roza1997
10 października 2005 roku był kolejnym jesiennym, chłodnym dniem. O godzinie 7 rano całą klasą wsiedliśmy do autokaru, który miał nas zawieść na miejsce dzisiejszej wycieczki - Auschwitz. Wiedziałam czego mogę się spodziewać ponieważ zwiedzałam już pozostałości po tym obozie koncentracyjnym. Byłam ciekawa reakcji innych, tych którzy pierwszy raz oglądają miejsce wykończenia psychicznego i fizycznego paru milionów ludzi. Ich reakcję można było przewidzieć – przerażenie. Gdy dotarliśmy do obozu zaczęliśmy zwiedzanie od obejrzenia filmu. Już po pierwszych kilku sekundach cały gwar ucichł. Wszyscy pochłaniali wzrokiem obrazy bólu, cierpienia, rozpaczy, smutku i wszystkich innych uczuć, które malowały się na twarzach tych ludzi- jeńców i więźniów. Kiedy film się skończył przez długą chwilę nikt nie ruszał się z miejsca. Nikt nic nie mówił. Wszyscy mieli jakieś wyobrażenie o tym miejscu ale nie takie. Z pod sali kinowej poszliśmy pod bramę obozu. „Arbeit macht frei" (praca czyni wolnym) głosił sarkastyczny napis umieszczony na niej przez Niemców. Po naszej lewej była wartownia i biuro kierownika obozu. Wyobrażałam sobie, że tak jak ja teraz stoję i patrzę na ten szyld, tak sześćdziesiąt jak temu przechodzili tutaj ludzie, którzy nie wiedzieli co ich czeka. Co czuli czytając "Abreit macht frei"? Czy wierzyli w to co czytali?? Pani przewodnik dokładnie opowiadała nam jak wyglądał każdy dzień więźnia. Wszystko zaczynało się od tego, że cała rodzina dowiadywała się, że zostaje przesiedlona. Sprzedawano im fikcyjne bilety kolejowe, nieistniejące parcele pod zabudowę, wyimaginowane gospodarstwa rolne, ruiny sklepów. Dostawali oferty pracy w zakładach produkcyjnych, które nigdy nie istniały. To był pierwszy etap, na którym Niemcy zarabiali. Dana rodzina zabierała ze sobą cały dobytek, wszystkie najcenniejsze rzeczy jakie mieli i wsiadała do pociągu. Ostatnie spojrzenie na miasto, swoich najbliższych, ludzi wolnych, ostatnie spojrzenie na świat - czy ktoś z nich przypuszczał, że z tej podróży już nie wróci? Ludzie więzieni byli w wagonach dla bydła. Brali jedzenie na trzy dni, jechali bez przerwy przez dziesięć, nieraz piętnaście. Dwa tygodnie w zamkniętym wagonie, gdzie z każdą chwilą było coraz gorzej. Słabsi i starsi ludzie umierali z głodu i wycieńczenia, dzieci umierały z zimna. Ludzie załatwiali swoje potrzeby gdziekolwiek. Jedli wszystko co wpadło im w ręce, by tylko zaspokoić głód. Umierali w warunkach gorszych niż się traktuje zwierzęta. Nieraz zdarzały się wagony, które dojeżdżały na stacje i nikt z nich nie wysiadał. Ludzie dusili się, bo wagony w ogóle nie były otwierane. To już jest straszne a co było dalej?? Stacja kolejowa. Wyczerpani ludzie byli nieraz wywlekani z wagonów na rampę wyładowczą. Kilku esesmanów decydowało o ich życiu czy śmierci. Około 25% ludzi szło do obozu. Tam czekała ich zupełnie inna śmierć. Reszta szła się "kąpać"- jak mówili esesmani tym, którzy pytali dokąd ich teraz zabierają. Do pomieszczenia o powierzchni 210 m2 wpychano 2000 osób. W przedpokoju mieli się wszyscy rozebrać, powiesić swoje rzeczy i wejść do "łaźni". Stawali pod prysznicami, z których nigdy nie popłynęła woda. Do szczelnie zamkniętej komory przez kominy, znajdujące się w suficie, wsypywano cyklon B - środek chemiczny służący do dezynfekcji i dezynsekcji. Dwadzieścia minut - tyle czasu wystarczyło, żeby nikt już stamtąd nie wyszedł. Po przewietrzeniu komór żołnierze SS