Prosił bym o recenzje filmu " Avatar " (Poziom 5 klasy )
Patrycja941106
Recenzja filmu, Avatar, James Cameron, Na'avi, sam worthington, sci-fi, animacja, siqourney weaver, laz alonso, joel moore Szum medialny powstały wokół wielkiego powrotu Jamesa Camerona, z całą pewnością może przytłoczyć nawet największych zwolenników amerykańskiego reżysera...
materiał promocyjny
Niebieskie, humanoidalne stworzenia – dla wtajemniczonych Na’avi – łypią na nas swymi wielkimi oczami z monstrualnej wielkości plakatów, porozwieszanych na ścianach bloków, zerkają z grafik komputerowych zamieszczanych na wszystkich większych portalach, wyskakują zamknięte w okienkach reklamowych otwierających się po załadowaniu kolejnej strony internetowej. „Avatar” po prostu jest wszędzie – dosłownie można obawiać się tego, że Na’avi wyskoczy do nas po otwarciu lodówki, wręczając kolejny reklamowy gadżet, mający zachęcić nas do seansu. Pewnie i tych wszystkich reklam dookoła trochę za dużo, bo mogą męczyć – ba, nawet zniechęcić do seansu, bo ponoć to, co dobre reklamować się nie musi. Niemniej pamiętajcie, gdy Na’avi wyskoczy z lodówki i zaprosi was na seans to posłuchajcie niebieskiego stwora, ponieważ „Avatar” to niemal trzy godziny seans wizualnego mistrzostwa świata. Kampanie reklamowe nie kłamią – „Avatar” otwiera w kinie zupełnie nowy rozdział w historii kina.
Oczywiście, nieco brawurowe slogany zapewniające nas, że film Camerona będzie dla kina przełomem na miarę pierwszego filmu dźwiękowego są nieco przesadzone. „Avatar” otwiera pewien rozdział, który nieudolnie próbowały otworzyć produkcje 3D, mające swoją premierę przed grudniem 2009 roku. O ile we wcześniejszych filmach stereoskopia zazwyczaj występowała- jako tani efekt spreparowany na potrzebę kilku ujęć, na których widzowie wykrzykiwali: „Ale fajny trójwymiar!"- to w filmie Camerona pełni rolę zupełnie odmienną od taniego triku wykonywanego ku uciesze mniej wymagającego obserwatora. Kraina „Avatara” to świat obdarzony prawdziwą głębią obrazu, zadziwiający swoim graficznym dopracowaniem, sprawiający wrażenie czegoś bardziej realnego, aniżeli cokolwiek, co widzieliśmy w kinie wcześniej. Sam „Avatar” nie jest jeszcze rewolucją na miarę udźwiękowienia filmu niemego, ale i na pewno jest tej rewolucji solidną zapowiedzią.
Wielu ludzi, zainteresowanych tematem, obawiało się, że pod wizualnym majstersztykiem Cameron przemyci widzowi mało interesującą historię. Bało się o to, że „Avatar” będzie, jak pięknie opakowany czekoladowy cukierek, który zamiast nadzienia ma w środku powietrze (swoją drogą: Kto wymyślił takie cukierki?). W tym względzie zdania po seansie na pewno będą podzielone. To nie wokół szaty graficznej i wykonania, lecz fabuły będą toczyć się wojny. Powód jest prosty – „Avatar” to nic innego, jak baśń wzbogacona o elementy charakterystyczne dla świata science-fiction. Wszyscy fani gatunku, którzy w pamięci zachowali jeszcze Cameronowskiego „Obcego” i liczyli, że Amerykanin zaserwuje im kawał porządnego, ciężkiego, okraszonego filozoficznymi gdybaniami science-fiction- spod znaku Philipa Kinkreda Dicka- srodze się zawiodą. Bliżej opowieści o odległej "Pandorze" do historii o "Pocahontas", aniżeli do jakiegoś „Łowcy androidów” czy innego sci-fi z wyższej półki.
