EWELORA12
Jadę kiedyś autobusem, siada koło mnie facet żądny rozmowy (trzeźwy). Wygaduje na wszystko: zaczyna od telewizji, poprzez Wałęsę dociera do księdza Jerzego: gdyby się modlił, nie zajmował się polityką, to by nie zginął. Wkurzył mnie: zapytałem, czy dobrze, że go zabili, czy w takim razie sam by go zabił.
Dzisiejsza Ewangelia jest poniekąd o polityce. Mamy wizję sądu zwanego katechizmowo ostatecznym. Syn Człowieczy, czyli Król (znak równania rzadki w ewangeliach) podzieli sądzonych na kozły i owce, a kryterium oceny będzie stosunek do innych ludzi. Nigdzie chyba w Biblii nie jest tak wyraźnie powiedziane, że nie są najważniejsze zachowania rytualne, konfesyjne: decyduje zwyczajna etyka. „Cokolwiek uczyniliście jednemu z moich braci najmniejszych, mnieście uczynili” - powiada Jezus, awansując w ten sposób, poniekąd sakralizując każdy dobry uczynek dokonany niekoniecznie w świadomym związku z religią. Bardzo ważne to wyjaśnienie: bez niego dużo trudniej byłoby „liberalnie” interpretować zdanie z zakończenia ewangelii Marka, że „kto nie uwierzy, będzie potępiony” albo kościelną formułę starożytną: „poza Kościołem nie ma zbawienia”.
Co to ma do księdza Popiełuszki, od którego zacząłem ten wpis? Otóż jeśli się rozumie sens religijny ludzkiej dobrej działalności, to wtedy czyn ojca Kolbe, jego męczeństwo staje się męczeństwem za wiarę. I wówczas kazania księdza Popiełuszki przestają być polityką czy raczej stają się polityką świętą, wynikającą z obowiązującej chrześcijan troski o dobro wspólne. Bo jeśli była to walka, to bez nienawiści, z morderczym systemem politycznym a nie z ludźmi. Nie była to także chęć zabłyśnięcia, bycia sławnym, ważnym, uwielbianym przez tłumy. Pamiętam dzień 27 czerwca 1984 roku. Wtedy na imieninach u biskupa Miziołka spotkałem nagle księdza Jerzego. Witając się z nim zacząłem mówić, że miło mi poznać człowieka tak sławnego - i nagle zrozumiałem, że trafiłem kulą w płot, bo ów sławny człowiek cierpiał strasznie z powodu sławy. Wyglądał na wręcz zaszczutego, podbiegł do biskupa Miziołka i powiedział mu, że w nim tylko ma oparcie. Zrozumiałem to później, gdy już znałem zapis w dzienniku księdza Jerzego, opublikowanym w którymś wydawnictwie podziemnym, że rozmowa z prymasem Glempem była dlań okropniejsza niż ta z SB. I tak doszedłem do filmu o Popiełuszce, który zaraz w sobotę obejrzałem. Wydał mi się mniej więcej taki, jak go zrecenzował Tadeusz Sobolewski w „Gazecie” z tegoż dnia. Czyli, że jest - by tak rzec po mojemu - podręcznikowy. Pożyteczny jako obraz tamtych czasów, o których młode pokolenie wie niewiele albo nieprawdziwie, albowiem usłyszało od starszych to, co mi powiedział ów pan w autobusie. A może spodobać się młodzieży lubiącej silne wrażenia: ostrych scen dużo, nawet chyba nadmiar. Natomiast jest w filmie coś z arcydzieła, raczej ktoś: Woronowicz w roli tytułowej. Wcielił się w księdza Jerzego wspaniale nie tyle przez podobieństwo cielesne, ile duchowe: jego uśmiech - tak mi się wydaje - oddaje ducha człowieka, który z nienawiścią walczył skutecznie w sobie i w innych. A Prymas w filmie? Pomysł, by grał tam samego siebie, nie wydaje mi się zły, jeśli się rozumuje tak: zostawiono biskupowi, jego własnemu sumieniu decyzję, jak sam przedstawi swoją rolę w tej tragedii. W każdym razie sądzę, że przedstawił samokrytycznie: w pierwszej scenie zarzuca przecież księdzu pogoń za poklaskiem, co dziś brzmi bardzo brzydko. Natomiast zabrakło w filmie ponurych przeżyć Popiełuszki po tych jego rozmowach z Prymasem, przeżyć zaświadczonych przecież tak mocno w dzienniku. Ale patronat kościelny potężny (w komitecie honorowym trzech arcybiskupów!) nie mógł nie zaciążyć. Dobrze, że nie zaciążył bardziej.