mieli rozkaz ograbiania ciał ze wszystkiego. Obcinano włosy, które przetwarzane były na włosiankę (rodzaj materiału), złote zęby przetwarzano na sztaby złota. Protezy i inne przedmioty codziennego użytku, zebrane w komorach i podczas selekcji, segregowano i trzymano w magazynach, skąd wysyłano do Rzeszy. Pomimo ciągłych wysyłek magazyny były przepełnione. Co jednak działo się z tymi, którzy mieli to szczęście trafić do obozu? Zabierano im wszystkie rzeczy, obcinano włosy, dezynfekowano, kąpano i ubierano w "pasiaki" (czyli stroje prawie jak więzienne). Z czasem jeńców było tak dużo, że brakowało dla nich ubrań i nosili swoje własne. Po przyjeździe robiono więźniom 3 zdjęcia w różnych pozycjach. To również okazało się bez sensu, gdyż przywożono takie ilości ludzi, że fotografowie nie nadążali. Ludzi rejestrowano i tatuowano im numery. Na „pasiakach” naszyte były trójkąty oznaczające rodzaj więźnia choć tak naprawdę trafić mógł tu każdy. Nie ważne jakiego byłeś pochodzenia, narodowości, jaką wyznawałeś religię, kim byłeś. Ważne, że byłeś kolejnym istnieniem, które można było przerobić na pieniądze i potrzebne rzeczy, przy nakładzie jednej godziny i około 4 miligramach cyklonu B. Pasiaków nie wolno było prać, a wymieniano je co kilka miesięcy. Epidemie w obozie to była codzienność. Zwłaszcza, że na jednej pryczy spało po parę osób. W sali na 40 osób spało ich 200. Warunki były koszmarne, jeśli w ogóle można powiedzieć że były. Malaryczny klimat Oświęcimia, złe warunki mieszkalne, głód, niedostateczna i nie chroniąca przed zimnem odzież, nie zmieniana i nie prana, szczury, insekty- to wszystko przyczyniało się wzrostu liczby zgonów. Obok egzekucji i komór gazowych skutecznym środkiem wyniszczania więźniów była praca. Rano, cała kompania w rytm orkiestry, wychodziła do pracy. Liczono wszystkich więźniów. W ciągu całego dnia wartość wyżywienia wynosiła 1300 kalorii. Ta racja ledwie wystarcza dla dorosłego człowieka by przeżył. Ci więźniowie musieli wykonywać wszystkie prace przez kilkanaście godzin bez chwili odpoczynku! Posiłki dostarczane były raz dziennie, po pracy. Jednak trzeba było połowę tego odłożyć na kolejny dzień, na rano, aby do pracy nie iść głodnym. Z pracy duża część osób nie wracała już o własnych siłach. Wykończeni umierali z łopatą i kilofem w ręku. Wskazówki obozowego zegara bezlitośnie i monotonnie odmierzały czas życia więźnia. Od porannego gongu do wieczornego, od jednego kawałka "jedzenia" do kolejnego, od pierwszego apelu aż do tego ostatniego, na którym zwłoki więźnia policzono po raz ostatni. Kolejną obozową zmorą były apele. Trwały kilka lub kilkanaście godzin (nawet do 20). Władze obozowe zarządzały często apele karne, na których więźniowie klęczeli, kucali lub musieli trzymać ręce do góry. Na nich też publicznie dokonywano egzekucji przez powieszenie na szubienicy. Pośród tych wszystkich okrucieństw żyły w obozie również dzieci. Traktowane były na równi z dorosłymi. Szczególnie potrzebne były bliźniaki. Na nich dokonywano zbrodniczych eksperymentów. W obozie znajdował się szpital zwany „przedsionkiem krematorium”. Większość osób, które tam trafiała, wychodziła z tego budynku wprost do komory gazowej. Jeśli nie znajdowali się tam ludzie chorzy i umierający, to trafiały tam osoby, na których dokonywano eksperymentów. Na ścianach wiszą zdjęcia ludzi „leczonych” w tym szpitalu. Te wystające żebra, chorzy ludzie, umierający z głodu i chorób... Był