niewolnika. W arystotelesowskim świecie kamienie, dzieci, kobiety i niewolnicy (nie-Grecy) głosu nie mają ex naturae – i taki też obraz milczącego posłuszeństwa chcą nam dziś wmówić kościelni hierarchowie, przedstawiając każdą próbę oderwania się od szantażu natury, każdą próbę emancypacji od rzekomych przyrodniczych konieczności, jako „bolszewizm“ (vide Ksiądz Oko; swoją drogą, o ekscesach dyskursywnych tego duchownego można by napisać drugą Historię Oka, jeszcze lepszą od Bataille’owskiego oryginału). W ten sposób cała nowoczesność ze swoim antynaturalistycznym projektem emancypacyjnym zostaje unieważniona jako nieodpowiedzialny bolszewicki eksperyment – i oto nagle, u progu trzeciego milenium, znajdujemy się znów w świecie średniowiecznej communitas christiana. Dlatego też pytanie, które w swoim felietonie zadał Cezary Michalski, dopytując się, czy aby na pewno sygnatariusze listu wywodzący się z prawej, narodowo-katolickiej strony chcą powrotu filozofii do szkół, było jak najbardziej zasadne. Z pewością ich intencją było dołożyć PO-wiackiemu ministerstwu, ale czy naprawdę chcieliby młodzieży wychowanej w filozoficznym duchu krytycznym, zdolnej w kilku ruchach obalić kościelny argumentum ex naturae? Watpię.
Obywatel bez minimalnej zdolności filozoficznej erystyki stanie też bezbronny wobec ekonomicznego eksperta, który wytłumaczy mu, że żadne jego ludzkie roszczenie nie ma i z definicji nie może mieć wpływu na losy gospodarki, ponieważ rządzi się ona swoimi naturalnymi prawami, „niespisanymi ludzką ręką”. Może więc sobie protestować i się oburzać, ale z takim samy skutkiem mógłby kłocić się z kamieniem albo perswadować wulkanowi, by ten raczył nie wybuchać. A oni, eksperci, przecież tylko tu sprzątają – a nawet nie to, nawet nie potrafią posprzątać, po prostu przyglądają się rozpętanym żywiołom globalnego kapitalizmu, wewnętrznie przekonani, że okopali się na bezpiecznych posadkach, których żywioł nie ruszy. Ich pełen satysfakcji spokój przypomina więc obraz, jaki często przywołuje Kant, by zilustrować swój mizantropijny brak wiary w ludzkość: nic – podobno – nie sprawia nam takiej radochy, jak przyglądanie się katastrofie z niezagrożonej pozycji. W ten sposób ekonomiczni eksperci, ciepło okutani w rozmaitych neoliberalnych think-tankach, patrzą z zadowoleniem, jak na rozszalałym morzu tonie statek głupców, czyli tych, którzy tracą energię na jałowe narzekanie.
Jeśli więc nie wprowadzimy filozofii do szkół i na uniwersytety; jeśli nie będziemy zachęcać młodych do filozoficznych łamigłówek i nie obudzimy w nich zmysłu zdziwienia światem, który naturalnie przeradza się w postawę krytyczną – to już wkrótce dochowamy się nowej ludzkiej hybrydy w postaci syntezy kato-neoliberalnej.