Lektury: profesor Barbary Skargi „Tercet metafizyczny” (Znak). Przejmujące eseje o społeczności, samotności i skończoności. Oto zakończenie książki na temat śmierci. ”Jedno jest faktem. Nikt stwierdzić nie może, czy śmierć jest przejściem do nicości. Tak mówiąc, już coś zakładamy, już rozstrzygamy o czymś, czego wiedzieć nie możemy. Śmierć to absolutna tajemnica, tak pisano już wielokrotnie. Faktem jest jedno, że gdy przyjdzie do mnie, nic o niej innym powiedzieć nie będę mogła. Jest widocznie momentem najgłębszej samotności, zerwaniem wszelkich kontaktów, zerwaniem nagłym i nieodwracalnym, którego sensu nie da się wypowiedzieć. W swoich rozważaniach o śmierci Levinas, który też cytuje Hegla, komentując jego tezy, próbuje dociec, na czym polega nasza relacja ze śmiercią Nie wydaje mu się ona prosta. Przede wszystkim nie posiada charakteru intelektualnego, nie rozszerza naszej wiedzy. Przeciwnie, zderzamy się z nią jako z czymś niewytłumaczalnym, niedającym się rozjaśnić, a więc niemal absurdalnym, skandalicznym, co więcej, obnażającym bezsens bycia. Jaki bowiem sens może mieć bycie dane nam i zabierane bez naszej woli. Po co przyszło, po co odeszło? Czym zatem było, przypadkiem czy konsekwencją najrozmaitszych biologicznych procesów, na które nie mamy wpływu? Trafne to pytanie. Faktem jest bowiem, że śmierć, która wkracza w nasze światy codziennie, pozostaje czymś nie do pojęcia. Im więcej myślimy o niej, tym silniej umacnia się poczucie bezsensu, bezsensu bycia, które zostało dane, ale się zawsze kończy. To ona przerywa tok działań i dni, nie pozwala na realizację takich lub innych zamierzeń, istniejących jeszcze, jak się przynajmniej wydaje, możliwości. Nie dba o wypełnienie, nie dostarcza sposobów na wykończenie, razem z istnieniem coś niweczy, coś, co zawsze zostaje poza naszym byciem, tak jakby ten Arystotelesowski ideał skończoności doskonałej był nieosiągalny. Mówię, że oto posiadam bycie, że ono jest moje. Tymczasem nie jest ono bynajmniej moją własnością, nad którą miałabym władzę. Nie wybrałam bowiem sobie ani miejsca urodzin, ani okoliczności, ani rodziny, a także żadnych swoich właściwości. Zostałam rzucona, jak mówi Heidegger, w pewnym kształcie w jakiś świat. A gdy ten świat zaczynam budować na nowo mniej lub więcej samodzielnie, według własnych pragnień i projektów, śmierć w jakimś momencie pozbawia mnie wyboru, rozporządza bowiem jakąś niezależną ode mnie i mego świata siłą, kładącą nagły kres. Ten kres tkwi w moim bycie samym i nikt nie zna godziny, w jakiej się ujawni. Jego nadejście burzy sens, nie pozwala na ewentualne dopełnienie mego bycia, ujawnia, że w nim żadnej racji nie ma. Levinas stwierdza, że śmierć porusza uczucia. Nie jest ona obojętna. Przeciwnie. Jest ona natury czysto emocjonalnej, «jest uczuciem, poruszeniem, niepokojem wobec tego, co nieznane». Mogę się zgodzić, że relacja ze śmiercią ma charakter emocjonalny, jeżeli chodzi o śmierć innych. Jakie jednak uczucie łączy mnie z moją własną śmiercią? Relacja emocjonalna z własną śmiercią trwa i można o niej mówić, dopóki żyję, przy tym relacja ta mówi więcej o nas, o ludziach, aniżeli o śmierci samej. Wątpię też, czy to uczucie, jak dalej pisze Levinas, zapewne absolutnie bierne, któremu się poddajemy mimo woli, przepełnia poczucie odpowiedzialności. Odpowiedzialność za czyjąś śmierć nie rodzi się chyba bez poczucia winy, z samego faktu, że ktoś już odszedł, a ja jeszcze nie. Jeśli nawet ktoś takie uczucie żywi, uczucie na pewno nader rzadkie, jest ono możliwe jedynie w relacji z śmiercią cudzą, ale nie własną. Mogę się w minucie zgonu czuć odpowiedzialny za wszystkie