Napisz opowiadanie pt..człowiek sukcesu". Praca powinna zajmować stronę formatu A4.
olenaxd
Człowiek sukcesu… Jakby nie patrzeć, bardzo popularne określenie. Zwłaszcza wśród ludzi bez wyrazu czy też charakteru. Ludzi, którzy w swym przeciętnym żywocie, tak naprawdę nic szczególnego osiągnąć nie zdołali, którzy są nikim. Są tego świadomi. Kryją swój wstyd, kryją swą zazdrość. Często podziwiając, czy nawet i wynosząc na piedestał swe przeciwieństwa. Głęboko je respektując. A mowa oczywiście o tych, którym owe określenie pasuje. Po cichu jednak, w zakamarkach własnych myśli, życzą im nie do końca fortunne rzeczy. Obgadują, gnoją, plotkują. Starają się odebrać im choćby część wspaniałości. Może przyswoić sobie? Żałosne…
Ale czymże jest ten cały ‘Człowiek Sukcesu’? Kogo owy tytuł dotyczy, kto może tak naprawdę się nim szczycić? Czy ten posiadający wielkie majątki, przekraczające pojęcie przeciętnego zjadacza chleba? A może ten obdarzony niemal nieograniczoną władzą, którego ludzie szanują i słuchają. Bądź ów, posiadający wspaniałą rodzinę, kochające dzieci oraz wierną małżonkę? Który jest tym całym ‘Człowiekiem Sukcesu’?
Cóż, osobiście przyznać muszę, iż miałem to wszystko. Majątek ponad każdą potrzebę czy zachciankę, władzę nad wielotysięczną listą pracowników mej firmy oraz oczywiście rodzinę. Rodzinę niczym z ‘amerykańskiego snu’. Cudowną, jedyną w swoim rodzaju, niezastąpioną… Tym samym, czy wymieniane już wielokrotnie wcześniej określenie mi pasuje? Czy można mnie takim nazwać? Heh, prawda jest taka, iż praktycznie byłem definicją tej frazy. Jak ja idealnie pasowałem do niej, tak ona całkowicie określała mnie. Można by pomyśleć, iż właśnie z myślą o mnie została stworzona… Myślisz, że zawsze tak było? Niby urodziłem się z czepkiem na głowie. Genetycznie odziedziczyłem charyzmę oraz nieprzeciętne umiejętności przywódcze jak i manipulacyjne? A wraz z nimi wygląd, urok, pracowitość oraz wielką ambicję? No i oczywiście, cechy te mogłem rozwijać w pełni, ponieważ wrodziłem się w bogatą familię, która już na samym starcie mogła zaoferować mi praktycznie wszystko? Prawda jest taka, że jednak ma przeszłość wyglądała trochę inaczej. W końcu, by stać się człowiekiem sukcesu, najpierw niestety trzeba być człowiekiem porażki… Zainteresowani?
Moja rodzina, ta z młodzieńczych lat. Cóż, nie należała do specjalnie kochających, bogatych czy tym bardziej szanowanych. Takie rodziny zwykło się określać mianem patologicznych. Ojciec pijak, matka również. I jedno i drugie bezrobotne, ssące łapczywie zasiłki od „hojnego” państwa. Niemal każdy grosz przeznaczając na kolejne promile. Co mi pozostało? Prawda jest taka, że ja jeszcze miałem stosunkowo łatwo. Mi pomagał starszy brat. To jego dawniejsze lata były dopiero trudne – jemu nie miał kto pomóc. I pewnie też dlatego, ponieważ nic go w tym miejscu nie trzymało, prócz jakiegoś wybzduranego poczucia obowiązku co do mojej osoby. Właśnie dlatego, gdy tylko osiągnąłem wystarczający wiek by móc samodzielnie o siebie zadbać. Wtedy zniknął, odszedł i nigdy nie wrócił. Zostałem sam, wkrótce wręcz dosłownie. Ponieważ moi jakże wspaniali rodzice, postanowili już długo nie plugawić tego świata - zaćpali się aż po zgon. Co za strata, trzeba żyć dalej. Trzeba iść do przodu. Nie poszedłem, zostałem na starych śmieciach. Pozostawionych mi z racji pokrewieństwa, niebawem ruszyłem ich śladem. Było jeszcze za wcześnie... Marna posadka, marna dziewczyna, marne życie upiększane dosyć często alkoholem czy narkotykami. Z początku lekkimi, potem twardymi. Gdy zabrakło na nie pieniędzy, musiałem rzucić alkoholizm. W końcu zaćpanie daje większą ‘radochę’. Takim sposobem doszedłem do tego momentu. Jeden z najgorszych dni w moim życiu. Rzucony przez marną