to widok okrutny. Do dziś widzę te obrazy wychudzonych ludzi, którzy zaszczepieni byli różnymi chorobami. Te oczy, które patrzą na śmierć... Wśród wszystkich potworów zwanych potocznie „doktorami” wyróżnili się dr Joseph Mengele i dr Carl Cauberg. Okaleczali ludzi, powodowali poważne uszczerbki na zdrowiu, stosowali różne środki toksyczne i zabijali. To wszystko dla dobra nauki i Rzeszy. Szczególnie w pamięci zapadła mi historia, mówiąca jak jeden z doktorów chcąc zmienić jednemu z bliźniąt kolor oczu, wkraplał mu pod powieki różne związki chemiczne. Gałki oczne bezbronnych dzieci były wręcz wypalane przez różnego rodzaju kwasy. Między 10 a 11 blokiem znajduje się „Ściana Straceń”. Tam rozstrzelano kilkanaście tysięcy ofiar. Tam też wymierzano karę chłosty i karę słupka, która polegala na wieszaniu ludzi za wykręcone do tyłu ręce. Z obu stron na oknach znajdowały się deski. Nie chciano by ktokolwiek widział egzekucje. Deski są tam do dziś... Były one świadkami śmierci wielu niewinnych ludzi... Chyba żaden człowiek nie widział, nie pamięta tyle co te kawałki drewna, co cegły, z których zbudowane sa budynki... Szkoda, że one nie potrafią mówić. Blok 11 nazwany został „Blokiem Śmierci”. Służył za więzienie obozowe. W salach sądowych „sąd” wydawał w ciągu 2-3 godzin sto kilkadziesiąt wyroków śmierci. Jeśli ilość skazanych była mała rozstrzeliwano ich w umywalniach, które znajdują się po drodze przed „Ścianę Straceń”. Kary również były jednym z fragmentów planowanego z premedytacją wyniszczania więźniów. Karano za najmniejsze przewinienia: załatwianie swoich potrzeb podczas pracy, zerwanie jabłka, wymiana złotego zęba na jedzenie, zbyt powolna praca, a nawet potknięcie się podczas marszu po dość wyboistej drodze w obozie. W podziemiach tego bloku również zabijano cyklonem B. Jednorazowo ginęło tu około 900 osób. Były tam 4 typy pomieszczeń: zwykłe cele, cele, gdzie osadzano więźniów skazanych na śmierć głodową, cele zwane ciemnicami, gdzie zdarzały się przypadki uduszenia przez brak powietrza i cele o powierzchni ok. 1m2, w których zamykano jednorazowo czterech więźniów odbywających specjalne kary. Niewolnicy Ci po całonocnym staniu a baczność jakby nigdy nic szli, a raczej mieli iść do pracy. Mimo tych wszystkich przeszkód, trudnych warunków, nieustannego terroru i wszystkich innych przeciwności istniał w obozie ruch oporu. Nawiązywano kontakty z okoliczną ludnością. Do obozu przemycano żywność i leki, z obozu dostarczano dowody zbrodni, nazwiska i wiele innych informacji dla aliantów. Ostatnim miejscem, które zwiedzaliśmy w Oświęcimiu było krematorium. Znajduje się ono poza ścisłym ogrodzeniem obozu. Gdy tylko do niego weszliśmy poczułam silny ból głowy. W powietrzu unosiło się stęchłe powietrze, panowała głucha cisza. Ja jednak słyszałam krzyk milionów ludzi. Płacz ten sama sobie uroiłam - wiem, jednak i tak bardzo mnie przeraził. Krematorium składa się obecnie z 2 pieców (kiedyś były 3). Odpowiedzialni za spopielanie byli więźniowie, których potem również trzeba było spalić, aby pozbyć się świadków. Największym pomieszczeniem była kostnica, wkrótce przerobiona na kolejną komorę gazową. W ciągu doby w krematorium spalano około 350 zwłok. Łatwo zauważyć, że nie bardzo kalkulowało się to Niemcom, więc zaczęto palić zwłoki w dołach specjalnie do tego wykopanych (przez więźniów). Nawet popiół był wykorzystywany. Rozrzucano go po okolicznych polach jako nawóz. Po Oświęcimiu