śmierci, ale za tę moją, która za chwilę nastąpi? Zresztą wszelkie uczucia moje wraz ze śmiercią znikają. Umarły nie zna już żalu ani trwogi, ani nie dręczy go poczucie odpowiedzialności. Kto bowiem by czuł, troszczył się, lękał, żałował, gdy już go nie ma? Po prostu bezsensowne jest pytanie o relację człowieka ze śmiercią własną. Taka relacja istnieje, póki jesteśmy, póki posiadamy bycie. To relacja budowana przez zapowiedź, przez oczekiwanie, przybierająca różne formy, żalu, rezygnacji, trwogi, także nadziei, pełna więc uczuć, czasem rozpaczy, niekiedy uniesienia. Ale zgon ją unicestwia. Razem ze mną ginie mój świat. Nikt nie jest w stanie go odtworzyć, gdyż nikt w nim w pełni nie uczestniczył. Mój świat zawsze był dla innych tym immanentnym transcedensem, o którym pisał Husserl. Jeżeli był biedny, nic po nim nie zostanie w pamięci ludzkiej. Jeżeli był bogaty, zwłaszcza w twórczość, spadek może być znaczący, a spory o niego mogą trwać latami i wiekami. Platonów czy Kantów jednak jest niewielu. Umarły najczęściej zostawia po sobie trochę wspomnień u najbliższych, wspomnień zacierających się szybko, choć w człowieku na ogół tkwi pragnienie przekazania czegoś po sobie, co by miało nie tylko indywidualne, lecz także uniwersalne znaczenie, a więc mogłoby trwać nadal w tym społecznym świecie. Chciałby w ten sposób przedłużyć swoje bycie i - co ważniejsze - nadać mu sens. I w tym pragnieniu wyraża się niezgoda na śmierć, niezgoda, dla której nawet ten, kto niechętnie odnosi się do otaczającego go świata, gotów jest pokonać tę niechęć, otworzyć to, co mu najbardziej bliskie i własne, przekroczyć granice swego świata, rozszerzyć je, aby tylko wtopić coś z siebie w świat innych. Jakby jedynym ratunkiem przed unicestwieniem była rezygnacja z zamknięcia osobniczości, oddanie tego, co w niej było cenne, pozostałym.”
Dzisiejsza Ewangelia jest poniekąd o polityce. Mamy wizję sądu zwanego katechizmowo ostatecznym. Syn Człowieczy, czyli Król (znak równania rzadki w ewangeliach) podzieli sądzonych na kozły i owce, a kryterium oceny będzie stosunek do innych ludzi. Nigdzie chyba w Biblii nie jest tak wyraźnie powiedziane, że nie są najważniejsze zachowania rytualne, konfesyjne: decyduje zwyczajna etyka. „Cokolwiek uczyniliście jednemu z moich braci najmniejszych, mnieście uczynili” - powiada Jezus, awansując w ten sposób, poniekąd sakralizując każdy dobry uczynek dokonany niekoniecznie w świadomym związku z religią. Bardzo ważne to wyjaśnienie: bez niego dużo trudniej byłoby „liberalnie” interpretować zdanie z zakończenia ewangelii Marka, że „kto nie uwierzy, będzie potępiony” albo kościelną formułę starożytną: „poza Kościołem nie ma zbawienia”.
Co to ma do księdza Popiełuszki, od którego zacząłem ten wpis? Otóż jeśli się rozumie sens religijny ludzkiej dobrej działalności, to wtedy czyn ojca Kolbe, jego męczeństwo staje się męczeństwem za wiarę. I wówczas kazania księdza Popiełuszki przestają być polityką czy raczej stają się polityką świętą, wynikającą z obowiązującej chrześcijan troski o dobro wspólne. Bo jeśli była to walka, to bez nienawiści, z morderczym systemem politycznym a nie z ludźmi. Nie była to także chęć zabłyśnięcia, bycia sławnym, ważnym, uwielbianym przez tłumy. Pamiętam dzień 27 czerwca 1984 roku. Wtedy na imieninach u biskupa Miziołka spotkałem nagle księdza Jerzego. Witając się z nim zacząłem mówić, że miło mi poznać człowieka tak sławnego - i nagle zrozumiałem, że trafiłem kulą w płot, bo ów sławny człowiek cierpiał strasznie z powodu sławy. Wyglądał na wręcz zaszczutego, podbiegł do biskupa Miziołka i powiedział mu, że w nim tylko ma oparcie.