dziewczynę, wylany z marnej roboty. Potrzebowałem naprawdę sporo, by życie wydało mi się choćby warte kolejnego oddechu. Widocznie za wiele, a przynajmniej jak dla mojego organizmu. Powieki stały się niewyobrażalnie ciężkie, oddech trudny do zaczerpnięcia. Sen to jedyne, do czego dążyłem. Ciemność to jedyny mój towarzysz. Koniec, to jedyna myśl, jaką potrafiłem wykrzesać. A szczerze mówiąc, to również jedyne, czego aktualnie pożądałem. Było tak blisko. Wydaje się, że na wyciągnięcie ręki. Aczkolwiek, jednak nieosiągalne. Czemu? Ktoś, a może i coś, nie pozwoliło mi do niego dojść. Do niego, oczywiście mówiąc o ‘Końcu’, żadnego światła na końcu tunelu nie było, to jest czysta bzdura. Mimo iż rwałem się pełnią sił, to ‘coś’ mnie trzymało, i nie zamierzało puścić. Przykre acz prawdziwe, nawet spokojnie spocząć nie było mi przeznaczone… Wtem głos, dochodzący tak znikąd jak i zewsząd. Przytłaczający, obezwładniający, przerażający. Głos, na którego barwę składał się jakby milion krzyków cierpienia, milion szlochów bezradności. A który jednak mimo tak niepokojącej formuły, budził nadzwyczajne zaufanie. Taki właśnie głos rozległ się w mej głowie. A mówił on: - To jeszcze nie koniec… - Tak? – Zdziwiłem się szczerze, wewnątrz własnych myśli. - Noo… - Zapewnił niepokojący acz i zarazem przyjazny głos. - Fajnie… W tym momencie chciałbym zaznaczyć, iż mimo tak obojętnej odpowiedzi i tego całkowitego braku entuzjazmu, ja naprawdę cieszyłem się słysząc te słowa. W końcu nieważne jak bardzo gówniane było moje życie, czułem do niego całkiem mocne przywiązanie. A że na głupotę ludzką poradzić wiele nie można (zwłaszcza w tych gorszych dniach), to skończyłem tak jak skończyłem. - I… to wszystko? – Zapytał głos z wewnątrz mej świadomości, nawet i zaskoczony. Czy też może podświadomości? A może ‘nieświadomości’? Ciężko orzec… - Liczyłeś na wiwaty? – Sam nie wiem skąd te pytanie wzięło się w moich myślach. Zapewne na żywo, nie zadałbym takiego pytania osobie proponującej ratunek. Ale że to są myśli… - Co najmniej… - Hurra… - A co mi szkodziło? – Zadowolony? - Nie – odparł z lekką nutą niezadowolenia w głosie… głosach? – Ale co mi tam. Czyli chcesz żyć dalej? - No jakby. - Ech… czyli przechodzimy do rzeczy – oznajmił chyba lekko uśmiechnięty, ciężko stwierdzić biorąc pod uwagę iż wkoło otaczała mnie tylko ciemność… - Muszę ci wytłumaczyć parę rzeczy związanych z tym całym ‘nie końcem', nim przystąpimy do samego sedna. - Mhm – Wyraziłem tym sposobem swój wielki entuzjazm na myśl o wysłuchiwaniu owych warunków, czy jak to tam nazwiecie. – Słucham. - Więc tak – rozpoczął, - na podstawie mocy mi danych i tak dalej, twój marny żywot zostanie odratowany z czeluści piekielnych, dusza powrócona, sprawność nadana. Będziesz tym, kim byłeś przed doprowadzeniem do aktualnego stanu. – Ciągnął i ciągnął, - aczkolwiek to nie wszystko, ponieważ prócz owego wymienionego, zostanie ci nadana pewna pomoc. A pomoc to nie byle jaka, ponieważ za jej uczynkiem twoja dotychczas żałosna egzystencja przerodzi się w coś więcej. Staniesz się kimś, osiągniesz niejedno i takie tam… - Aha – rzuciłem tak po prostu, by przemawiający (czy oby na pewno?) głos był świadom iż wciąż słucham. W końcu skoro ja nic nie widziałem, to czemu niby on miałby? Wiem, wiem. Głupio myślałem, ale tak już bywa. - Są oczywiście również negatywne strony tej umowy – dalej ciągnął, - a mowa o między innymi, poczuciu wielkiej, wewnętrznej pustki, które to wraz z biegiem czasu będzie narastać ewentualnie możliwe, iż pochłonie cię. Po za tym jest również szereg pomniejszych warunków, które będziesz musiał spełnić a dowiesz się o ich szczegółach później. - Czemu później? – Ech, ta ciekawość. Nie ma co. - Bo nie mam już czasu, – odpowiedział jakże uprzejmie