Napisz recenzję Avatara. Chcę aby w recenzji nie było żadnych porównań do innych filmów lub też ile mln ludzi oglądało ten film i takie inne tego typu rzeczy
polaa88
Niewiele było w historii kinematografii filmów, którym udało się przenieść widza do zupełnie innego świata. Na myśl przychodzi mi tu od razu Niekończąca się opowieść, z której obrazy (jak wielki żółw na bagnach, czy dziwne błociane stwory) mam przed oczami do dziś, mimo że film widziałem tylko raz, prawie 20 lat temu. Długo musiałem czekać na coś, co przebije pod tym względem dzieło Wolfganga Petersena. Kolejnym takim filmem była dla mnie trylogia Petera Jacksona "Władca pierścieni". Królestwa Elfów, krasnoludów, hobbickie Shire, las Entów... każda z tych krain to oddzielny świat, który bez szwanku udało się przenieść na duży ekran. Nowozelandczyk niemal perfekcyjnie odtworzył klimat tolkienowskiego Śródziemia, tworząc genialną adaptację najlepszej przygodowej powieści wszech czasów. Tego rodzaju projekty, oprócz wielkich reżyserskich wizji wymagają również wielkich pieniędzy. Niestety zbyt często brakuje jednego lub drugiego (a czasem obu, co kończy się tragicznie). Jamesowi Cameronowi nie zabrakło jednak ani wizji ani pieniędzy, dzięki czemu w "Avatarze" zafundował nam spektakl, jakiego kino jeszcze nie znało.
Oglądając najbardziej oczekiwany film roku czułem się jak dziecko, które każdego dnia odkrywa kolejny kawałek świata i dowiaduje się nowych fascynujących rzeczy o otaczającej nas rzeczywistości. Już pierwsze minuty filmu uświadamiają nam, że obcować będziemy z dziełem monumentalnym. Cameron nie oszczędza. W każdej niemal scenie dane jest nam podziwiać jakąś część wykreowanego na potrzeby filmu świata. Gdy zatrudniony przez złą korporację RDA, porucznik Quartich (Stephen Lang) w podniosły sposób przemawia do swoich podwładnych, w tle widzimy niesamowity krajobraz planety Pandora, który nie wygląda jak wklejona w okno widokówka, ale żyje własnym życiem, niezależnym od wydarzeń z pierwszego planu. I tak jest przy każdej scenie. Dzięki zupełnie nowatorskiej metodzie filmowania w trzech wymiarach i niesamowitej dbałości o szczegóły, przy każdej niemal scenie możemy oglądać właściwie dwa filmy -- ten właściwy, gdzie toczy się główna akcja, i ten drugi, na dalszym planie, gdzie toczy się codzienne życie, czy to w bazie, czy w dzikiej pandoriańskiej dżungli.
A dżungla jest wspaniała. Właściwie gdyby Cameron zdecydował się zupełnie pominąć fabułę i pokazywać nam tylko obrazy z wymyślonego przez siebie świata i tak oceniłbym taki film bardzo wysoko. Tu również nie ma miejsca na oszczędności. Razem z bohaterami poznajemy setki gatunków roślin i zwierząt zamieszkujących świat Pandory. Fruwamy w przestworzach, zanurzamy się pod wodę, przechadzamy się po gęstych lasach, wspinamy po wiszących w "powietrzu" górach. I wszystko co widzimy jest całkowicie zachwycające!
3 votes Thanks 1
Zgłoś nadużycie!
