Proszę o streszczenie książki Marii Borowej "Dominika znaczy niedziela"!!! Daje naj!!
angelikaanga27
Większość książek z zakresu literatury dziecięcej i młodzieżowej, które przed laty zalegały regał w moim pokoju, odeszła do tekturowych pudeł na strychu. Zastąpiły je inne – dojrzalsze, bardziej znane i cenione. „Dominika” tkwi w tym samym miejscu już kilkanaście lat, zasłużyła sobie na wieczne miejsce na tej „najważniejszej” półce. Nie prezentuje się tam zbyt elegancko – podniszczona okładka, pozaginane rogi, zżółkłe strony. Od razu widać, że była czytana nie raz i nie dwa - jeździła ze mną na wakacje, pomagała w trudnych chwilach. Dominika, której życie było tak różne od mojego, a przecież tak podobne – z tymi samymi problemami, lękami i marzeniami, stała się najlepszą, najwierniejszą przyjaciółką.
I chociaż coraz rzadziej zaglądam do Kalenia, lubię czasem tam wrócić, zejść nad Strugę, wspiąć się obok gęstego maliniaka do domu na wzgórzu. To prawdziwy dom, pełen prawdziwych zapachów i smaków. Dom, jaki warto budować wbrew przeciwnościom losu, rodzina, która złączona jest nie tyle więzami krwi, co serca. A serce Dominika ma ogromne – mieści się tam mama i Paweł „więcej niż tak”, i ojciec, choć tak dawno odszedł z domu, i Pażych (kiedyś rzeźbiarz–dziwak, teraz już dziadek), i nawet babka, choć tak bardzo zgryźliwa i oschła, zmieści się i Adam – wieczny buntownik i uciekinier. Dla każdego znajdzie się miejsce przy dużym kuchennym stole, cierpka herbata i chleb z masłem pachnącym jak świeżo skoszona marcepanowa łąka.
Kiedy już skosztujemy malin i porozmawiamy z Dominiką, warto powędrować długą drogą – ulicą, wzdłuż której rozciągnięte jest całe miasteczko, aż do tego drugiego Domu. Domu, który tak naprawdę jest nim tylko z nazwy, choć dla licznych wychowanków musi wystarczyć za ten prawdziwy, którego nigdy nie mieli, w którym ich nie chciano. To prawdziwy świat Adama, Pinokia, Palucha czy Rylca. Warto poznać każdego z nich, choć nie będzie łatwo zdobyć ich zaufanie. Podejrzliwie patrzą na świat, na dorosłych. Każdy radzi sobie z przykrą rzeczywistością na swój własny sposób: „Oni się tu wszyscy mało śmieją. Krzyczą, jeśli coś się uda albo jest dracznie. Takie różne hihi chacha. Jasna Anielka, jest jak jest, szafa gra, komoda tańczy. Są głośni, pewni siebie i kiwający palcem w bucie na cały świat. Im się nie udało? Jest nie tak, jak miało być? Sami tu przyszli, sami powiedzieli swoim starym, żeby ich oddali z domu! Skarżyć się? Kto? Kiedy? Tylko smarkacze. I dziewczyny. Smarkacze skarżą się płaczem i czekaniem. Wieczornym chwaleniem też. Mażą się o byle co. W soboty i w niedziele sterczą w bramie, trzymają nosy w szparach ogrodzenia. Wiszą w oknach. Wieczorem, kiedy nikt już nie przyjdzie, w łóżkach, po ciemku, opowiadają trele-morele.”
Dni wizyt są najgorsze. „Mecz rozłazi się, jak wszystko w niedzielę. Gry i zabawy na boisku to fotomontaż. Oznaczają czekanie – warowanie na gości. Dlatego nie można iść na ryby. Nie można... Nie... Czekanie do obiadu, do wieczora, przez noc. Na gości tych naprawdę, którzy przyjdą – mogą przyjść, i na tych w marzeniach. Mogli przecież napisać, obiecać, nawet zadzwonić. Nawet... Czekanie na tych, których nie było. Którzy przyjeżdżali. (...) Matka. Babka. Babka z dziadkiem. Dziadek. Matka z wujkiem. Czasem z tym samym, co miesiąc (pół roku) temu, czasem z nowym. Przywitaj się. Rozpaczliwy uśmiech lub śmiech. Głośny i szeroki. Spojrzenie na syna, spojrzenie na tego obok, wyższego. Nie zawsze. Milczącego. Popłoch, że zły. Nie spodobał się? Syn. Wujek. Więc strach. Śmiech milknie.”
