Streszczenie książki (za streszczenie rozdziałów naję NAJ)
- "Kanada pachnąca żywicą" Arkady Fiedler
I napisz który rozdział podobał ci się najbardziej :)
" Life is not a problem to be solved but a reality to be experienced! "
© Copyright 2013 - 2024 KUDO.TIPS - All rights reserved.
ZACZYNA PACHNIEĆGdy wypływałem z Gdyni do Kanady, w Polsce świeciło gorące, lipcowe słońce i rozśpiewani ludzie zaczynali na polach żniwa. Bałtyk był stosunkowo łagodny, Morze Północne zamroczone, ale prawdziwe piekłorozpętało się poza Szkocją, po wyjściu na pełny Atlantyk. Silny wicher zachodni, do burzy podobny, brał nas porządnie w obroty i dął z taką zajadłością, że ścinał nam skórę. Trudno było ustać na pokładzie. Statek tańczył na olbrzymich falach jak narwana baletnica. Chłód przejmował doszipiku, ludzie chorowali i nie opuszczali koi.Trzeciego dnia bezustannej męki na wzburzonym morzu spytałem któregoś z oficerów statku, czy tu, na północnym Atlantyku, zawsze panują takie wichry.— Jesienią, zimą i wiosną — zawsze, latem — prawie zawsze.— I zawsze takie silne jak teraz? —• Przeważnie silniejsze.Wicher, dmący od Labradoru i Grenlandii, był przenikliwy, mroźny i przykry.Żeglarze norwescy, rzucani przez burzę, odkryli w rolcu 863 Islandię i zaludnili jej wybrzeża. W następnym wieku jeden z ich potomków odwiedził macierzystą Norwegię, lecz w drodze powrotnej do Islandii chybił swego portu, popłynął zbyt daleko na zachód i odkrył brzegi Ameryki Północnej.0 odkryciu przyjacielowi "swemu, Laitowi urmisonowi....... 'Erikson był zuchwałym Wikingiem i ma wiadomość o ponętnym wybrzeżupowstała w jego ambitnej duszy myśl założenia tam nowego państwa. Wybudował okręty, znalazł ludzi, wypłynął i na nowej ziemi założył kolonię. Jeżeli już wtedy, tysiąc lat temu, nie zrodziła się Ameryka, to winę przypisać należy >nie norweskiemu śmiałkowi i nie jego następcom:1 oni, i Norwegia podjęli myśl kolonizacyjną Eriksona i przez kilka wieków starali się ją urzeczywistniać. ^Wysiłki ich udaremniała przede wszystkim burzliwa fala północnego Atlantyku, odstraszająca nawet Wikingów. Tak to ówczesny śmiały plan stworzenia przez Norwegów Nowego Świata stłumił wicher, wiejący od Labradoru i Grenlandii.I później, w zaraniu nowszych czasów, ten sam wicher decydująco wpływał na losy ludzi i kraju. W okresie Kolumba genueńczyk Jan Cabotoodkrył w imieniu króla angielskiego Nową Fundlandię. W dwadzieścia lat później inny Włoch, żeglarz Verrazani, zaanektował wybrzeże lądu północnoamerykańskiego dla króla Francji. Lecz były to na razie odkryciabez praktycznego pożytku i ani Francuzi, ani Anglicy nie mogli się tam usadowić na dobre. Jedni i drudzy, a zwłaszcza Anglicy, bali się panicznie Hiszpanów, roszczących pretensje do wszystkich ziem amerykańskich. Emigracji nie sprzyjały również inne przyczyny, wewnętrznopolityczne i gospodarcze odnośnych krajów, ale najsilniej napływ ludzi powstrzymywało wzburzone morze. Wiatr mroził zapał wychodźców i dopuszczał na rybne ławy nowofuindlandzkie tylko zatraconych rybaków, otrzaskanych w burzach. A ci nie tworzyli kolonii i co jesień wracali do starej Europy.W jakie sto lat później warunki się zmieniły; zaczęto budować większe żaglowce, wyrośli właściwi zdobywcy^pionie-rzy i na początku XVII wieku powstawały na nowej ziemi pierwsze, skromne osiedla: Francuzów nad