Cechuje się zatem „Avatar” tym, co charakterystyczne dla baśniowych fabuł: operuje znanymi przez nas kliszami, częstokroć ucieka w stronę banału (i tu od razu zaznaczę, że na niemal trzy godziny Cameron przesadza z banałem nie więcej niż kilkukrotnie i na bardzo krótko), w zasadzie po raz kolejny opowiada nam historię, którą w pewnym sensie już znamy. Mamy mocno zarysowany, powiedziałbym nawet, że z czasem wysuwający się na pierwszy plan- wątek miłosny. Mamy klasyczną walkę dobra ze złem, gdzie – tym razem – to ludzie są czarnymi charakterami. Ponadto, historię o zdobywaniu zaufania i akceptacji, przekraczaniu własnych granic, zwalczaniu słabości, udowadnianiu innym swej wartości. Po prostu – baśń.
Nie znaczy to jednak, przynajmniej w moim odczuciu, że Cameron podrzucił nam wspominanego cukierka bez nadzienia w środku. Gdy podejdziemy do całej historii z odpowiednim dystansem i nie damy oszukać się kampanii reklamowej, która głosi, że przed naszym nosem pojawia się arcydzieło nie tylko pod względem technicznym, ale i treściowym- to wyjdziemy z kina z ogromnym uśmiechem na ustach, szeroko otworzonymi oczami oraz szczęką pobolewającą od zbyt długiego wiszenia w bezwładzie. Musimy umieć docenić baśń samą w sobie, bez spoglądania na schematy i złośliwego wytykania palcami tego, co już było. Gdy przyjmiemy taką postawę- dostrzeżemy niesamowitą spójność świata Na’avi, którzy żyją w taki sposób, jak niegdyś żyli Indianie (Cameron solidnie odrobił lekcje z etnologii, dzięki czemu uniknął śmieszności w kreowaniu magicznej rzeczywistości świata kosmicznych tubylców). Zauważymy wątek, który powinien zadowolić i zwolenników porządnej science-fiction – ucieczkę człowieka w świat inny od tego, który widzi za oknami. Nowa planeta jest właściwie dla niepełnosprawnego Marines czymś na wzór rzeczywistości wirtualnej. Co więcej, owe realia stają się dla niego o wiele bardziej atrakcyjne, aniżeli zatopiona w szarościach ziemska codzienność. Wątek zostaje pogłębiony w momencie, gdy dowiadujemy się, że Na’avi w pewien sposób łączą się z poszczególnymi elementami (ożywionymi i nieożywionymi) swej planety za pomocą włókien ukrytych w ich włosach (coś na rodzaj komputerowego złącza). Jest zatem po części „Avatar” opowieścią o tym, jak to w pewnym sensie wirtualna rzeczywistość zwycięża z prawdziwym życiem – temat bardzo dziś aktualny. Zresztą, czy przypadkiem nie sami (siadając w wielkim kinie, zakładając dziwne okulary, przenosząc się w niesamowity świat, ale i surfując po internecie, grając w coraz bardziej rozbudowane gry tworzące swoje autonomiczne rzeczywistości) powoli nie stajemy się tytułowymi avatarami?
Mógłbym jeszcze na kilka stron rozpisywać się o poszczególnych elementach świata Na’avi, które wywarły na mnie piorunujące wrażenie (w sensie wizualnego dopracowania). Mógłbym godzinami zachwycać się mimiką i ruchami niebieskich wielkoludów, którzy są przecież idealnym odwzorowaniem swych aktorskich odpowiedników. To nie są jedynie postaci komputerowe – chociażby Zoe Saldana gra Neytiri, czyli jedną z rdzennych Na’avi i nawet przez moment nie pojawia się w swej ludzkiej postaci, która w filmie po prostu nie istnieje. Mamy osobę w obsadzie, stricte nie mamy jej w produkcji – rzecz niesamowita. Mógłbym opisywać po kolei niesamowitą dynamikę scen walki (potyczka między Na’avi a ludźmi – po prostu brak słów), magię nocnego krajobrazu, niesamowite wrażenie głębi. Mógłbym, ale w tym momencie zakończę, aby przypadkowo nie powiedzieć za wiele.
