Co może przynieść poprawę jakości wód w Bałtyku? (zaplanuj działania)
Zgłoś nadużycie!
Brunatna woda o nieprzyjemnym zapachu nie stanowi zagrożenia dla kąpiących się w Zatoce Gdańskiej – uspokajają specjaliści. Glony zalegające na plażach również nie są niczym niezwykłym, bo to naturalne organizmy Bałtyku. Czy wobec tego musimy pogodzić się z pełną wodorostów wodą w Zatoce? Nic bardziej mylnego.
Tak uciążliwego rozwoju wodorostów nie byłoby, gdyby nie postępujący proces użyźnienia Bałtyku, przyspieszony sztucznie przez człowieka. Według ocen Komisji Helsińskiej (HELCOM), jeszcze sto lat temu do Bałtyku trafiało cztery razy mniej azotanów i ośmiokrotnie mniej fosforanów – związków odpowiadających za użyźnianie morza, a więc bujny rozwój glonów. Skąd tak gwałtowny wzrost? Z nawożenia upraw, nadmiernego rozwoju przemysłu, dopływu nie oczyszczonych ścieków, a nawet... wymywania psich odchodów z trawników w miejscowościach nadmorskich i braku bezpłatnych toalet na trójmiejskich plażach.
Czy wobec tego musimy przyzwyczaić się do corocznych plag sinic i bruzdnic? W Trójmieście zdania co do tego są podzielone. – Na sinice raczej nie mamy wpływu, bo jest to problem całego Bałtyku. Podczas północno-wschodnich wiatrów one po prostu przypływają do nas z innych rejonów morza. Natomiast możemy skutecznie przeciwdziałać rozwojowi bakterii, czyli poprawiać stan sanitarny plaż, i takie działania podejmujemy – twierdzą pracownicy sopockiego Zakładu Wodno-Kanalizacyjnego.
W Trójmieście jest kilkanaście małych potoków, w mniejszym lub większym stopniu zanieczyszczonych ściekami. Jak twierdzą naukowcy Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie, ograniczanie lokalnych dopływów ścieków na terenie Trójmiasta może przynieść zauważalną poprawę jakości wody w odniesieniu do konkretnych plaż położonych nad Zatoką Gdańską i Pucką, chociaż w globalnym wymiarze jest to nic w porównaniu z brudną Wisłą.
Usuwanie lokalnych źródeł biogenów nie jest łatwe. sprawą łatwą. Ogromnym problemem są np. ogródki działkowe, zlokalizowane w pobliżu niektórych trójmiejskich potoków. Mało który działkowicz korzysta z przenośnych toalet. Plagą jest nielegalne wylewanie ścieków do gdyńskiej rzeki Kaczej. Praktycznie nikt nie przejmuje się skandalicznym stanem ekologicznym gdańskiego portu i stoczni – odpady wpadające do kanałów portowych i wymywanie brudu wprost do wody mieszającej się później z wodą morską są tam na porządku dziennym. Jeszcze większe "straty" wyrządzają pieski, których w całym Trójmieście jest kilkadziesiąt tysięcy. Podczas deszczu wszystko, co pupile po sobie zostawiają, a czego ich właściciele niemal nigdy nie sprzątają, trafia w końcu do potoku lub kanalizacji deszczowej, a w konsekwencji – do Zatoki. Nie mówiąc już o takich sytuacjach, jak mycie samochodów na podwórku czy wylewanie pomyj do studzienek kanalizacyjnych.
Włodarze trójmiejskich gmin uważają, że kluczem do poprawy sytuacji jest zmiana świadomości mieszkańców i turystów. – Stworzyliśmy na przykład specjalny program zachęcający do sprzątania po swoich czworonogach – tłumaczą urzędnicy wydziału ochrony środowiska sopockiego magistratu. Oprócz tego, sopoccy urzędnicy zlikwidowali nielegalne przyłączenia ścieków do kanalizacji deszczowej. – Musieliśmy sprawdzać dosłownie metr za metrem. Wlewaliśmy do studzienek kanalizacyjnych barwiący odczynnik i szukaliśmy miejsca w potoku, w którym się on się pojawi – tłumaczą osoby odpowiedzialne za ochronę środowiska w kurorcie.