Wreszcie.. Tak długo wyczekiwany film, został wczorajszego wieczora przeze mnie skonsumowany z niezwykłą uwagą i delektacją, na jaką rzadko jednak stać mnie - osobę zamieszkującą wielkie miasto, w którym zawsze tak wiele się dzieje i w którym moje życie pędzi jak szalone. I od wczoraj wciąż zastanawiam się, jakim słowem powinnam ocenić ten film. Jak opisać moje uczucia towarzyszące mi podczas projekcji. Jak nazwać każdą z cząstek mojego Ja, która chłonęła obrazy jak żywe? Hmm.. Łatwe to nie będzie, ale spróbuję. Zacznę może od samej wersji - 3D, bo o tym było jednak najgłośniej. Od wielu bowiem miesięcy wiele pisano o tym, że James Cameron stworzył przełomowe dzieło w tym wymiarze. Hmm.. Czy przełomowe? Tego nie wiem, bo i powątpiewam troszeczkę. Widziałam "Beowulfa", który wgniatał w fotel obrazem mocno wychodzącym poza ekran, gdzie musiałam się uchylać od lawiny tysiąca strzał, czy pojedynczych gałęzi, które wydawały się uderzać widza prosto w twarz. Tutaj tylko raz uchyliłam głowę. Reszta wydawała się miękko i z jakąś taką kobiecą delikatnością wypływać z ekranu, nie wzbudzając przy tym mojego niepokoju, o który tak było łatwo w przypadku "Beowulfa". Troszkę więc poczułam się zawiedziona, bo apetyt wzrósł i oczekiwania także względem tej techniki, szczególnie po wstępnych zapowiedziach sprzed wielu miesięcy. Ale skoro Pandora jest tak cudnie baśniowa, to może i reżyserowi zależało na tej właśnie łagodności? Tylko po co pisać o tym przełomie? I tak sobie dziś pomyślałam, że być może ten przełom nie kryje się w samej technologii 3D, ale w samym sposobie zaprezentowania planety i ludności jej zamieszkującej, plemienia Na'vi? Bo jeśli spojrzeć na niesamowicie naturalne ruchy bohaterów, czy porażającą mimikę twarzy, która dosłownie opowiadała o każdej, niezwykle łatwo odczytywanej emocji - to faktycznie - reżyser i jego specjaliści dokonali czegoś fenomenalnego. To już nie są jakieś tam skomputeryzowane stworki sztywno biegające po ekranie, którym czasem rozszerzone źrenice mogą opowiedzieć o jednej lub dwóch emocjach. Mało tego. Bo gdy tylko popuści się troszkę tej smyczy tak strasznie dorosłej i surowej oceny wszystkiego, co nas otacza, odnosi się wówczas wrażenie, że to plemię istnieje naprawdę. Wtedy podziwia się z uwagą prawdziwego badacza ich długie warkocze z żyjącymi przewodami umożliwiającymi łączność z każdym stworzeniem, czy rośliną, twarze z błyszczącymi w nocy punkcikami, ogromne i piękne oczy i równie wielkimi dłonie, w których nasza staje się taka maleńka i blada. I właśnie dlatego, według mojej oceny - tego filmu nie można oglądać w wersji analogowej, na płaskim ekranie - bo wówczas cały przekaz zostanie właśnie.. spłaszczony. Tak mi się przynajmniej wydaje. Pandora bowiem, jako przepiękna planeta z jej bujną i zachwycającą po samo dno serca roślinnością, właśnie w tej wersji wydaje się prawdziwie i naturalnie żyć. Trawy, liście, te wszystkie nienazwane i niesklasyfikowane botanicznie okazy - wydają się być w zasięgu mojej (czyli widza) dłoni, która także, wraz z bohaterami, może dotknąć każdego z nich i poczuć ich delikatność rozświetlającą noc. Kolejnym aspektem, do którego chciałabym nawiązać, a o którym z kolei pisano mało chlubnie, to sama fabuła. Padło nawet porównanie do "Pocahontas", czy "Tańczącego z wilkami". Cóż, ja tutaj to porównanie widziałam jedynie w wizualnym przedstawieniu wojowników plemienia Na'vi do złudzenia przypominających tych z plemienia Siuksów, czy samej ich religii, gdzie faktycznie sporo nawiązań było do kultu Matki Ziemi, szacunku dla każdego bytu połączonego z nami w wielkim Kole Życia. Ale czy coś w tym złego? Moim zdaniem, nie. Ludzie, zarówno my realni, jak i ci filmowi, przedstawieni zostajemy z okrutną uczciwością lustrzanego odbicia - jako grupa pełna chciwości, której wciąż będzie mało. Czyż popęd za pieniądzem, zyskiem i