Polecam ten film wszystkim – bez względu na wiek, płeć czy filmowe upodobania. Sam gustuję raczej w kinie autorskim i wprost nie cierpię pokazów destrukcji w stylu „2012”, ale muszę docenić krok, który zrobił Cameron wraz ze swoim „Avatarem”. Biegnijcie do kin i dajcie porwać się zapierającej dech w piersiach baśni, która chociaż wcale nie jest filmem stulecia, dekady, a nawet roku (jak wielu by chciało), ale nie znaczy to, że nie potrafi widza oczarować. Mnie świat Na’avi zaczarował na amen.
1 votes Thanks 0
kladzia112
Avatar - jest to jeden z filmów Amerykańskich reżyserii Jamesa Camerona. Film otrzymał 2 Złote Globy z 4 nominacji. Avatar jest najbardziej dochodowym filmem w historii kina. Akcja filmu rozgrywa sie od maja do sierpnia 2154 roku. Główny bohater Jake Sully to sparaliżowany od pasa w dół weteran. Po śmierci swojego brata bliźniaka i ze wzglądu na takie samo DNA otrzymuje propozycję pracy w ramach programu Avatar. Na Pandorze Jakie zostaje wrzucony w konflikt między przybyszami z ziemi, a Na'vi. Celem jest pozyskanie z lasu bardzo drogiego materiału, który jest nadprzyrodnikiem zachowującym swoje właściwości nawet w temperaturach pokojowych. Jake zakochuje się w Neytiri (jednej z kobiet Na'vi). Dalej pomaga ludzią z Ziemi, ale później ściera z nimi walkę jako jeden z "niebieskich" ludzi i wygrywa. Zostaje jednak w ciele na'vi ze względu na miłość do Neytiri. Ludzie zostają wysłani z Pandory spowrotem na Ziemię. Bardzo podoba mi się ten film i zachęcam wszystkich do ich obejrzenia. Jest to film pełen akcji. Trzyma przez dłuższy czas w napięciu. Polecam
Szum medialny powstały wokół wielkiego powrotu Jamesa Camerona, z całą pewnością może przytłoczyć nawet największych zwolenników amerykańskiego reżysera...
materiał promocyjny
Niebieskie, humanoidalne stworzenia – dla wtajemniczonych Na’avi – łypią na nas swymi wielkimi oczami z monstrualnej wielkości plakatów, porozwieszanych na ścianach bloków, zerkają z grafik komputerowych zamieszczanych na wszystkich większych portalach, wyskakują zamknięte w okienkach reklamowych otwierających się po załadowaniu kolejnej strony internetowej. „Avatar” po prostu jest wszędzie – dosłownie można obawiać się tego, że Na’avi wyskoczy do nas po otwarciu lodówki, wręczając kolejny reklamowy gadżet, mający zachęcić nas do seansu. Pewnie i tych wszystkich reklam dookoła trochę za dużo, bo mogą męczyć – ba, nawet zniechęcić do seansu, bo ponoć to, co dobre reklamować się nie musi. Niemniej pamiętajcie, gdy Na’avi wyskoczy z lodówki i zaprosi was na seans to posłuchajcie niebieskiego stwora, ponieważ „Avatar” to niemal trzy godziny seans wizualnego mistrzostwa świata. Kampanie reklamowe nie kłamią – „Avatar” otwiera w kinie zupełnie nowy rozdział w historii kina.