Takimi metodami jednak nigdy nie wyeliminuje się wszystkich zanieczyszczeń. Pewnym rozwiązaniem jest jednak montowanie systemów oczyszczających w ujściach potoków i wylotów kanalizacji burzowej. Należałoby także popracować nad świadomością ekologiczną włodarzy trójmiejskich portów, tak aby deszczówka z brudnych nabrzeży trafiała do oczyszczalni lub lokalnych urządzeń filtracyjnych, a nie wprost do basenu portowego. Np. na mniejszych potokach w Sopocie wykorzystuje się różnego rodzaju filtry mechaniczno-biologiczne, które okresowo się czyści. Ale są też bardziej wymyślne projekty – na przykład oczyszczalnie hydrofitowe. Jedna z nich funkcjonuje na wspomnianym już potoku Swelina, który przepływa na granicy Gdyni i Sopotu.
- Tego typu oczyszczalnie są jakimś sposobem na lokalne zmniejszenie eutrofizacji – uważa profesor Janusz Pempkowiak, kierownik Pracowni Biogeochemii Morza Instytutu Oceanologii PAN. Ich zaletą jest wykorzystanie naturalnej roślinności jako czynnika wychwytującego substancje organiczne. Woda przepływa przez filtr piaskowy, w którym znajdują się m. in. korzenie specjalnie przystosowanych roślin, np. trzciny. Azotany i fosforany są im potrzebne dla normalnego rozwoju, dlatego rośliny te chętnie wyłapują te związki z przepływającej wody, przyczyniając się tym samym do zmniejszenia użyźnienia wód przybrzeżnych. Z tego samego względu bardzo pożyteczne są też wszelkie naturalne bagna i rozlewiska, które pochłaniają biogeny i tym samym oczyszczają wodę rzeczną.
Natomiast nie tak prostą sprawą jest mechaniczne oczyszczanie plaż ze śmieci i wyrzuconych na brzeg glonów. – Plaża to żywy ekosystem, więc ciągłe rycie w niej z użyciem ciężkiego sprzętu może doprowadzić do sytuacji, że będziemy mieli klepisko – przestrzega profesor Pempkowiak.
Ale pokonanie problemów ekologicznych Bałtyku wymaga działań zaradczych we wszystkich państwach zlewiska Morza Bałtyckiego, w tym również tych nie mających dostępu do naszego morza (czyli Norwegii, Czech, Słowacji, Ukrainy i Białorusi).
Tak naprawdę główne przyczyny tworzenia się na polskich plażach "zielonej zupy" leżą daleko od wybrzeża. Swój wkład wnoszą na przykład nadmiernie nawożone niemieckie pola uprawne, nieekologiczne świńskie fermy w pobliżu białoruskiego Brześcia, a nawet dymiące kominy śląskich fabryk. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że pewna masa emitowanych do atmosfery tlenków azotu (w tym tych pochodzących ze spalin samochodowych) trafia w końcu do morza i przyczynia się do rozwoju glonów. Ale sprawa nie jest beznadziejna – należy po prostu lepiej dbać o środowisko, budując nowe oczyszczalnie ścieków i filtry na kominach, ograniczając zużycie surowców i wprowadzając technologie energooszczędne i bezodpadowe.
Są to jednak działania niezależne od włodarzy gmin nadmorskich, chociaż z drugiej strony władze Gdańska i Gdyni powinny np. bardziej naciskać na samorząd Warszawy, który ociąga się z budową oczyszczalni ścieków (w końcu warszawiacy lubią pouczać nas, jak dbać o środowisko morskie).