Rzeką Sw. Wawrzyńca, Anglików bardziej na południu, nad James River w Wirginii. Lecz zanim do tego doszło, przez sto lat głównieneńtu.W czasie moich podróży do Ameryki Południowej kilka razy przecinałem szlak, jakim płynął na zachód Kolumb i jego Hiszpanie. Kolumb płynął do kraju o wiecznej wiośnie morzem słonecznym i spokojnym, o ustalonych, łagodnych wiatrach. Nie było na jego drodze żadnego zatoru i żadnego odstraszającego wichru. Dlatego dzieje jego odkryć potoczyły się w błyskawicznym tempie. Odkrył, zdobył, a Hiszpania tysiącami Hiszpanów zaludniła w krótkim czasie całą tę część świata, podczas gdy na północy, równocześnie odkrytej, nic poważnego jeszcze się nie działo.Na północy wicher szczególnie dotkliwe dawał się we znaki Francuzom i stał się w końcu ich dziejową tragedią. Z dwóch narodów, kolonizujących Amerykę Północną, Francuzi okazali bezsprzecznie o niebo więcej rozmachu, ducha zdobywczego i fantazji. Zajęli część kraju najdogodniejszą dla wypraw w głąb kontynentu, mianowicie ujście Rzeki Sw. Wawrzyńca, stąd wdzierali się na zachód w dalekie lasy, docierali doWielkich Jezior i usadowili się w niespełna sto lat nad brzegami rzeki Mississippi aż do Zatoki Meksykańskiej. W tym czasie Anglicy wciąż jeszcze siedzieli nad brzegiem Atlantyku, tłukli się zapamiętale z Indianami i jakoś nie mogli przebrnąć przez łańcuch gór Appalachów.Lecz gdy przyszło później, w połowie XVIII wieku, do ostatecznej rozgrywki o to, jaki język, francuski czy angielski, i czyja kultura miały zapanować nad Ameryką Północną, Francuzi ponieśli zupełną klęskę. Okazało się bowiem, że już wtedy Anglików było w Ameryce Północnej dwa i pół miliona, Francuzów zaledwie sześćdziesiąt tysięcy. Dzielność i odwaga' nie wystarczyły, przytłoczyła je i zdusiła liczba przeciwnika.Francuzów było tak mało, ponieważ idea Kanady nigdy nie stała się popularna we Francji. Francuza, rozpieszczonego łagodnym niebem Szampanii lub Żyrondy, odstraszał twardy klimat kolonii, jej ostre zimy i nie mniej uciążliwy przejazdWażnie.....tylko"! dwócn prowincji: uretann i lNormanan, zamieszkałych przez dzielnych wilków morskich, potomków Wikingów tej samej krwi. co Laif Erikson. Oni to zdobyli dla Francji Kanadę i większą część Ameryki Północnej, ale reszta Francji nie poszła za 'nimi. Odstraszał ją mroźny wiatr Północy.Ten wiatr sprzyjał wyraźnie Anglikom. Jemu w wielkiej mierze należy przypisać, że w Ottawie rezydował angielski gubernator Jej Królewskiej Mości, a nie gubernator Republiki Francuskiej, że dostęp do niezmierzonych bogactw północnego kontynentu mieli przede wszystkim ludzie angielskiego języka i że dziś "Wielkie amerykańskie miasta nad Mis-sissippi: Saint Louis i Nowy Orlean, o na-zwach brzmiących z francuska, nie mają poza tym już nic wspólnego z Francuzami. Wicher od Labradoru nie służył Francuzom.