Zrozumiałem to później, gdy już znałem zapis w dzienniku księdza Jerzego, opublikowanym w którymś wydawnictwie podziemnym, że rozmowa z prymasem Glempem była dlań okropniejsza niż ta z SB.
I tak doszedłem do filmu o Popiełuszce, który zaraz w sobotę obejrzałem. Wydał mi się mniej więcej taki, jak go zrecenzował Tadeusz Sobolewski w „Gazecie” z tegoż dnia. Czyli, że jest - by tak rzec po mojemu - podręcznikowy. Pożyteczny jako obraz tamtych czasów, o których młode pokolenie wie niewiele albo nieprawdziwie, albowiem usłyszało od starszych to, co mi powiedział ów pan w autobusie. A może spodobać się młodzieży lubiącej silne wrażenia: ostrych scen dużo, nawet chyba nadmiar. Natomiast jest w filmie coś z arcydzieła, raczej ktoś: Woronowicz w roli tytułowej. Wcielił się w księdza Jerzego wspaniale nie tyle przez podobieństwo cielesne, ile duchowe: jego uśmiech - tak mi się wydaje - oddaje ducha człowieka, który z nienawiścią walczył skutecznie w sobie i w innych.
A Prymas w filmie? Pomysł, by grał tam samego siebie, nie wydaje mi się zły, jeśli się rozumuje tak: zostawiono biskupowi, jego własnemu sumieniu decyzję, jak sam przedstawi swoją rolę w tej tragedii. W każdym razie sądzę, że przedstawił samokrytycznie: w pierwszej scenie zarzuca przecież księdzu pogoń za poklaskiem, co dziś brzmi bardzo brzydko. Natomiast zabrakło w filmie ponurych przeżyć Popiełuszki po tych jego rozmowach z Prymasem, przeżyć zaświadczonych przecież tak mocno w dzienniku. Ale patronat kościelny potężny (w komitecie honorowym trzech arcybiskupów!) nie mógł nie zaciążyć. Dobrze, że nie zaciążył bardziej.
Lektury: profesor Barbary Skargi „Tercet metafizyczny” (Znak). Przejmujące eseje o społeczności, samotności i skończoności. Oto zakończenie książki na temat śmierci.
”Jedno jest faktem. Nikt stwierdzić nie może, czy śmierć jest przejściem do nicości. Tak mówiąc, już coś zakładamy, już rozstrzygamy o czymś, czego wiedzieć nie możemy. Śmierć to absolutna tajemnica, tak pisano już wielokrotnie. Faktem jest jedno, że gdy przyjdzie do mnie, nic o niej innym powiedzieć nie będę mogła. Jest widocznie momentem najgłębszej samotności, zerwaniem wszelkich kontaktów, zerwaniem nagłym i nieodwracalnym, którego sensu nie da się wypowiedzieć.
W swoich rozważaniach o śmierci Levinas, który też cytuje Hegla, komentując jego tezy, próbuje dociec, na czym polega nasza relacja ze śmiercią Nie wydaje mu się ona prosta. Przede wszystkim nie posiada charakteru intelektualnego, nie rozszerza naszej wiedzy. Przeciwnie, zderzamy się z nią jako z czymś niewytłumaczalnym, niedającym się rozjaśnić, a więc niemal absurdalnym, skandalicznym, co więcej, obnażającym bezsens bycia. Jaki bowiem sens może mieć bycie dane nam i zabierane bez naszej woli. Po co przyszło, po co odeszło? Czym zatem było, przypadkiem czy konsekwencją najrozmaitszych biologicznych procesów, na które nie mamy wpływu?
Trafne to pytanie. Faktem jest bowiem, że śmierć, która wkracza w nasze światy codziennie, pozostaje czymś nie do pojęcia. Im więcej myślimy o niej, tym silniej umacnia się poczucie bezsensu, bezsensu bycia, które zostało dane, ale się zawsze kończy. To ona przerywa tok działań i dni, nie pozwala na realizację takich lub innych zamierzeń, istniejących jeszcze, jak się przynajmniej wydaje, możliwości. Nie dba o wypełnienie, nie dostarcza sposobów na wykończenie, razem z istnieniem coś niweczy, coś, co zawsze zostaje poza naszym byciem, tak jakby ten Arystotelesowski ideał skończoności doskonałej był nieosiągalny.