zwiedzaliśmy Brzezinkę- oddalony o 3 km kolejny obóz. Teraz jest on zarośnięty trawą. Kiedyś był to teren podmokły. Miał on 175 ha i znajdowało się tu ponad 300 baraków, w których mieszkało jednorazowo 100 000 osób. Plagą był brak wody, katastrofalne warunki higieniczne oraz olbrzymia ilość szczurów. Były tu też 4 krematoria (każdy po 10 pieców), dwie komory gazowe (zrobione z chłopskich domów) oraz doły i stosy spaleniskowe. Na baraki przerabiano stajnie lub budowano je z kamienia na lekko bagnistym terenie. Były tam trójpoziomowe koje, na których spało po 12-18 więźniarek. W stajniach, w których mieściły się 52 konie mieściło się 1000 więźniów. Na koniec wycieczki jeszcze pomnik i postawiony pod nim znicz. Tablice pamiątkowe w wielu językach świata. Na tym zakończyliśmy zwiedzanie. Gdy wracaliśmy wszyscy byliśmy jacyś dziwnie cisi i zamyśleni. Wszystkim kłębiły się w głowach pytania bez odpowiedzi. Każdy widział sceny z obozu, z życia jeńców, egzekucje i okrucieństwo. Niemcy potrafili wykorzystać człowieka chyba w maksymalny sposób. Ograbiali go ze wszystkich dóbr materialnych, pozbawiali życia i nawet po śmierci używali jako nawozu. Jednak chyba nie to było najokrutniejsze. Sposób traktowania ludzi - ciągłe kłamstwa, poniżanie, bicie, karanie, zabijanie, terror, wyniszczenie człowieka jako jednostki. Tych ludzi nawet nie traktowano jak zwierzęta. Ku mojemu zdziwieniu ale też szczęściu, tej wycieczki nie przeżywałam tak jak poprzedniej wizyty w tym miejscu zagłady. Obrazy te nie wstrząsnęły już mną tak bardzo, potrafiłam normalnie funkcjonować. Ostatnim razem w szoku byłam jeszcze parę dni po zwiedzaniu. Chciałam ominąć ten stan „zdołowania” i udało mi się. Jednak kolejny raz to miejsce wzbudziło we mnie wiele uczuć i zmusiło do refleksji. Aby powstało życie potrzeba 9 miesięcy. By powstał młody człowiek trzeba jeszcze miesięcy opieki, zainteresowania, poświęcenia, miłości. Wychowanie dziecka jest przecież jednym z najtrudniejszych zadań w życiu. A jak niewiele potrzeba by życie zniszczyć. Czasem kilka sekund by strzelić w głowę, czasem kilka minut by powiesić na szubienicy. Żołnierze SS potrzebowali godziny, by z godnego, wspaniałego życia została tylko garstka popiołu. Najwyższy Trybunał Narodowy, m.in. na podstawie zeznań Hssa - komendanta obozu - przyjął, że w Auschwitz i jego podobozach w latach 1940-1950 zginęło 2,8 mln ludzi. Inne źródła podają liczbę 7,5 mln. A ilu niewinnych ludzi naprawdę straciło życie?? Tego już nikt nie policzy. Pozostaje się tylko domyślać... Myślę, że każdy z nas tą lekcję historii i moralności zapamięta do końca życia z adnotacją: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”.
A więc byłam na ciekawej wycieczce w Krakowe. Byłam tam całe 5 dni i bardzo trudno mi było opuszczać to jakże urokliwe miasto. Nie sądziłam, że w Polsce są tak piękne miejsca. W Krakowie zakochałam się odrazu, najbardziej podobają mi się te wąskie, stylowe uliczki. Będąc tam miałam nie tylko okazję zobaczyć niesamowite miejsca, ale również zapoznać się i zamienić kilka zdań z mieszkańcami tego miasta. Miałam akurat takie szczęście, że trafiłam naprawdę na sympatycznych i życzliwych ludzi. Bardzo dobrze mi się z nimi rozmawiało, trudno było mi się z nimi rozstawać, ale jak to mówią to co dobre szybko się kończy. Cieszę się, że miałam okazję zwiedzić to miasto. Dowiedziałam się dużo żeczy na temat tego miasta. Oprócz tego mam co wspominać w szkolnej ławce.