----------Nie służył ten wicher również Łotyszowi, jadącemu ze mną we wspólnej kabinie. Biedaczysko od tygodnia leżał, jęczał, wymiotował i mówił, że umrze przed końcem podróży.Nie umarł. Dzisiejsze maszyny odjęły ostrze jadu wichrowi od Labradoru.W Montrealu na James Street — będącej odpowiednikiem Wall Street w Nowym Jorku — wznosi się, w otoczeniu innych olbrzymich budynków, imponujący gmach Royal Bank of Canada, drapacz chmur, marmurowa świątynia dolara i potęgi. Przez wspaniały portal z ciężkiego brązu wchodzą i wychodzą ludzie, którzy handlują milionami: nie tylko dolarów, lecz i dusz ludzkich, dzierżąc losy kraju w swych portfelach i swych energicznych, acz często bezwzględnych rękach.Tuż przed wejściem do banku, wtłoczony w szeregi czekających aut, stał żebrak, kataryniarz. Kręcił katarynką. Był to jakiś przemyślny instrument, z którego tryskały donośnym, czystym głosem skoczne melodie, pełne radości życia. Melodie podbijały wesołością całą ulicę i odbijały się o gmach Royal Bank of Canada. Nie podbijały tylko zaaferowanych ludzi, wchodzących do banku, i nie docierały do ich świadomości i kieszeni. Ichmyśli były zaprzątnięte czym innym. Po pewnym czasie kataryniarz stwierdził z pogodnym uśmiechem na twarzy, że wybrał złe miejsce, przestał kręcić, wspiął się na swój instrument, zapuścił motor i na trójkołowym raotocyklu-katarynce popędził po szczęście do innej dzielnicy miasta.----------Na skrzyżowaniu dwóch ulic powstało zamieszanie. Jakiś sa-fanduła szofer źle prowadził, znienacka zatrzymał swoją cię-11 nUt, SUUCJCy >-ll aauiui-liuufan , Jy Jler o wyrafinowanej linii — ledwo w niego nie uderzył. W ostatniej chwili skręcił gwałtownie w bok, o cal wyminął tylne koło niedorajdy, zbliżył się niebezpiecznie do sąsiedniego szeregu wozów, zuchwałym wirażem wsunął się w wąską lukę, jedyne wyjście, i — mistrzowską ręką prowadzony — uszedł nieuniknionemu, jak się zdawało, wypadkowi.Wszyscy, śledzący to zajście, patrzyli z uznaniem na Chrys-lera. Kierowała nim niewiasta. Liczyła najmniej siedemdziesiąt lat i miała siwiuteńkie, pięknie ondulowane włosy. Ani na chwilę nie straciła zimnej krwi. Przejeżdżając obok niefortunnego szofera mrugnęła do niego filuternie i z dobroduszną miną posłała mu jakieś słowo. Musiało być uszczypliwe, bo szofer się zaczerwienił.Od tego czasu spoglądałem uważniej na samochody w Montrealu. Często widziałem starsze panie które nimi kierowały. Babcie, w Europie przeżuwające resztki swoich dni, w Montrealu siadały do aut i były zmotoryzowanymi amazonkami.Na St. Catheriine Street, ulicy długiej podobno na dwadzieścia mil angielskich, był dziwny, wielki sklep. Odbywała się w nim stała licytacja używanych samochodów, ale licytacja w odwrotnym niż zwykle kierunku: ceny aut coraz to spadały. Spadały co kilka dni, a czasem codziennie o pięć do dziesięciu dolarów. Auto, które dziś oceniano na sto czterdzieści dolarów, w trzy dni później mogło kosztować sto dziesięć. Gdyby więc ktoś trzy dni poczekał, kupiłby je za tę zniżoną cenę, chyba że wcześniej ktoś inny mu je sprzątnął sprzed nosa za nieco wyższą cenę.W pierwszym szeregu stało osiem samochodów (szeregów było kilkanaście): Hudson za 150 dolarów, Pontiac za 128 dolarów, Buick za 118, De Sóto 108, Packard 102 i tak dalej.Z ciekawości wszedłem do sklepu i spytałem o najtańszy samochód. Pokazali mi Chevrolet. Grat nieładny, ale kosztował piętnaście dolarów.12jeszcze przez całą Kanadę do wybrzeża Pacyfiku i z powrotem.— To nieprawda! — ktoś obok mnie sprzeciwił się szorstkim głosem.Lekki popłoch w sklepie. Sprzedawca ściągnął brwi i wlepił w intruza twardy wzrok.— / beg yom pardon? — Przepraszam? — zwrócił się do niego zdumiony.Młody człowiek, który odezwał się, wyglądał na pewnego siebie mechanika.