Bardzo ważny jest też "czynnik ludzki" – "przepchnięcie" nowatorskich inicjatyw wymaga od decydenta niemałych starań i podjęcia ryzyka, co w polskich warunkach nie zachęca do rozwoju tych skutecznych sposobów przeciwdziałania zakwitom glonów. Wygodniej jest po prostu nie robić nic i tłumaczyć, że zakwity sinic i śmierdzące glony – to normalna sprawa, do której trzeba się przyzwyczaić.
Tak uciążliwego rozwoju wodorostów nie byłoby, gdyby nie postępujący proces użyźnienia Bałtyku, przyspieszony sztucznie przez człowieka. Według ocen Komisji Helsińskiej (HELCOM), jeszcze sto lat temu do Bałtyku trafiało cztery razy mniej azotanów i ośmiokrotnie mniej fosforanów – związków odpowiadających za użyźnianie morza, a więc bujny rozwój glonów. Skąd tak gwałtowny wzrost? Z nawożenia upraw, nadmiernego rozwoju przemysłu, dopływu nie oczyszczonych ścieków, a nawet... wymywania psich odchodów z trawników w miejscowościach nadmorskich i braku bezpłatnych toalet na trójmiejskich plażach.
Czy wobec tego musimy przyzwyczaić się do corocznych plag sinic i bruzdnic? W Trójmieście zdania co do tego są podzielone. – Na sinice raczej nie mamy wpływu, bo jest to problem całego Bałtyku. Podczas północno-wschodnich wiatrów one po prostu przypływają do nas z innych rejonów morza. Natomiast możemy skutecznie przeciwdziałać rozwojowi bakterii, czyli poprawiać stan sanitarny plaż, i takie działania podejmujemy – twierdzą pracownicy sopockiego Zakładu Wodno-Kanalizacyjnego.
W Trójmieście jest kilkanaście małych potoków, w mniejszym lub większym stopniu zanieczyszczonych ściekami. Jak twierdzą naukowcy Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie, ograniczanie lokalnych dopływów ścieków na terenie Trójmiasta może przynieść zauważalną poprawę jakości wody w odniesieniu do konkretnych plaż położonych nad Zatoką Gdańską i Pucką, chociaż w globalnym wymiarze jest to nic w porównaniu z brudną Wisłą.
Usuwanie lokalnych źródeł biogenów nie jest łatwe. sprawą łatwą. Ogromnym problemem są np. ogródki działkowe, zlokalizowane w pobliżu niektórych trójmiejskich potoków. Mało który działkowicz korzysta z przenośnych toalet. Plagą jest nielegalne wylewanie ścieków do gdyńskiej rzeki Kaczej. Praktycznie nikt nie przejmuje się skandalicznym stanem ekologicznym gdańskiego portu i stoczni – odpady wpadające do kanałów portowych i wymywanie brudu wprost do wody mieszającej się później z wodą morską są tam na porządku dziennym. Jeszcze większe "straty" wyrządzają pieski, których w całym Trójmieście jest kilkadziesiąt tysięcy. Podczas deszczu wszystko, co pupile po sobie zostawiają, a czego ich właściciele niemal nigdy nie sprzątają, trafia w końcu do potoku lub kanalizacji deszczowej, a w konsekwencji – do Zatoki. Nie mówiąc już o takich sytuacjach, jak mycie samochodów na podwórku czy wylewanie pomyj do studzienek kanalizacyjnych.
Włodarze trójmiejskich gmin uważają, że kluczem do poprawy sytuacji jest zmiana świadomości mieszkańców i turystów. – Stworzyliśmy na przykład specjalny program zachęcający do sprzątania po swoich czworonogach – tłumaczą urzędnicy wydziału ochrony środowiska sopockiego magistratu. Oprócz tego, sopoccy urzędnicy zlikwidowali nielegalne przyłączenia ścieków do kanalizacji deszczowej. – Musieliśmy sprawdzać dosłownie metr za metrem. Wlewaliśmy do studzienek kanalizacyjnych barwiący odczynnik i szukaliśmy miejsca w potoku, w którym się on się pojawi – tłumaczą osoby odpowiedzialne za ochronę środowiska w kurorcie.