Gdy dotarliśmy do obozu zaczęliśmy zwiedzanie od obejrzenia filmu. Już po pierwszych kilku sekundach cały gwar ucichł. Wszyscy pochłaniali wzrokiem obrazy bólu, cierpienia, rozpaczy, smutku i wszystkich innych uczuć, które malowały się na twarzach tych ludzi- jeńców i więźniów. Kiedy film się skończył przez długą chwilę nikt nie ruszał się z miejsca. Nikt nic nie mówił. Wszyscy mieli jakieś wyobrażenie o tym miejscu ale nie takie.
Z pod sali kinowej poszliśmy pod bramę obozu. „Arbeit macht frei" (praca czyni wolnym) głosił sarkastyczny napis umieszczony na niej przez Niemców. Po naszej lewej była wartownia i biuro kierownika obozu. Wyobrażałam sobie, że tak jak ja teraz stoję i patrzę na ten szyld, tak sześćdziesiąt jak temu przechodzili tutaj ludzie, którzy nie wiedzieli co ich czeka. Co czuli czytając "Abreit macht frei"? Czy wierzyli w to co czytali??
Pani przewodnik dokładnie opowiadała nam jak wyglądał każdy dzień więźnia. Wszystko zaczynało się od tego, że cała rodzina dowiadywała się, że zostaje przesiedlona. Sprzedawano im fikcyjne bilety kolejowe, nieistniejące parcele pod zabudowę, wyimaginowane gospodarstwa rolne, ruiny sklepów. Dostawali oferty pracy w zakładach produkcyjnych, które nigdy nie istniały. To był pierwszy etap, na którym Niemcy zarabiali.
Dana rodzina zabierała ze sobą cały dobytek, wszystkie najcenniejsze rzeczy jakie mieli i wsiadała do pociągu. Ostatnie spojrzenie na miasto, swoich najbliższych, ludzi wolnych, ostatnie spojrzenie na świat - czy ktoś z nich przypuszczał, że z tej podróży już nie wróci?
Ludzie więzieni byli w wagonach dla bydła. Brali jedzenie na trzy dni, jechali bez przerwy przez dziesięć, nieraz piętnaście. Dwa tygodnie w zamkniętym wagonie, gdzie z każdą chwilą było coraz gorzej. Słabsi i starsi ludzie umierali z głodu i wycieńczenia, dzieci umierały z zimna. Ludzie załatwiali swoje potrzeby gdziekolwiek. Jedli wszystko co wpadło im w ręce, by tylko zaspokoić głód. Umierali w warunkach gorszych niż się traktuje zwierzęta. Nieraz zdarzały się wagony, które dojeżdżały na stacje i nikt z nich nie wysiadał. Ludzie dusili się, bo wagony w ogóle nie były otwierane. To już jest straszne a co było dalej??
Stacja kolejowa. Wyczerpani ludzie byli nieraz wywlekani z wagonów na rampę wyładowczą. Kilku esesmanów decydowało o ich życiu czy śmierci. Około 25% ludzi szło do obozu. Tam czekała ich zupełnie inna śmierć. Reszta szła się "kąpać"- jak mówili esesmani tym, którzy pytali dokąd ich teraz zabierają.
Do pomieszczenia o powierzchni 210 m2 wpychano 2000 osób. W przedpokoju mieli się wszyscy rozebrać, powiesić swoje rzeczy i wejść do "łaźni". Stawali pod prysznicami, z których nigdy nie popłynęła woda. Do szczelnie zamkniętej komory przez kominy, znajdujące się w suficie, wsypywano cyklon B - środek chemiczny służący do dezynfekcji i dezynsekcji. Dwadzieścia minut - tyle czasu wystarczyło, żeby nikt już stamtąd nie wyszedł.
