Helen Bailey dobrze czuje się w poppowieściach. Co ciekawe, proponuje też książki z tego gatunku w wersji dla kilkulatek – i we wcielaniu się w umysły małych bohaterek jest całkiem niezła. Wie dobrze, co musi zrobić, by przekonać do siebie młodsze i starsze dziewczyny, choć pewnie większość dorosłych po przeczytaniu jakiegokolwiek fragmentu z „Idę na łatwiznę” znalazłaby się w stanie głębokiego osłupienia.
Zasady poppowieści są jasne i Helen Bailey świadomie je realizuje, lecz przerażający jest fakt, że w wielu miejscach nie mija się z rzeczywistością. Wymyśla sobie bohaterkę pozbawioną inteligencji i konsekwentnie prowadzi opowieść z jej perspektywy. Elektra to jedna z tych pustych i głupich dziewczyn, które zwykle stanowią obiekty niewybrednych żartów. Rozważania bohaterki skupiają się wokół lęku przed tym, że odziedziczy po matce ogromny biust, wokół problemów z imieniem, które kojarzy się jej z pseudonimem gwiazdki porno i wokół jednego z chłopaków, obiektu westchnień, kompletnie Elektrą niezainteresowanego. Dziewczyna fatalnie się uczy i jest agresywna wobec młodszego brata. Ponadto – i to już odejście od stereotypu – Elektra ma kompleksy związane z wyglądem. Te kompleksy sprawiają, że bohaterka nie jest w stanie skupić się na niczym, bo zaraz powraca do jedynego bliskiego sobie tematu – wyglądu.
Pewnego dnia ojciec Elektry oznajmia, że odchodzi. I tu Bailey wykazała się niewiarygodną wprost konsekwencją w kreowaniu nastoletniej postaci: Elektrze zrozumienie, co właściwie się stało, zabiera kilkadziesiąt stron. Wiele razy krótką refleksję o zmianach w życiu rodziny przerywa nagłe stwierdzenie, że większym dramatem są rozdwajające się końcówki włosów czy nierówne piersi. Zupełnie jakby w hierarchii wartości Elektry nic poza nią samą nie mogło istnieć. W którymś punkcie robi się to trochę straszne. Z bohaterką czytelniczkom myślącym trudno będzie się utożsamić, chociaż kiedy już do Elektry dociera, jakie zmiany zajdą w życiu jej rodziny, przeżywa je jak wiele nastolatek: w tym też Bailey się sprawdziła, ładnie wpisując typowe reakcje młodych ludzi na nowe związki rodziców w powieść wydawałoby się pozbawioną ambicji. Pokazuje naturalne postawy młodzieży i sprawia, że Elektra stanie się odbiorczyniom choć trochę bliska, a przynajmniej zdolna do odczuwania. Także obecność wielu jej kompleksów ma służyć ociepleniu wizerunku i odejściu od stereotypowości.
Helen Bailey wybrała historię odważną nie ze względu na fabułę – ta należy do niewyszukanych i niczym czytelników nie zaskoczy. Ale kreacja Elektry to już pójście o krok dalej niż to było do tej pory w poppowieściach przyjęte. Bohaterka, która prowadzi całą opowieść, nie dość, że nie jest przeciętną nastolatką, ale uosobieniem kiczu i bezmyślności, to jeszcze otwarcie przyznaje się do intelektualnej ułomności. Elektrę trudno polubić – utożsamią się z nią chyba jedynie odbiorczynie o podobnym stylu bycia. Te jednak z reguły nie sięgają po książki. Jeżeli Bailey chciałaby dotrzeć do grupy czytelniczek, dla których już lektura magazynu dla nastolatek jest wyczerpująca, mogła się przeliczyć. Inna sprawa, że „Idę na łatwiznę” nie jest książką bezwartościową: dobrze charakteryzuje współczesny świat popnastolatek (a i w reakcjach dzieci na rozwód rodziców udowadnia Bailey, że jest spostrzegawcza i potrafi szkicować przekonujące obrazki rodzajowe). Wizja głupiutkiej Elektry paradoksalnie ratuje całość przed obyczajowym banałem i wtórnością.
Nie przekonała mnie natomiast tłumaczka, Anna Błasiak, „rodzicielami” w miejsce rodziców. Owszem, język osobniczy ma swoje prawa, ale jeśli rzekome slangowe określenia są sensownie uzasadnione i, najlepiej, faktycznie zaczerpnięte z języka młodych. Tymczasem „rodziciele” młodzieżowo nie brzmią.