Takimi metodami jednak nigdy nie wyeliminuje się wszystkich zanieczyszczeń. Pewnym rozwiązaniem jest jednak montowanie systemów oczyszczających w ujściach potoków i wylotów kanalizacji burzowej. Należałoby także popracować nad świadomością ekologiczną włodarzy trójmiejskich portów, tak aby deszczówka z brudnych nabrzeży trafiała do oczyszczalni lub lokalnych urządzeń filtracyjnych, a nie wprost do basenu portowego. Np. na mniejszych potokach w Sopocie wykorzystuje się różnego rodzaju filtry mechaniczno-biologiczne, które okresowo się czyści. Ale są też bardziej wymyślne projekty – na przykład oczyszczalnie hydrofitowe. Jedna z nich funkcjonuje na wspomnianym już potoku Swelina, który przepływa na granicy Gdyni i Sopotu.
- Tego typu oczyszczalnie są jakimś sposobem na lokalne zmniejszenie eutrofizacji – uważa profesor Janusz Pempkowiak, kierownik Pracowni Biogeochemii Morza Instytutu Oceanologii PAN. Ich zaletą jest wykorzystanie naturalnej roślinności jako czynnika wychwytującego substancje organiczne. Woda przepływa przez filtr piaskowy, w którym znajdują się m. in. korzenie specjalnie przystosowanych roślin, np. trzciny. Azotany i fosforany są im potrzebne dla normalnego rozwoju, dlatego rośliny te chętnie wyłapują te związki z przepływającej wody, przyczyniając się tym samym do zmniejszenia użyźnienia wód przybrzeżnych. Z tego samego względu bardzo pożyteczne są też wszelkie naturalne bagna i rozlewiska, które pochłaniają biogeny i tym samym oczyszczają wodę rzeczną.
Natomiast nie tak prostą sprawą jest mechaniczne oczyszczanie plaż ze śmieci i wyrzuconych na brzeg glonów. – Plaża to żywy ekosystem, więc ciągłe rycie w niej z użyciem ciężkiego sprzętu może doprowadzić do sytuacji, że będziemy mieli klepisko – przestrzega profesor Pempkowiak.
Ale pokonanie problemów ekologicznych Bałtyku wymaga działań zaradczych we wszystkich państwach zlewiska Morza Bałtyckiego, w tym również tych nie mających dostępu do naszego morza (czyli Norwegii, Czech, Słowacji, Ukrainy i Białorusi).
Tak naprawdę główne przyczyny tworzenia się na polskich plażach "zielonej zupy" leżą daleko od wybrzeża. Swój wkład wnoszą na przykład nadmiernie nawożone niemieckie pola uprawne, nieekologiczne świńskie fermy w pobliżu białoruskiego Brześcia, a nawet dymiące kominy śląskich fabryk. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że pewna masa emitowanych do atmosfery tlenków azotu (w tym tych pochodzących ze spalin samochodowych) trafia w końcu do morza i przyczynia się do rozwoju glonów. Ale sprawa nie jest beznadziejna – należy po prostu lepiej dbać o środowisko, budując nowe oczyszczalnie ścieków i filtry na kominach, ograniczając zużycie surowców i wprowadzając technologie energooszczędne i bezodpadowe.
Są to jednak działania niezależne od włodarzy gmin nadmorskich, chociaż z drugiej strony władze Gdańska i Gdyni powinny np. bardziej naciskać na samorząd Warszawy, który ociąga się z budową oczyszczalni ścieków (w końcu warszawiacy lubią pouczać nas, jak dbać o środowisko morskie).
Bardzo ważny jest też "czynnik ludzki" – "przepchnięcie" nowatorskich inicjatyw wymaga od decydenta niemałych starań i podjęcia ryzyka, co w polskich warunkach nie zachęca do rozwoju tych skutecznych sposobów przeciwdziałania zakwitom glonów. Wygodniej jest po prostu nie robić nic i tłumaczyć, że zakwity sinic i śmierdzące glony – to normalna sprawa, do której trzeba się przyzwyczaić.