sławą nie przyczyniły się już teraz, do zniszczenia lasów amazońskich (tak podobnych do tych z Pandory), czy wyginięcia wielu tysięcy gatunków stworzeń? Czyż ten film nie jest aby swoistym przesłaniem dla nas wszystkich? Przypomnieniem jak kiedyś żyliśmy i o czym powinniśmy pamiętać oraz do czego warto jednak powrócić? Tak więc nie, moim zdaniem sama historia bynajmniej nie jest głupiutka, płaska i naiwna - do takich zaliczyłabym już prędzej koniec świata w wykonaniu bohaterów filmu "2012", gdzie trywializowano zbyt wiele wydarzeń, licząc, że widz swojego rozumu analitycznego nie posiada. W "Avatarze" uczyniono za to głęboki pokłon Matce Naturze i naszej silnej z nią więzi, na którą stać prawie każdego (warto przy tym zwrócić uwagę na ludzkiego bohatera Parkera Selfridge, który pragnie wysiedlić plemię Na'vi dla cennego kruszcu - o dziwo, on nie do końca jest tym złym - wydaje się przeżywać ataki ludzkości wymierzone przeciwko innej nacji i na koniec chyba jednak czuje wstyd). I kończąc aspekt fabuły dodam - że całe szczęście, iż reżyser uchronił nas od hollywoodzkiego banalnego myślenia, że wszyscy bohaterowie przeżyją i będą żyli długo i szczęśliwie. Tu stało się inaczej. Żałowałam wielu, między innymi twardej kobietki Trudy Chasone granej przez Michelle Rodriguez, czy dumnego wojownika Tsu'Tey.Muzyka - to ostatni aspekt, do którego pragnę nawiązać, a który raczej w tym przypadku, niczym mnie nie zaskoczył. Jamesa Hornera uwielbiam bowiem od bardzo dawna - i jego dzieła zawsze potrafiły i nadal potrafią w cudowny i naturalny wręcz sposób wpleść się w warkocz historii opowiadanej na ekranie - tak było choćby z filmami "Titanic", "Apollo 13", "Piękny umysł", czy "Troja". Tutaj Horner dopełnił każdą lukę jaka tylko mogła zaistnieć - jego muzyka wznosiła i opadała w miejscach, w których powinna była to uczynić, upiększając i ubarwiając jeszcze bardziej historię planety Pandora. Wielkie brawa dla kompozytora i jego orkiestry. Płyta z muzyką z tego filmu z pewnością już wkrótce znajdzie się na mojej muzycznej półce. Podsumowując: "Avatar" to film dla wszystkich ludzi, a szczególnie tych z wrażliwą cząstką żyjącego w nich nadal dziecka, choć na co dzień ukrywanego pod maską tzw. dorosłości. Dlaczego tak twierdzę? Bo przeniesienie się na planetę Pandora na nowo otworzyło we mnie pokłady łagodności i pozostawiło magiczny ślad na długie jeszcze chwile po wyjściu z kina. I właśnie tego oczekiwałam od tego filmu.
Tego rodzaju projekty, oprócz wielkich reżyserskich wizji wymagają również wielkich pieniędzy. Niestety zbyt często brakuje jednego lub drugiego (a czasem obu, co kończy się tragicznie). Jamesowi Cameronowi nie zabrakło jednak ani wizji ani pieniędzy, dzięki czemu w "Avatarze" zafundował nam spektakl, jakiego kino jeszcze nie znało.
Oglądając najbardziej oczekiwany film roku czułem się jak dziecko, które każdego dnia odkrywa kolejny kawałek świata i dowiaduje się nowych fascynujących rzeczy o otaczającej nas rzeczywistości. Już pierwsze minuty filmu uświadamiają nam, że obcować będziemy z dziełem monumentalnym. Cameron nie oszczędza. W każdej niemal scenie dane jest nam podziwiać jakąś część wykreowanego na potrzeby filmu świata. Gdy zatrudniony przez złą korporację RDA, porucznik Quartich (Stephen Lang) w podniosły sposób przemawia do swoich podwładnych, w tle widzimy niesamowity krajobraz planety Pandora, który nie wygląda jak wklejona w okno widokówka, ale żyje własnym życiem, niezależnym od wydarzeń z pierwszego planu. I tak jest przy każdej scenie. Dzięki zupełnie nowatorskiej metodzie filmowania w trzech wymiarach i niesamowitej dbałości o szczegóły, przy każdej niemal scenie możemy oglądać właściwie dwa filmy -- ten właściwy, gdzie toczy się główna akcja, i ten drugi, na dalszym planie, gdzie toczy się codzienne życie, czy to w bazie, czy w dzikiej pandoriańskiej dżungli.