Helen Bailey dobrze czuje się w poppowieściach. Co ciekawe, proponuje też książki z tego gatunku w wersji dla kilkulatek – i we wcielaniu się w umysły małych bohaterek jest całkiem niezła. Wie dobrze, co musi zrobić, by przekonać do siebie młodsze i starsze dziewczyny, choć pewnie większość dorosłych po przeczytaniu jakiegokolwiek fragmentu z „Idę na łatwiznę” znalazłaby się w stanie głębokiego osłupienia.
Zasady poppowieści są jasne i Helen Bailey świadomie je realizuje, lecz przerażający jest fakt, że w wielu miejscach nie mija się z rzeczywistością. Wymyśla sobie bohaterkę pozbawioną inteligencji i konsekwentnie prowadzi opowieść z jej perspektywy. Elektra to jedna z tych pustych i głupich dziewczyn, które zwykle stanowią obiekty niewybrednych żartów. Rozważania bohaterki skupiają się wokół lęku przed tym, że odziedziczy po matce ogromny biust, wokół problemów z imieniem, które kojarzy się jej z pseudonimem gwiazdki porno i wokół jednego z chłopaków, obiektu westchnień, kompletnie Elektrą niezainteresowanego. Dziewczyna fatalnie się uczy i jest agresywna wobec młodszego brata. Ponadto – i to już odejście od stereotypu – Elektra ma kompleksy związane z wyglądem. Te kompleksy sprawiają, że bohaterka nie jest w stanie skupić się na niczym, bo zaraz powraca do jedynego bliskiego sobie tematu – wyglądu.
Pewnego dnia ojciec Elektry oznajmia, że odchodzi. I tu Bailey wykazała się niewiarygodną wprost konsekwencją w kreowaniu nastoletniej postaci: Elektrze zrozumienie, co właściwie się stało, zabiera kilkadziesiąt stron. Wiele razy krótką refleksję o zmianach w życiu rodziny przerywa nagłe stwierdzenie, że większym dramatem są rozdwajające się końcówki włosów czy nierówne piersi. Zupełnie jakby w hierarchii wartości Elektry nic poza nią samą nie mogło istnieć. W którymś punkcie robi się to trochę straszne. Z bohaterką czytelniczkom myślącym trudno będzie się utożsamić, chociaż kiedy już do Elektry dociera, jakie zmiany zajdą w życiu jej rodziny, przeżywa je jak wiele nastolatek: w tym też Bailey się sprawdziła, ładnie wpisując typowe reakcje młodych ludzi na nowe związki rodziców w powieść wydawałoby się pozbawioną ambicji. Pokazuje naturalne postawy młodzieży i sprawia, że Elektra stanie się odbiorczyniom choć trochę bliska, a przynajmniej zdolna do odczuwania. Także obecność wielu jej kompleksów ma służyć ociepleniu wizerunku i odejściu od stereotypowości.
Helen Bailey wybrała historię odważną nie ze względu na fabułę – ta należy do niewyszukanych i niczym czytelników nie zaskoczy. Ale kreacja Elektry to już pójście o krok dalej niż to było do tej pory w poppowieściach przyjęte. Bohaterka, która prowadzi całą opowieść, nie dość, że nie jest przeciętną nastolatką, ale uosobieniem kiczu i bezmyślności, to jeszcze otwarcie przyznaje się do intelektualnej ułomności. Elektrę trudno polubić – utożsamią się z nią chyba jedynie odbiorczynie o podobnym stylu bycia. Te jednak z reguły nie sięgają po książki. Jeżeli Bailey chciałaby dotrzeć do grupy czytelniczek, dla których już lektura magazynu dla nastolatek jest wyczerpująca, mogła się przeliczyć. Inna sprawa, że „Idę na łatwiznę” nie jest książką bezwartościową: dobrze charakteryzuje współczesny świat popnastolatek (a i w reakcjach dzieci na rozwód rodziców udowadnia Bailey, że jest spostrzegawcza i potrafi szkicować przekonujące obrazki rodzajowe). Wizja głupiutkiej Elektry paradoksalnie ratuje całość przed obyczajowym banałem i wtórnością.
Nie przekonała mnie natomiast tłumaczka, Anna Błasiak, „rodzicielami” w miejsce rodziców. Owszem, język osobniczy ma swoje prawa, ale jeśli rzekome slangowe określenia są sensownie uzasadnione i, najlepiej, faktycznie zaczerpnięte z języka młodych. Tymczasem „rodziciele” młodzieżowo nie brzmią.