— To ja bardzo przepraszam — rzekł zaczepnym głosem — ale pan się myliłRzeczowo obejrzał motor samochodu i zaipewnił w sposób nie znoszący oporu:— Do Pacyfiku, zgoda, dojedzie, ale z powrotem — nie! Niech pan nie łudzi klientów!...Do Pacyfiku było pięć tysięcy kilometrów.Ten objaw — czy raczej odprysk — materialnego dobrobytu byłby imponujący, gdyby szedł tutaj w parze z ludzkim szczęściem i zadowoleniem. Lecz ozy szedł? Miewałem wątpliwości i nigdy nie mogłam uwolnić się od myśli, że życie w tej bogatej Ameryce Północnej rozwijało się nie tak, jak należało.Mieszkańcy Ameryki Północnej gorączkowo gdzieś pędzili, za czymś gonili, niecierpliwie do czegoś dyszeli, popędzali się wzajemnie, smaganinajdziwniejszymi ambicjami — i w tym nerwowym pośpiechu właściwie nie wiedzieli, po co i dokąd się tak śpieszyli. Ich niepokój miał w sobie coś chorobliwego.Owa monitrealska ulica S-w. Katarzyny wraziła mi się głęboko w pamięć: w pewnej chwili zatęskniłem gwałtownie do Europy, do jej ludzi mniej zadyszanych, do cichych Jezior Augustowskich i do kojącego cienia pod dębami rogaliński-mi. Był przecież i w Kanadzie las tęgi, puszcza pociągająca, ale to, co się działo w miastach kanadyjsko-amerykańskich, wydawało mi się osobliwym nieporozumieniem. Przecież roz-13czasem stała się rzecz paradoksalna: człowiek", stworzywszy olbrzymią-i piękną technikę, sam popadł w niewolę swego tworu. Ludzkość dążyła i wszelkimi siłami dążyć powinna do dobrobytu, ale niech ją dobry los uchroni od niebezpiecznego rodzaju dobrobytu, jaki stworzył kontynent północnoamerykański. Zastraszająca ilość ludzi o strzaskanych nerwach była ostrzegawczym znakiem.Ludzie tutaj podobno tak robili: kupowali sobie na lato używany samochód, zwiedzali nim część kraju, w końcu porzucali grat na łasce losu, gdzieś na bocznej drodze, i wracali koleją do domu. Powstawała przy tym paradoksalna sytuacja: porzucając samochód musieli czynić to ostrożnie, ażeby tego nikt nie widział, zwłaszcza żaden policjant. Gdyby zauważył, wymierzyłby tęgą karę i na domiar kalzałby zabrać samochód ze sobą.Kanada to kraj, w którym samochodów nie wolno porzucaćna ulicy.Wszystko zaczęło się na serio od czasu pierwszej wojny światowej. Dobrobyt, walący się podczas wojny do Kanady oknami i drzwiami, otworzył jej oczy na samochód. Słabiutko zaludniony, a absurdalnie rozległy kraj obok kolei żelaznej wymagał szybkiej, przystępnej komunikacji. Jak na drożdżach rósł przemysł samochodowy. Różne amerykańskie Fordy, Ge-neral-Motorsy i Chryslery, zwąchawszy korzyści dziewiczego terenu kanadyjskiego, budowały tu wielkie fabryki-filie.Amerykanin, który wytępił koczujące szczepy Indian i niedobitki usadził wrezerwatach, dziś sam stał się największym koczownikiem. W przeszłościróżne zarazy, zawleczone przez białego człowieka, niszczyły tubylców; dziś z kolei białego człowieka opanowała epidemia samochodu. Powstał osobliwy kult, a raczej kultura samochodowa, nosząca w sobie nie byle jakie zarodki barbarzyństwa. Domów swych i mieszkań, wyposażonych wnajświetniejsze zdobycze techniki, typowy Amerykanin raczej unikał. Nie znosił domowego życia, ucie-\ 14pustkę dokoła niego. W pędzącym samochodzie mniej ostro dręczył go niepokój.Wraz z rozwijającym się przemysłem samochodowym powstała w południowym pasie Kanady gęsta, plenna sieć tysięcy mil gościńców i autostrad. Na tych traktach przewalała się co rok wielomilionowa