Te dwa fragmenty nie tylko mają przybliżyć codzienne życie Domu, ale przede wszystkim styl pisania Marii Borowej. „Dominika...” była pierwszą książką, w której obok treści urzekła mnie forma i sposób konstruowania opowieści. Krótkie, jakby urywane zdania, które tak lubi autorka, świetnie oddają sposób myślenia – szybkie, ulotne, pojawiają się w naszej głowie i znikają, przeskakują od jednego miejsca i czasu do innego. Wątki, wydarzenia aktualne i dawno minione są tu zupełnie pomieszane. To jak historia, którą pocięto na fragmenty, aby ułożyć z nich nowy, fantastyczny wzór. Może dość trudno go rozwikłać, ale na pewno warto. Bo ta książka, choć opowiada o rzeczach trudnych, choć nie ma tu lukru i zbędnej słodyczy, daje nadzieję. Jest jak czary w złą godzinę. "Hokus-pokus, Dominiko. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz." Podziel się
I chociaż coraz rzadziej zaglądam do Kalenia, lubię czasem tam wrócić, zejść nad Strugę, wspiąć się obok gęstego maliniaka do domu na wzgórzu. To prawdziwy dom, pełen prawdziwych zapachów i smaków. Dom, jaki warto budować wbrew przeciwnościom losu, rodzina, która złączona jest nie tyle więzami krwi, co serca. A serce Dominika ma ogromne – mieści się tam mama i Paweł „więcej niż tak”, i ojciec, choć tak dawno odszedł z domu, i Pażych (kiedyś rzeźbiarz–dziwak, teraz już dziadek), i nawet babka, choć tak bardzo zgryźliwa i oschła, zmieści się i Adam – wieczny buntownik i uciekinier. Dla każdego znajdzie się miejsce przy dużym kuchennym stole, cierpka herbata i chleb z masłem pachnącym jak świeżo skoszona marcepanowa łąka.
Kiedy już skosztujemy malin i porozmawiamy z Dominiką, warto powędrować długą drogą – ulicą, wzdłuż której rozciągnięte jest całe miasteczko, aż do tego drugiego Domu. Domu, który tak naprawdę jest nim tylko z nazwy, choć dla licznych wychowanków musi wystarczyć za ten prawdziwy, którego nigdy nie mieli, w którym ich nie chciano. To prawdziwy świat Adama, Pinokia, Palucha czy Rylca. Warto poznać każdego z nich, choć nie będzie łatwo zdobyć ich zaufanie. Podejrzliwie patrzą na świat, na dorosłych. Każdy radzi sobie z przykrą rzeczywistością na swój własny sposób:
„Oni się tu wszyscy mało śmieją. Krzyczą, jeśli coś się uda albo jest dracznie. Takie różne hihi chacha. Jasna Anielka, jest jak jest, szafa gra, komoda tańczy.
Są głośni, pewni siebie i kiwający palcem w bucie na cały świat. Im się nie udało? Jest nie tak, jak miało być? Sami tu przyszli, sami powiedzieli swoim starym, żeby ich oddali z domu! Skarżyć się? Kto? Kiedy? Tylko smarkacze. I dziewczyny.
Smarkacze skarżą się płaczem i czekaniem. Wieczornym chwaleniem też. Mażą się o byle co. W soboty i w niedziele sterczą w bramie, trzymają nosy w szparach ogrodzenia. Wiszą w oknach. Wieczorem, kiedy nikt już nie przyjdzie, w łóżkach, po ciemku, opowiadają trele-morele.”
Dni wizyt są najgorsze. „Mecz rozłazi się, jak wszystko w niedzielę. Gry i zabawy na boisku to fotomontaż. Oznaczają czekanie – warowanie na gości. Dlatego nie można iść na ryby. Nie można... Nie...
Czekanie do obiadu, do wieczora, przez noc. Na gości tych naprawdę, którzy przyjdą – mogą przyjść, i na tych w marzeniach. Mogli przecież napisać, obiecać, nawet zadzwonić. Nawet...
Czekanie na tych, których nie było.
Którzy przyjeżdżali. (...)
Matka. Babka. Babka z dziadkiem. Dziadek. Matka z wujkiem. Czasem z tym samym, co miesiąc (pół roku) temu, czasem z nowym. Przywitaj się. Rozpaczliwy uśmiech lub śmiech. Głośny i szeroki. Spojrzenie na syna, spojrzenie na tego obok, wyższego. Nie zawsze. Milczącego. Popłoch, że zły. Nie spodobał się? Syn. Wujek. Więc strach. Śmiech milknie.”
Te dwa fragmenty nie tylko mają przybliżyć codzienne życie Domu, ale przede wszystkim styl pisania Marii Borowej. „Dominika...” była pierwszą książką, w której obok treści urzekła mnie forma i sposób konstruowania opowieści. Krótkie, jakby urywane zdania, które tak lubi autorka, świetnie oddają sposób myślenia – szybkie, ulotne, pojawiają się w naszej głowie i znikają, przeskakują od jednego miejsca i czasu do innego. Wątki, wydarzenia aktualne i dawno minione są tu zupełnie pomieszane. To jak historia, którą pocięto na fragmenty, aby ułożyć z nich nowy, fantastyczny wzór. Może dość trudno go rozwikłać, ale na pewno warto. Bo ta książka, choć opowiada o rzeczach trudnych, choć nie ma tu lukru i zbędnej słodyczy, daje nadzieję. Jest jak czary w złą godzinę. "Hokus-pokus, Dominiko. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz."
Podziel się