głos. – Rozumiesz, nie jesteś jedynym klientem do ‘obsłużenia’ w tej chwili. A po za tym, nieważne jakiekolwiek były by te warunki, czy zmusiłyby cię do odrzucenia mej propozycji? Czy wybrałbyś śmierć? Ot to dopiero było pytanie. Śmierć czy też może życie, nieważne jakiekolwiek by było? Odwieczna zagwozdka bez mniejsza. Co ciekawe, odpowiedź była nadzwyczaj prosta. - Nie. - No właśnie – niemal wykrzyknął – czyliśmy się porozumieli panie drogi, rozumiem? - Najwidoczniej … głosie – Żadne inne określenie jakimś dziwnym sposobem nie zaświtało mi w głowie. Zasadniczo, niewiele w tym momencie świtało w niej, czyżby jakiś efekt niedotlenienia mózgu? Swoją drogą, czy oby cała ta rozmowa nie jest dziwnym skutkiem ubocznym napływu odurzającego środka (w zastraszająco solidnych dawkach) do odmętów mej czaszki? Czy ten głos nie jest tylko pewnym figlem świadomości? - Nie, nie jestem – zapewnił, wcale nie pytany. To było pytanie retoryczne! Albo i nie… - A więc zakończyliśmy, czas na mnie. - Jeszcze jedno! – Zebrałem się w końcu na rzucenie słowa czy też myśli. Kto tam by wiedział? A rzuciłem je w iście krzyczącej formie. – Kim jesteś? I jak się z tobą skontaktować? - Możesz na mnie mówić … - Chwilka zamyślenia, bądź po prostu ja traciłem poczucie czasu. Heh, śmieszna sprawa, czy człowiek praktycznie nieżywy może mieć jeszcze jakiekolwiek poczucie czasu? – Niech no będzie, mów na mnie ‘Pan S’. A skontaktujesz się ze mną wypowiadając te imię 3 razy pod rząd, na głos i szybko. - Serio? - Nie – zarechotał przy okazji. – Po prostu zawołaj mnie w myślach. Byle byś nie robił tego za często. Zapracowana ze mnie istota w końcu. A teraz żegnaj. - Pa. A potem była już tylko
Jakby nie patrzeć, bardzo popularne określenie. Zwłaszcza wśród ludzi bez wyrazu czy też charakteru. Ludzi, którzy w swym przeciętnym żywocie, tak naprawdę nic szczególnego osiągnąć nie zdołali, którzy są nikim.
Są tego świadomi. Kryją swój wstyd, kryją swą zazdrość. Często podziwiając, czy nawet i wynosząc na piedestał swe przeciwieństwa. Głęboko je respektując.
A mowa oczywiście o tych, którym owe określenie pasuje.
Po cichu jednak, w zakamarkach własnych myśli, życzą im nie do końca fortunne rzeczy. Obgadują, gnoją, plotkują. Starają się odebrać im choćby część wspaniałości. Może przyswoić sobie? Żałosne…
Ale czymże jest ten cały ‘Człowiek Sukcesu’? Kogo owy tytuł dotyczy, kto może tak naprawdę się nim szczycić? Czy ten posiadający wielkie majątki, przekraczające pojęcie przeciętnego zjadacza chleba? A może ten obdarzony niemal nieograniczoną władzą, którego ludzie szanują i słuchają. Bądź ów, posiadający wspaniałą rodzinę, kochające dzieci oraz wierną małżonkę? Który jest tym całym ‘Człowiekiem Sukcesu’?
Cóż, osobiście przyznać muszę, iż miałem to wszystko. Majątek ponad każdą potrzebę czy zachciankę, władzę nad wielotysięczną listą pracowników mej firmy oraz oczywiście rodzinę. Rodzinę niczym z ‘amerykańskiego snu’. Cudowną, jedyną w swoim rodzaju, niezastąpioną…
Tym samym, czy wymieniane już wielokrotnie wcześniej określenie mi pasuje? Czy można mnie takim nazwać? Heh, prawda jest taka, iż praktycznie byłem definicją tej frazy.
Jak ja idealnie pasowałem do niej, tak ona całkowicie określała mnie.
Można by pomyśleć, iż właśnie z myślą o mnie została stworzona…
Myślisz, że zawsze tak było? Niby urodziłem się z czepkiem na głowie. Genetycznie odziedziczyłem charyzmę oraz nieprzeciętne umiejętności przywódcze jak i manipulacyjne? A wraz z nimi wygląd, urok, pracowitość oraz wielką ambicję? No i oczywiście, cechy te mogłem rozwijać w pełni, ponieważ wrodziłem się w bogatą familię, która już na samym starcie mogła zaoferować mi praktycznie wszystko?
Prawda jest taka, że jednak ma przeszłość wyglądała trochę inaczej.