Mówię, że oto posiadam bycie, że ono jest moje. Tymczasem nie jest ono bynajmniej moją własnością, nad którą miałabym władzę. Nie wybrałam bowiem sobie ani miejsca urodzin, ani okoliczności, ani rodziny, a także żadnych swoich właściwości. Zostałam rzucona, jak mówi Heidegger, w pewnym kształcie w jakiś świat. A gdy ten świat zaczynam budować na nowo mniej lub więcej samodzielnie, według własnych pragnień i projektów, śmierć w jakimś momencie pozbawia mnie wyboru, rozporządza bowiem jakąś niezależną ode mnie i mego świata siłą, kładącą nagły kres. Ten kres tkwi w moim bycie samym i nikt nie zna godziny, w jakiej się ujawni. Jego nadejście burzy sens, nie pozwala na ewentualne dopełnienie mego bycia, ujawnia, że w nim żadnej racji nie ma.
Levinas stwierdza, że śmierć porusza uczucia. Nie jest ona obojętna. Przeciwnie. Jest ona natury czysto emocjonalnej, «jest uczuciem, poruszeniem, niepokojem wobec tego, co nieznane». Mogę się zgodzić, że relacja ze śmiercią ma charakter emocjonalny, jeżeli chodzi o śmierć innych. Jakie jednak uczucie łączy mnie z moją własną śmiercią? Relacja emocjonalna z własną śmiercią trwa i można o niej mówić, dopóki żyję, przy tym relacja ta mówi więcej o nas, o ludziach, aniżeli o śmierci samej. Wątpię też, czy to uczucie, jak dalej pisze Levinas, zapewne absolutnie bierne, któremu się poddajemy mimo woli, przepełnia poczucie odpowiedzialności. Odpowiedzialność za czyjąś śmierć nie rodzi się chyba bez poczucia winy, z samego faktu, że ktoś już odszedł, a ja jeszcze nie. Jeśli nawet ktoś takie uczucie żywi, uczucie na pewno nader rzadkie, jest ono możliwe jedynie w relacji z śmiercią cudzą, ale nie własną. Mogę się w minucie zgonu czuć odpowiedzialny za wszystkie śmierci, ale za tę moją, która za chwilę nastąpi? Zresztą wszelkie uczucia moje wraz ze śmiercią znikają. Umarły nie zna już żalu ani trwogi, ani nie dręczy go poczucie odpowiedzialności. Kto bowiem by czuł, troszczył się, lękał, żałował, gdy już go nie ma? Po prostu bezsensowne jest pytanie o relację człowieka ze śmiercią własną. Taka relacja istnieje, póki jesteśmy, póki posiadamy bycie. To relacja budowana przez zapowiedź, przez oczekiwanie, przybierająca różne formy, żalu, rezygnacji, trwogi, także nadziei, pełna więc uczuć, czasem rozpaczy, niekiedy uniesienia. Ale zgon ją unicestwia.
Razem ze mną ginie mój świat. Nikt nie jest w stanie go odtworzyć, gdyż nikt w nim w pełni nie uczestniczył. Mój świat zawsze był dla innych tym immanentnym transcedensem, o którym pisał Husserl. Jeżeli był biedny, nic po nim nie zostanie w pamięci ludzkiej. Jeżeli był bogaty, zwłaszcza w twórczość, spadek może być znaczący, a spory o niego mogą trwać latami i wiekami. Platonów czy Kantów jednak jest niewielu. Umarły najczęściej zostawia po sobie trochę wspomnień u najbliższych, wspomnień zacierających się szybko, choć w człowieku na ogół tkwi pragnienie przekazania czegoś po sobie, co by miało nie tylko indywidualne, lecz także uniwersalne znaczenie, a więc mogłoby trwać nadal w tym społecznym świecie. Chciałby w ten sposób przedłużyć swoje bycie i - co ważniejsze - nadać mu sens. I w tym pragnieniu wyraża się niezgoda na śmierć, niezgoda, dla której nawet ten, kto niechętnie odnosi się do otaczającego go świata, gotów jest pokonać tę niechęć, otworzyć to, co mu najbardziej bliskie i własne, przekroczyć granice swego świata, rozszerzyć je, aby tylko wtopić coś z siebie w świat innych. Jakby jedynym ratunkiem przed unicestwieniem była rezygnacja z zamknięcia osobniczości, oddanie tego, co w niej było cenne, pozostałym.”