Po przewietrzeniu komór żołnierze SS mieli rozkaz ograbiania ciał ze wszystkiego. Obcinano włosy, które przetwarzane były na włosiankę (rodzaj materiału), złote zęby przetwarzano na sztaby złota. Protezy i inne przedmioty codziennego użytku, zebrane w komorach i podczas selekcji, segregowano i trzymano w magazynach, skąd wysyłano do Rzeszy. Pomimo ciągłych wysyłek magazyny były przepełnione.
Co jednak działo się z tymi, którzy mieli to szczęście trafić do obozu? Zabierano im wszystkie rzeczy, obcinano włosy, dezynfekowano, kąpano i ubierano w "pasiaki" (czyli stroje prawie jak więzienne). Z czasem jeńców było tak dużo, że brakowało dla nich ubrań i nosili swoje własne.
Po przyjeździe robiono więźniom 3 zdjęcia w różnych pozycjach. To również okazało się bez sensu, gdyż przywożono takie ilości ludzi, że fotografowie nie nadążali. Ludzi rejestrowano i tatuowano im numery. Na „pasiakach” naszyte były trójkąty oznaczające rodzaj więźnia choć tak naprawdę trafić mógł tu każdy. Nie ważne jakiego byłeś pochodzenia, narodowości, jaką wyznawałeś religię, kim byłeś. Ważne, że byłeś kolejnym istnieniem, które można było przerobić na pieniądze i potrzebne rzeczy, przy nakładzie jednej godziny i około 4 miligramach cyklonu B.
Pasiaków nie wolno było prać, a wymieniano je co kilka miesięcy. Epidemie w obozie to była codzienność. Zwłaszcza, że na jednej pryczy spało po parę osób. W sali na 40 osób spało ich 200. Warunki były koszmarne, jeśli w ogóle można powiedzieć że były. Malaryczny klimat Oświęcimia, złe warunki mieszkalne, głód, niedostateczna i nie chroniąca przed zimnem odzież, nie zmieniana i nie prana, szczury, insekty- to wszystko przyczyniało się wzrostu liczby zgonów.
Obok egzekucji i komór gazowych skutecznym środkiem wyniszczania więźniów była praca. Rano, cała kompania w rytm orkiestry, wychodziła do pracy. Liczono wszystkich więźniów. W ciągu całego dnia wartość wyżywienia wynosiła 1300 kalorii. Ta racja ledwie wystarcza dla dorosłego człowieka by przeżył. Ci więźniowie musieli wykonywać wszystkie prace przez kilkanaście godzin bez chwili odpoczynku! Posiłki dostarczane były raz dziennie, po pracy. Jednak trzeba było połowę tego odłożyć na kolejny dzień, na rano, aby do pracy nie iść głodnym.
Z pracy duża część osób nie wracała już o własnych siłach. Wykończeni umierali z łopatą i kilofem w ręku.
Wskazówki obozowego zegara bezlitośnie i monotonnie odmierzały czas życia więźnia. Od porannego gongu do wieczornego, od jednego kawałka "jedzenia" do kolejnego, od pierwszego apelu aż do tego ostatniego, na którym zwłoki więźnia policzono po raz ostatni.
Kolejną obozową zmorą były apele. Trwały kilka lub kilkanaście godzin (nawet do 20). Władze obozowe zarządzały często apele karne, na których więźniowie klęczeli, kucali lub musieli trzymać ręce do góry. Na nich też publicznie dokonywano egzekucji przez powieszenie na szubienicy.
Pośród tych wszystkich okrucieństw żyły w obozie również dzieci. Traktowane były na równi z dorosłymi. Szczególnie potrzebne były bliźniaki. Na nich dokonywano zbrodniczych eksperymentów.
W obozie znajdował się szpital zwany „przedsionkiem krematorium”. Większość osób, które tam trafiała, wychodziła z tego budynku wprost do komory gazowej. Jeśli nie znajdowali się tam ludzie chorzy i umierający, to trafiały tam osoby, na których dokonywano eksperymentów. Na ścianach wiszą zdjęcia ludzi „leczonych” w tym szpitalu. Te wystające żebra, chorzy ludzie, umierający z głodu i chorób... Był to widok okrutny. Do dziś widzę te obrazy wychudzonych ludzi, którzy zaszczepieni byli różnymi chorobami. Te oczy, które patrzą na śmierć... Wśród wszystkich potworów zwanych potocznie „doktorami” wyróżnili się dr Joseph Mengele i dr Carl Cauberg. Okaleczali ludzi, powodowali poważne uszczerbki na zdrowiu, stosowali różne środki toksyczne i zabijali. To wszystko dla dobra nauki i Rzeszy. Szczególnie w pamięci zapadła mi historia, mówiąca jak jeden z doktorów chcąc zmienić jednemu z bliźniąt kolor oczu, wkraplał mu pod powieki różne związki chemiczne. Gałki oczne bezbronnych dzieci były wręcz wypalane przez różnego rodzaju kwasy.
