Dziś obudziły mnie trąby jerychońskie, mama nakazała mi posprzątać tę stajnię Augiasza jeszcze przed wyjściem do szkoły. Wszystko przez przyjazd naszego rodzinnego jabłka niezgody, czyli cioci Krystyny. Hiobowe wieści dotarły do nas dopiero wczoraj, dlatego mama denerwuje się, że nie zdąży doprowadzić naszego mieszkania do idealnego porządku. Ciocia Krystyna jest bardzo wymagającym gościem, uważa się za alfę i omegę, a próba zadowolenia jej osoby zawsze okazuje się syzyfową pracą. Postanowiłam zachować olimpijski spokój i powoli wykonywać to co do mnie należy. W drodze do szkoły spotkałam naszego klasowego dowcipnisia Jarka, który znów stroił sobie żarty z przechodniów - próbował im wmówić, ze wygrali wycieczkę do ciepłych krajów. Ręce opadają, gdy się słucha jak Jareczek obiecuje złote góry i plecie androny. Kiedy weszliśmy do klasy panowała tam istna Sodoma i Gomora, okazało się, że Jackowi zginęła komórka, a wina przechodziła od Annasza do Kajfasza. W końcu Jacek stwierdził, że Judaszem jest Maciej, ponieważ to on był stróżem pozostawionych w szatni rzeczy, jednak nie było na to dowodu. Większość lekcji zachodziliśmy w głowę, kto przypisał sobie niemalże kainowe piętno, moja klasa zawsze traktowała się jak jedna wielka rodzina, nie wyobrażałam sobie, że spotka nas taki węzeł gordyjski. Na przerwie Maciej chodził po korytarzu jak zbłąkana owca, nie dziwię mu się, tak nagle ubrano go w koszulę Dejaniry. Gdy zadzwonił dzwonek ogarnął mnie paniczny strach, ponieważ zbliżała się fizyka, która jest moją piętą achillesową, a Magda - nić Ariadny w tym przedmiocie, jest od tygodnia chora i twierdzi, że podczas anginy czuje się tak, jakby wybierała się na łono Abrahama. W połowie lekcji do klasy weszła pani dyrektor, na czole miała wypisane, że przynosi wieści na temat komórki Jacka. Okazało się, ze nasze łamanie głowy nad tą sprawą to były dosłowne męki Tantala. Aby rozwiązać zagadkę, należało puknąć się w czoło i iść zobaczyć nagranie z kamery. Pani dyrektor wydała salomonowy wyrok - nikt nie jest winny poza Jackiem, który niesłusznie rzucił podejrzenie na kolegę, gdyż jego komórka wypadła muz plecaka, gdy wychodził z szatni. Niepotrzebne były natychmiastowe wizje Kasandry. Ostatecznie Jacek przeprosił Maćka i dodał, że dzisiaj należą mu sie ośle uszy za tę niedźwiedzią przysługę. Gdy wychodziłam ze szkoły podszedł do mnie Marcin. Zawsze budowałam zamki na lodzie na jego widok, spytał czy może mnie odprowadzić do domu. Początkowo zamieniłam się w słup soli, wolę sobie nie wyobrażać jaką miałam minę. Oczywiście trafiona strzałą Erosa zgodziłam się. Ulice naszego szarego miasta tym razem wyglądały jak pola elizejskie, nawet nie pamiętam o czym rozmawialiśmy, ale wiem, że Marcin ma złote serce. Umówiliśmy się, ze jutro po lekcjach pójdziemy na lody. Niestety, szybko zapomniałam o moim edenie, nastała zła godzina - spotkanie z ciotką, której woda sodowa uderzyła do głowy. Już w korytarzu usłyszałam, ze ciociunia nie owija w bawełnę, akurat komentowała nowe meble w salonie: "musicie mieć węża w kieszeni skoro zdecydowaliście się na tę firmę". Byłam między Scyllą a Charybdą, musiałam spędzić z nią resztę popołudnia. Jabłko niezgody ani na chwilę nie złamało swego drakońskiego prawa, więc nie usłyszeliśmy nic pozytywnego z jej ust. Na sam koniec tacie urwało się ucho cierpliwości i oznajmił ciociuni, że nawet spartańskie wychowanie jest przy niej manną z nieba. Chyba wiadomo, jak to się skończyło, czuję, że naszego rodzinnego jabłuszka długo u nas nie ujrzymy. W końcu mogłam się udać do mojej arki Noego i skupić się na jutrzejszym dniu. Mam nadzieję, ze rankiem nie natrafię na puszkę Pandory i nie będę musiała świecić czołem.