Oczywiście, nieco brawurowe slogany zapewniające nas, że film Camerona będzie dla kina przełomem na miarę pierwszego filmu dźwiękowego są nieco przesadzone. „Avatar” otwiera pewien rozdział, który nieudolnie próbowały otworzyć produkcje 3D, mające swoją premierę przed grudniem 2009 roku. O ile we wcześniejszych filmach stereoskopia zazwyczaj występowała- jako tani efekt spreparowany na potrzebę kilku ujęć, na których widzowie wykrzykiwali: „Ale fajny trójwymiar!"- to w filmie Camerona pełni rolę zupełnie odmienną od taniego triku wykonywanego ku uciesze mniej wymagającego obserwatora. Kraina „Avatara” to świat obdarzony prawdziwą głębią obrazu, zadziwiający swoim graficznym dopracowaniem, sprawiający wrażenie czegoś bardziej realnego, aniżeli cokolwiek, co widzieliśmy w kinie wcześniej. Sam „Avatar” nie jest jeszcze rewolucją na miarę udźwiękowienia filmu niemego, ale i na pewno jest tej rewolucji solidną zapowiedzią.
Wielu ludzi, zainteresowanych tematem, obawiało się, że pod wizualnym majstersztykiem Cameron przemyci widzowi mało interesującą historię. Bało się o to, że „Avatar” będzie, jak pięknie opakowany czekoladowy cukierek, który zamiast nadzienia ma w środku powietrze (swoją drogą: Kto wymyślił takie cukierki?). W tym względzie zdania po seansie na pewno będą podzielone. To nie wokół szaty graficznej i wykonania, lecz fabuły będą toczyć się wojny. Powód jest prosty – „Avatar” to nic innego, jak baśń wzbogacona o elementy charakterystyczne dla świata science-fiction. Wszyscy fani gatunku, którzy w pamięci zachowali jeszcze Cameronowskiego „Obcego” i liczyli, że Amerykanin zaserwuje im kawał porządnego, ciężkiego, okraszonego filozoficznymi gdybaniami science-fiction- spod znaku Philipa Kinkreda Dicka- srodze się zawiodą. Bliżej opowieści o odległej "Pandorze" do historii o "Pocahontas", aniżeli do jakiegoś „Łowcy androidów” czy innego sci-fi z wyższej półki.
Cechuje się zatem „Avatar” tym, co charakterystyczne dla baśniowych fabuł: operuje znanymi przez nas kliszami, częstokroć ucieka w stronę banału (i tu od razu zaznaczę, że na niemal trzy godziny Cameron przesadza z banałem nie więcej niż kilkukrotnie i na bardzo krótko), w zasadzie po raz kolejny opowiada nam historię, którą w pewnym sensie już znamy. Mamy mocno zarysowany, powiedziałbym nawet, że z czasem wysuwający się na pierwszy plan- wątek miłosny. Mamy klasyczną walkę dobra ze złem, gdzie – tym razem – to ludzie są czarnymi charakterami. Ponadto, historię o zdobywaniu zaufania i akceptacji, przekraczaniu własnych granic, zwalczaniu słabości, udowadnianiu innym swej wartości. Po prostu – baśń.