A dżungla jest wspaniała. Właściwie gdyby Cameron zdecydował się zupełnie pominąć fabułę i pokazywać nam tylko obrazy z wymyślonego przez siebie świata i tak oceniłbym taki film bardzo wysoko. Tu również nie ma miejsca na oszczędności. Razem z bohaterami poznajemy setki gatunków roślin i zwierząt zamieszkujących świat Pandory. Fruwamy w przestworzach, zanurzamy się pod wodę, przechadzamy się po gęstych lasach, wspinamy po wiszących w "powietrzu" górach. I wszystko co widzimy jest całkowicie zachwycające!
Zacznę może od samej wersji - 3D, bo o tym było jednak najgłośniej. Od wielu bowiem miesięcy wiele pisano o tym, że James Cameron stworzył przełomowe dzieło w tym wymiarze. Hmm.. Czy przełomowe? Tego nie wiem, bo i powątpiewam troszeczkę. Widziałam "Beowulfa", który wgniatał w fotel obrazem mocno wychodzącym poza ekran, gdzie musiałam się uchylać od lawiny tysiąca strzał, czy pojedynczych gałęzi, które wydawały się uderzać widza prosto w twarz. Tutaj tylko raz uchyliłam głowę. Reszta wydawała się miękko i z jakąś taką kobiecą delikatnością wypływać z ekranu, nie wzbudzając przy tym mojego niepokoju, o który tak było łatwo w przypadku "Beowulfa". Troszkę więc poczułam się zawiedziona, bo apetyt wzrósł i oczekiwania także względem tej techniki, szczególnie po wstępnych zapowiedziach sprzed wielu miesięcy. Ale skoro Pandora jest tak cudnie baśniowa, to może i reżyserowi zależało na tej właśnie łagodności? Tylko po co pisać o tym przełomie?
I tak sobie dziś pomyślałam, że być może ten przełom nie kryje się w samej technologii 3D, ale w samym sposobie zaprezentowania planety i ludności jej zamieszkującej, plemienia Na'vi? Bo jeśli spojrzeć na niesamowicie naturalne ruchy bohaterów, czy porażającą mimikę twarzy, która dosłownie opowiadała o każdej, niezwykle łatwo odczytywanej emocji - to faktycznie - reżyser i jego specjaliści dokonali czegoś fenomenalnego. To już nie są jakieś tam skomputeryzowane stworki sztywno biegające po ekranie, którym czasem rozszerzone źrenice mogą opowiedzieć o jednej lub dwóch emocjach. Mało tego. Bo gdy tylko popuści się troszkę tej smyczy tak strasznie dorosłej i surowej oceny wszystkiego, co nas otacza, odnosi się wówczas wrażenie, że to plemię istnieje naprawdę. Wtedy podziwia się z uwagą prawdziwego badacza ich długie warkocze z żyjącymi przewodami umożliwiającymi łączność z każdym stworzeniem, czy rośliną, twarze z błyszczącymi w nocy punkcikami, ogromne i piękne oczy i równie wielkimi dłonie, w których nasza staje się taka maleńka i blada.
I właśnie dlatego, według mojej oceny - tego filmu nie można oglądać w wersji analogowej, na płaskim ekranie - bo wówczas cały przekaz zostanie właśnie.. spłaszczony. Tak mi się przynajmniej wydaje. Pandora bowiem, jako przepiękna planeta z jej bujną i zachwycającą po samo dno serca roślinnością, właśnie w tej wersji wydaje się prawdziwie i naturalnie żyć. Trawy, liście, te wszystkie nienazwane i niesklasyfikowane botanicznie okazy - wydają się być w zasięgu mojej (czyli widza) dłoni, która także, wraz z bohaterami, może dotknąć każdego z nich i poczuć ich delikatność rozświetlającą noc.