Między 10 a 11 blokiem znajduje się „Ściana Straceń”. Tam rozstrzelano kilkanaście tysięcy ofiar. Tam też wymierzano karę chłosty i karę słupka, która polegala na wieszaniu ludzi za wykręcone do tyłu ręce. Z obu stron na oknach znajdowały się deski. Nie chciano by ktokolwiek widział egzekucje. Deski są tam do dziś... Były one świadkami śmierci wielu niewinnych ludzi... Chyba żaden człowiek nie widział, nie pamięta tyle co te kawałki drewna, co cegły, z których zbudowane sa budynki... Szkoda, że one nie potrafią mówić.
Blok 11 nazwany został „Blokiem Śmierci”. Służył za więzienie obozowe. W salach sądowych „sąd” wydawał w ciągu 2-3 godzin sto kilkadziesiąt wyroków śmierci. Jeśli ilość skazanych była mała rozstrzeliwano ich w umywalniach, które znajdują się po drodze przed „Ścianę Straceń”.
Kary również były jednym z fragmentów planowanego z premedytacją wyniszczania więźniów. Karano za najmniejsze przewinienia: załatwianie swoich potrzeb podczas pracy, zerwanie jabłka, wymiana złotego zęba na jedzenie, zbyt powolna praca, a nawet potknięcie się podczas marszu po dość wyboistej drodze w obozie.
W podziemiach tego bloku również zabijano cyklonem B. Jednorazowo ginęło tu około 900 osób. Były tam 4 typy pomieszczeń: zwykłe cele, cele, gdzie osadzano więźniów skazanych na śmierć głodową, cele zwane ciemnicami, gdzie zdarzały się przypadki uduszenia przez brak powietrza i cele o powierzchni ok. 1m2, w których zamykano jednorazowo czterech więźniów odbywających specjalne kary. Niewolnicy Ci po całonocnym staniu a baczność jakby nigdy nic szli, a raczej mieli iść do pracy.
Mimo tych wszystkich przeszkód, trudnych warunków, nieustannego terroru i wszystkich innych przeciwności istniał w obozie ruch oporu. Nawiązywano kontakty z okoliczną ludnością. Do obozu przemycano żywność i leki, z obozu dostarczano dowody zbrodni, nazwiska i wiele innych informacji dla aliantów.
Ostatnim miejscem, które zwiedzaliśmy w Oświęcimiu było krematorium. Znajduje się ono poza ścisłym ogrodzeniem obozu. Gdy tylko do niego weszliśmy poczułam silny ból głowy. W powietrzu unosiło się stęchłe powietrze, panowała głucha cisza. Ja jednak słyszałam krzyk milionów ludzi. Płacz ten sama sobie uroiłam - wiem, jednak i tak bardzo mnie przeraził.
Krematorium składa się obecnie z 2 pieców (kiedyś były 3). Odpowiedzialni za spopielanie byli więźniowie, których potem również trzeba było spalić, aby pozbyć się świadków. Największym pomieszczeniem była kostnica, wkrótce przerobiona na kolejną komorę gazową. W ciągu doby w krematorium spalano około 350 zwłok. Łatwo zauważyć, że nie bardzo kalkulowało się to Niemcom, więc zaczęto palić zwłoki w dołach specjalnie do tego wykopanych (przez więźniów). Nawet popiół był wykorzystywany. Rozrzucano go po okolicznych polach jako nawóz.