Nie znaczy to jednak, przynajmniej w moim odczuciu, że Cameron podrzucił nam wspominanego cukierka bez nadzienia w środku. Gdy podejdziemy do całej historii z odpowiednim dystansem i nie damy oszukać się kampanii reklamowej, która głosi, że przed naszym nosem pojawia się arcydzieło nie tylko pod względem technicznym, ale i treściowym- to wyjdziemy z kina z ogromnym uśmiechem na ustach, szeroko otworzonymi oczami oraz szczęką pobolewającą od zbyt długiego wiszenia w bezwładzie. Musimy umieć docenić baśń samą w sobie, bez spoglądania na schematy i złośliwego wytykania palcami tego, co już było. Gdy przyjmiemy taką postawę- dostrzeżemy niesamowitą spójność świata Na’avi, którzy żyją w taki sposób, jak niegdyś żyli Indianie (Cameron solidnie odrobił lekcje z etnologii, dzięki czemu uniknął śmieszności w kreowaniu magicznej rzeczywistości świata kosmicznych tubylców). Zauważymy wątek, który powinien zadowolić i zwolenników porządnej science-fiction – ucieczkę człowieka w świat inny od tego, który widzi za oknami. Nowa planeta jest właściwie dla niepełnosprawnego Marines czymś na wzór rzeczywistości wirtualnej. Co więcej, owe realia stają się dla niego o wiele bardziej atrakcyjne, aniżeli zatopiona w szarościach ziemska codzienność. Wątek zostaje pogłębiony w momencie, gdy dowiadujemy się, że Na’avi w pewien sposób łączą się z poszczególnymi elementami (ożywionymi i nieożywionymi) swej planety za pomocą włókien ukrytych w ich włosach (coś na rodzaj komputerowego złącza). Jest zatem po części „Avatar” opowieścią o tym, jak to w pewnym sensie wirtualna rzeczywistość zwycięża z prawdziwym życiem – temat bardzo dziś aktualny. Zresztą, czy przypadkiem nie sami (siadając w wielkim kinie, zakładając dziwne okulary, przenosząc się w niesamowity świat, ale i surfując po internecie, grając w coraz bardziej rozbudowane gry tworzące swoje autonomiczne rzeczywistości) powoli nie stajemy się tytułowymi avatarami?
Mógłbym jeszcze na kilka stron rozpisywać się o poszczególnych elementach świata Na’avi, które wywarły na mnie piorunujące wrażenie (w sensie wizualnego dopracowania). Mógłbym godzinami zachwycać się mimiką i ruchami niebieskich wielkoludów, którzy są przecież idealnym odwzorowaniem swych aktorskich odpowiedników. To nie są jedynie postaci komputerowe – chociażby Zoe Saldana gra Neytiri, czyli jedną z rdzennych Na’avi i nawet przez moment nie pojawia się w swej ludzkiej postaci, która w filmie po prostu nie istnieje. Mamy osobę w obsadzie, stricte nie mamy jej w produkcji – rzecz niesamowita. Mógłbym opisywać po kolei niesamowitą dynamikę scen walki (potyczka między Na’avi a ludźmi – po prostu brak słów), magię nocnego krajobrazu, niesamowite wrażenie głębi. Mógłbym, ale w tym momencie zakończę, aby przypadkowo nie powiedzieć za wiele.
Polecam ten film wszystkim – bez względu na wiek, płeć czy filmowe upodobania. Sam gustuję raczej w kinie autorskim i wprost nie cierpię pokazów destrukcji w stylu „2012”, ale muszę docenić krok, który zrobił Cameron wraz ze swoim „Avatarem”. Biegnijcie do kin i dajcie porwać się zapierającej dech w piersiach baśni, która chociaż wcale nie jest filmem stulecia, dekady, a nawet roku (jak wielu by chciało), ale nie znaczy to, że nie potrafi widza oczarować. Mnie świat Na’avi zaczarował na amen.
Akcja filmu rozgrywa sie od maja do sierpnia 2154 roku. Główny bohater Jake Sully to sparaliżowany od pasa w dół weteran. Po śmierci swojego brata bliźniaka i ze wzglądu na takie samo DNA otrzymuje propozycję pracy w ramach programu Avatar. Na Pandorze Jakie zostaje wrzucony w konflikt między przybyszami z ziemi, a Na'vi. Celem jest pozyskanie z lasu bardzo drogiego materiału, który jest nadprzyrodnikiem zachowującym swoje właściwości nawet w temperaturach pokojowych. Jake zakochuje się w Neytiri (jednej z kobiet Na'vi). Dalej pomaga ludzią z Ziemi, ale później ściera z nimi walkę jako jeden z "niebieskich" ludzi i wygrywa. Zostaje jednak w ciele na'vi ze względu na miłość do Neytiri. Ludzie zostają wysłani z Pandory spowrotem na Ziemię.
Bardzo podoba mi się ten film i zachęcam wszystkich do ich obejrzenia. Jest to film pełen akcji. Trzyma przez dłuższy czas w napięciu. Polecam