Kolejnym aspektem, do którego chciałabym nawiązać, a o którym z kolei pisano mało chlubnie, to sama fabuła. Padło nawet porównanie do "Pocahontas", czy "Tańczącego z wilkami". Cóż, ja tutaj to porównanie widziałam jedynie w wizualnym przedstawieniu wojowników plemienia Na'vi do złudzenia przypominających tych z plemienia Siuksów, czy samej ich religii, gdzie faktycznie sporo nawiązań było do kultu Matki Ziemi, szacunku dla każdego bytu połączonego z nami w wielkim Kole Życia. Ale czy coś w tym złego? Moim zdaniem, nie. Ludzie, zarówno my realni, jak i ci filmowi, przedstawieni zostajemy z okrutną uczciwością lustrzanego odbicia - jako grupa pełna chciwości, której wciąż będzie mało. Czyż popęd za pieniądzem, zyskiem i sławą nie przyczyniły się już teraz, do zniszczenia lasów amazońskich (tak podobnych do tych z Pandory), czy wyginięcia wielu tysięcy gatunków stworzeń? Czyż ten film nie jest aby swoistym przesłaniem dla nas wszystkich? Przypomnieniem jak kiedyś żyliśmy i o czym powinniśmy pamiętać oraz do czego warto jednak powrócić? Tak więc nie, moim zdaniem sama historia bynajmniej nie jest głupiutka, płaska i naiwna - do takich zaliczyłabym już prędzej koniec świata w wykonaniu bohaterów filmu "2012", gdzie trywializowano zbyt wiele wydarzeń, licząc, że widz swojego rozumu analitycznego nie posiada. W "Avatarze" uczyniono za to głęboki pokłon Matce Naturze i naszej silnej z nią więzi, na którą stać prawie każdego (warto przy tym zwrócić uwagę na ludzkiego bohatera Parkera Selfridge, który pragnie wysiedlić plemię Na'vi dla cennego kruszcu - o dziwo, on nie do końca jest tym złym - wydaje się przeżywać ataki ludzkości wymierzone przeciwko innej nacji i na koniec chyba jednak czuje wstyd). I kończąc aspekt fabuły dodam - że całe szczęście, iż reżyser uchronił nas od hollywoodzkiego banalnego myślenia, że wszyscy bohaterowie przeżyją i będą żyli długo i szczęśliwie. Tu stało się inaczej. Żałowałam wielu, między innymi twardej kobietki Trudy Chasone granej przez Michelle Rodriguez, czy dumnego wojownika Tsu'Tey.Muzyka - to ostatni aspekt, do którego pragnę nawiązać, a który raczej w tym przypadku, niczym mnie nie zaskoczył. Jamesa Hornera uwielbiam bowiem od bardzo dawna - i jego dzieła zawsze potrafiły i nadal potrafią w cudowny i naturalny wręcz sposób wpleść się w warkocz historii opowiadanej na ekranie - tak było choćby z filmami "Titanic", "Apollo 13", "Piękny umysł", czy "Troja". Tutaj Horner dopełnił każdą lukę jaka tylko mogła zaistnieć - jego muzyka wznosiła i opadała w miejscach, w których powinna była to uczynić, upiększając i ubarwiając jeszcze bardziej historię planety Pandora. Wielkie brawa dla kompozytora i jego orkiestry. Płyta z muzyką z tego filmu z pewnością już wkrótce znajdzie się na mojej muzycznej półce.
Podsumowując: "Avatar" to film dla wszystkich ludzi, a szczególnie tych z wrażliwą cząstką żyjącego w nich nadal dziecka, choć na co dzień ukrywanego pod maską tzw. dorosłości. Dlaczego tak twierdzę? Bo przeniesienie się na planetę Pandora na nowo otworzyło we mnie pokłady łagodności i pozostawiło magiczny ślad na długie jeszcze chwile po wyjściu z kina. I właśnie tego oczekiwałam od tego filmu.