Dziś obudziły mnie trąby jerychońskie, mama nakazała mi posprzątać tę stajnię Augiasza jeszcze przed wyjściem do szkoły. Wszystko przez przyjazd naszego rodzinnego jabłka niezgody, czyli cioci Krystyny. Hiobowe wieści dotarły do nas dopiero wczoraj, dlatego mama denerwuje się, że nie zdąży doprowadzić naszego mieszkania do idealnego porządku. Ciocia Krystyna jest bardzo wymagającym gościem, uważa się za alfę i omegę, a próba zadowolenia jej osoby zawsze okazuje się syzyfową pracą. Postanowiłam zachować olimpijski spokój i powoli wykonywać to co do mnie należy.
W drodze do szkoły spotkałam naszego klasowego dowcipnisia Jarka, który znów stroił sobie żarty z przechodniów - próbował im wmówić, ze wygrali wycieczkę do ciepłych krajów. Ręce opadają, gdy się słucha jak Jareczek obiecuje złote góry i plecie androny. Kiedy weszliśmy do klasy panowała tam istna Sodoma i Gomora, okazało się, że Jackowi zginęła komórka, a wina przechodziła od Annasza do Kajfasza. W końcu Jacek stwierdził, że Judaszem jest Maciej, ponieważ to on był stróżem pozostawionych w szatni rzeczy, jednak nie było na to dowodu.
Większość lekcji zachodziliśmy w głowę, kto przypisał sobie niemalże kainowe piętno, moja klasa zawsze traktowała się jak jedna wielka rodzina, nie wyobrażałam sobie, że spotka nas taki węzeł gordyjski. Na przerwie Maciej chodził po korytarzu jak zbłąkana owca, nie dziwię mu się, tak nagle ubrano go w koszulę Dejaniry. Gdy zadzwonił dzwonek ogarnął mnie paniczny strach, ponieważ zbliżała się fizyka, która jest moją piętą achillesową, a Magda - nić Ariadny w tym przedmiocie, jest od tygodnia chora i twierdzi, że podczas anginy czuje się tak, jakby wybierała się na łono Abrahama.
W połowie lekcji do klasy weszła pani dyrektor, na czole miała wypisane, że przynosi wieści na temat komórki Jacka. Okazało się, ze nasze łamanie głowy nad tą sprawą to były dosłowne męki Tantala. Aby rozwiązać zagadkę, należało puknąć się w czoło i iść zobaczyć nagranie z kamery. Pani dyrektor wydała salomonowy wyrok - nikt nie jest winny poza Jackiem, który niesłusznie rzucił podejrzenie na kolegę, gdyż jego komórka wypadła muz plecaka, gdy wychodził z szatni. Niepotrzebne były natychmiastowe wizje Kasandry. Ostatecznie Jacek przeprosił Maćka i dodał, że dzisiaj należą mu sie ośle uszy za tę niedźwiedzią przysługę.
Gdy wychodziłam ze szkoły podszedł do mnie Marcin. Zawsze budowałam zamki na lodzie na jego widok, spytał czy może mnie odprowadzić do domu. Początkowo zamieniłam się w słup soli, wolę sobie nie wyobrażać jaką miałam minę. Oczywiście trafiona strzałą Erosa zgodziłam się. Ulice naszego szarego miasta tym razem wyglądały jak pola elizejskie, nawet nie pamiętam o czym rozmawialiśmy, ale wiem, że Marcin ma złote serce. Umówiliśmy się, ze jutro po lekcjach pójdziemy na lody.
Niestety, szybko zapomniałam o moim edenie, nastała zła godzina - spotkanie z ciotką, której woda sodowa uderzyła do głowy. Już w korytarzu usłyszałam, ze ciociunia nie owija w bawełnę, akurat komentowała nowe meble w salonie: "musicie mieć węża w kieszeni skoro zdecydowaliście się na tę firmę". Byłam między Scyllą a Charybdą, musiałam spędzić z nią resztę popołudnia. Jabłko niezgody ani na chwilę nie złamało swego drakońskiego prawa, więc nie usłyszeliśmy nic pozytywnego z jej ust. Na sam koniec tacie urwało się ucho cierpliwości i oznajmił ciociuni, że nawet spartańskie wychowanie jest przy niej manną z nieba. Chyba wiadomo, jak to się skończyło, czuję, że naszego rodzinnego jabłuszka długo u nas nie ujrzymy.
W końcu mogłam się udać do mojej arki Noego i skupić się na jutrzejszym dniu. Mam nadzieję, ze rankiem nie natrafię na puszkę Pandory i nie będę musiała świecić czołem.