Po Oświęcimiu zwiedzaliśmy Brzezinkę- oddalony o 3 km kolejny obóz. Teraz jest on zarośnięty trawą. Kiedyś był to teren podmokły. Miał on 175 ha i znajdowało się tu ponad 300 baraków, w których mieszkało jednorazowo 100 000 osób. Plagą był brak wody, katastrofalne warunki higieniczne oraz olbrzymia ilość szczurów. Były tu też 4 krematoria (każdy po 10 pieców), dwie komory gazowe (zrobione z chłopskich domów) oraz doły i stosy spaleniskowe.
Na baraki przerabiano stajnie lub budowano je z kamienia na lekko bagnistym terenie. Były tam trójpoziomowe koje, na których spało po 12-18 więźniarek. W stajniach, w których mieściły się 52 konie mieściło się 1000 więźniów.
Na koniec wycieczki jeszcze pomnik i postawiony pod nim znicz. Tablice pamiątkowe w wielu językach świata.
Na tym zakończyliśmy zwiedzanie. Gdy wracaliśmy wszyscy byliśmy jacyś dziwnie cisi i zamyśleni. Wszystkim kłębiły się w głowach pytania bez odpowiedzi. Każdy widział sceny z obozu, z życia jeńców, egzekucje i okrucieństwo.
Niemcy potrafili wykorzystać człowieka chyba w maksymalny sposób. Ograbiali go ze wszystkich dóbr materialnych, pozbawiali życia i nawet po śmierci używali jako nawozu. Jednak chyba nie to było najokrutniejsze. Sposób traktowania ludzi - ciągłe kłamstwa, poniżanie, bicie, karanie, zabijanie, terror, wyniszczenie człowieka jako jednostki. Tych ludzi nawet nie traktowano jak zwierzęta.
Ku mojemu zdziwieniu ale też szczęściu, tej wycieczki nie przeżywałam tak jak poprzedniej wizyty w tym miejscu zagłady. Obrazy te nie wstrząsnęły już mną tak bardzo, potrafiłam normalnie funkcjonować. Ostatnim razem w szoku byłam jeszcze parę dni po zwiedzaniu. Chciałam ominąć ten stan „zdołowania” i udało mi się. Jednak kolejny raz to miejsce wzbudziło we mnie wiele uczuć i zmusiło do refleksji.
Aby powstało życie potrzeba 9 miesięcy. By powstał młody człowiek trzeba jeszcze miesięcy opieki, zainteresowania, poświęcenia, miłości. Wychowanie dziecka jest przecież jednym z najtrudniejszych zadań w życiu. A jak niewiele potrzeba by życie zniszczyć. Czasem kilka sekund by strzelić w głowę, czasem kilka minut by powiesić na szubienicy. Żołnierze SS potrzebowali godziny, by z godnego, wspaniałego życia została tylko garstka popiołu.
Najwyższy Trybunał Narodowy, m.in. na podstawie zeznań Hssa - komendanta obozu - przyjął, że w Auschwitz i jego podobozach w latach 1940-1950 zginęło 2,8 mln ludzi. Inne źródła podają liczbę 7,5 mln. A ilu niewinnych ludzi naprawdę straciło życie?? Tego już nikt nie policzy. Pozostaje się tylko domyślać...
Myślę, że każdy z nas tą lekcję historii i moralności zapamięta do końca życia z adnotacją: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”.
A więc byłam na ciekawej wycieczce w Krakowe. Byłam tam całe 5 dni i bardzo trudno mi było opuszczać to jakże urokliwe miasto. Nie sądziłam, że w Polsce są tak piękne miejsca. W Krakowie zakochałam się odrazu, najbardziej podobają mi się te wąskie, stylowe uliczki. Będąc tam miałam nie tylko okazję zobaczyć niesamowite miejsca, ale również zapoznać się i zamienić kilka zdań z mieszkańcami tego miasta. Miałam akurat takie szczęście, że trafiłam naprawdę na sympatycznych i życzliwych ludzi. Bardzo dobrze mi się z nimi rozmawiało, trudno było mi się z nimi rozstawać, ale jak to mówią to co dobre szybko się kończy. Cieszę się, że miałam okazję zwiedzić to miasto. Dowiedziałam się dużo żeczy na temat tego miasta. Oprócz tego mam co wspominać w szkolnej ławce.