SelenaGomez1617
Will Smith jest największą gwiazdą Hollywood początku XXI wieku. Obraz "Jestem legendą" nic w tej sprawie nie zmienia.
Robert Neville jest ostatnim człowiekiem za Ziemi. Resztę populacji pochłonął wirus. Większość ludzi zmarła natychmiast po zarażeniu, inni zmienili się w żądne krwi potwory. Neville'a utrzymuje przy życiu przyjaźń z suką owczarka niemieckiego, Samanthą, oraz laboratorium, w którym pracuje nad szczepionką przeciwko śmiercionośnemu wirusowi.
Dni Neville'a wyznacza stoper. Nasz bohater każdego dnia o tej samej godzinie się budzi, je śniadanie, idzie do wypożyczalni wideo, zamienia kilka słów z ulubionymi manekinami. W południe melduje się w tym samym miejscu Nowego Jorku i liczy na to, że pojawi się tu ktoś żywy. Dokładnie o tej samej godzinie tuż przed zapadnięciem zmroku zamyka mieszkanie na cztery spusty i zasypia.
Filmów o wyniszczających całą ludzkość wirusach w ostatnich latach powstało sporo. Wystarczy wspomnieć serię "Resident Evil", "28 dni" czy "Ludzkie dzieci". Scenarzyści obrazu "Jestem legendą" poradzili sobie jednak z tym bagażem, dzięki czemu w ich dziele pojawia się przynajmniej kilka oryginalnych pomysłów. Niewątpliwym atutem produkcji jest także brak amerykańskiej flagi i patetycznych monologów bohatera (co wydaje się o tyle zrozumiałe, że jak się jest ostatnim człowiekiem na Ziemi, wychwalanie Ameryki jest nieco bezsensowne).
Ponadto do zalet "Jestem legendą" należą: zdjęcia opustoszałego i zarośniętego Nowego Jorku zrealizowane faktycznie w mieście, a nie na komputerze; kilka scen walki z budzącymi się nocą potworami oraz przede wszystkim... Will Smith, który nawet całkiem sam na Ziemi jest jakiś taki lekkostrawny. I to w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Trzeba bowiem przyznać, że Smith należy do bardzo nielicznego grona aktorów, którzy pojawiając się na ekranie, wzbudzają w widzach jedynie pozytywne uczucia. Wiemy, że za sprawą tego pana dobrze się zabawimy, poznamy zapewne jakąś piękną dziewczynę a na koniec jest też szansa na uratowanie świata. O to właśnie w kinie rozrywkowym chodzi, a to spod znaku Willa Smitha jest najwyższej jakości. 13 lat po kinowym hicie "Bad Boys", który uczynił z Willa gwiazdę pierwszej wielkości, dostaliśmy od niego 10 filmów, z których kilka było znakomitych, a reszta co najmniej przyzwoita (może poza "Bardzo Dziki Zachód"). Za naturalność i uprzyjemnianie nam życia od dawna należy mu się Oscar. Chciałoby się jeszcze, żeby otrzymał go za obraz taki, jak "Hitch: Najlepszy doradca przeciętnego faceta" czy "Faceci w czerni". Akademia zdaje się jednak zapominać o komediach i aktor pewnie będzie musiał poczekać na rolę w jakimś prospołecznym obrazie w stylu "Erin Brockovich", aby go doceniono. Nam to jednak nie jest potrzebne i możemy powiedzieć wprost: Will Smith jest legendą.
Robert Neville jest ostatnim człowiekiem za Ziemi. Resztę populacji pochłonął wirus. Większość ludzi zmarła natychmiast po zarażeniu, inni zmienili się w żądne krwi potwory. Neville'a utrzymuje przy życiu przyjaźń z suką owczarka niemieckiego, Samanthą, oraz laboratorium, w którym pracuje nad szczepionką przeciwko śmiercionośnemu wirusowi.
Dni Neville'a wyznacza stoper. Nasz bohater każdego dnia o tej samej godzinie się budzi, je śniadanie, idzie do wypożyczalni wideo, zamienia kilka słów z ulubionymi manekinami. W południe melduje się w tym samym miejscu Nowego Jorku i liczy na to, że pojawi się tu ktoś żywy. Dokładnie o tej samej godzinie tuż przed zapadnięciem zmroku zamyka mieszkanie na cztery spusty i zasypia.
Filmów o wyniszczających całą ludzkość wirusach w ostatnich latach powstało sporo. Wystarczy wspomnieć serię "Resident Evil", "28 dni" czy "Ludzkie dzieci". Scenarzyści obrazu "Jestem legendą" poradzili sobie jednak z tym bagażem, dzięki czemu w ich dziele pojawia się przynajmniej kilka oryginalnych pomysłów. Niewątpliwym atutem produkcji jest także brak amerykańskiej flagi i patetycznych monologów bohatera (co wydaje się o tyle zrozumiałe, że jak się jest ostatnim człowiekiem na Ziemi, wychwalanie Ameryki jest nieco bezsensowne).
Ponadto do zalet "Jestem legendą" należą: zdjęcia opustoszałego i zarośniętego Nowego Jorku zrealizowane faktycznie w mieście, a nie na komputerze; kilka scen walki z budzącymi się nocą potworami oraz przede wszystkim... Will Smith, który nawet całkiem sam na Ziemi jest jakiś taki lekkostrawny. I to w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Trzeba bowiem przyznać, że Smith należy do bardzo nielicznego grona aktorów, którzy pojawiając się na ekranie, wzbudzają w widzach jedynie pozytywne uczucia. Wiemy, że za sprawą tego pana dobrze się zabawimy, poznamy zapewne jakąś piękną dziewczynę a na koniec jest też szansa na uratowanie świata. O to właśnie w kinie rozrywkowym chodzi, a to spod znaku Willa Smitha jest najwyższej jakości. 13 lat po kinowym hicie "Bad Boys", który uczynił z Willa gwiazdę pierwszej wielkości, dostaliśmy od niego 10 filmów, z których kilka było znakomitych, a reszta co najmniej przyzwoita (może poza "Bardzo Dziki Zachód"). Za naturalność i uprzyjemnianie nam życia od dawna należy mu się Oscar. Chciałoby się jeszcze, żeby otrzymał go za obraz taki, jak "Hitch: Najlepszy doradca przeciętnego faceta" czy "Faceci w czerni". Akademia zdaje się jednak zapominać o komediach i aktor pewnie będzie musiał poczekać na rolę w jakimś prospołecznym obrazie w stylu "Erin Brockovich", aby go doceniono. Nam to jednak nie jest potrzebne i możemy powiedzieć wprost: Will Smith jest legendą.