W końcu, by stać się człowiekiem sukcesu, najpierw niestety trzeba być człowiekiem porażki… Zainteresowani?
Moja rodzina, ta z młodzieńczych lat. Cóż, nie należała do specjalnie kochających, bogatych czy tym bardziej szanowanych. Takie rodziny zwykło się określać mianem patologicznych. Ojciec pijak, matka również. I jedno i drugie bezrobotne, ssące łapczywie zasiłki od „hojnego” państwa. Niemal każdy grosz przeznaczając na kolejne promile.
Co mi pozostało?
Prawda jest taka, że ja jeszcze miałem stosunkowo łatwo. Mi pomagał starszy brat. To jego dawniejsze lata były dopiero trudne – jemu nie miał kto pomóc. I pewnie też dlatego, ponieważ nic go w tym miejscu nie trzymało, prócz jakiegoś wybzduranego poczucia obowiązku co do mojej osoby. Właśnie dlatego, gdy tylko osiągnąłem wystarczający wiek by móc samodzielnie o siebie zadbać. Wtedy zniknął, odszedł i nigdy nie wrócił.
Zostałem sam, wkrótce wręcz dosłownie. Ponieważ moi jakże wspaniali rodzice, postanowili już długo nie plugawić tego świata - zaćpali się aż po zgon. Co za strata, trzeba żyć dalej. Trzeba iść do przodu.
Nie poszedłem, zostałem na starych śmieciach. Pozostawionych mi z racji pokrewieństwa, niebawem ruszyłem ich śladem. Było jeszcze za wcześnie...
Marna posadka, marna dziewczyna, marne życie upiększane dosyć często alkoholem czy narkotykami. Z początku lekkimi, potem twardymi. Gdy zabrakło na nie pieniędzy, musiałem rzucić alkoholizm. W końcu zaćpanie daje większą ‘radochę’.
Takim sposobem doszedłem do tego momentu.
Jeden z najgorszych dni w moim życiu. Rzucony przez marną dziewczynę, wylany z marnej roboty. Potrzebowałem naprawdę sporo, by życie wydało mi się choćby warte kolejnego oddechu. Widocznie za wiele, a przynajmniej jak dla mojego organizmu.
Powieki stały się niewyobrażalnie ciężkie, oddech trudny do zaczerpnięcia. Sen to jedyne, do czego dążyłem. Ciemność to jedyny mój towarzysz. Koniec, to jedyna myśl, jaką potrafiłem wykrzesać. A szczerze mówiąc, to również jedyne, czego aktualnie pożądałem.
Było tak blisko. Wydaje się, że na wyciągnięcie ręki. Aczkolwiek, jednak nieosiągalne. Czemu? Ktoś, a może i coś, nie pozwoliło mi do niego dojść. Do niego, oczywiście mówiąc o ‘Końcu’, żadnego światła na końcu tunelu nie było, to jest czysta bzdura.
Mimo iż rwałem się pełnią sił, to ‘coś’ mnie trzymało, i nie zamierzało puścić. Przykre acz prawdziwe, nawet spokojnie spocząć nie było mi przeznaczone…
Wtem głos, dochodzący tak znikąd jak i zewsząd. Przytłaczający, obezwładniający, przerażający. Głos, na którego barwę składał się jakby milion krzyków cierpienia, milion szlochów bezradności. A który jednak mimo tak niepokojącej formuły, budził nadzwyczajne zaufanie. Taki właśnie głos rozległ się w mej głowie. A mówił on:
- To jeszcze nie koniec…
- Tak? – Zdziwiłem się szczerze, wewnątrz własnych myśli.
- Noo… - Zapewnił niepokojący acz i zarazem przyjazny głos.
- Fajnie…
W tym momencie chciałbym zaznaczyć, iż mimo tak obojętnej odpowiedzi i tego całkowitego braku entuzjazmu, ja naprawdę cieszyłem się słysząc te słowa. W końcu nieważne jak bardzo gówniane było moje życie, czułem do niego całkiem mocne przywiązanie. A że na głupotę ludzką poradzić wiele nie można (zwłaszcza w tych gorszych dniach), to skończyłem tak jak skończyłem.
- I… to wszystko? – Zapytał głos z wewnątrz mej świadomości, nawet i zaskoczony. Czy też może podświadomości? A może ‘nieświadomości’? Ciężko orzec…
- Liczyłeś na wiwaty? – Sam nie wiem skąd te pytanie wzięło się w moich myślach. Zapewne na żywo, nie zadałbym takiego pytania osobie proponującej ratunek. Ale że to są myśli…
- Co najmniej…
- Hurra… - A co mi szkodziło? – Zadowolony?
- Nie – odparł z lekką nutą niezadowolenia w głosie… głosach? – Ale co mi tam. Czyli chcesz żyć dalej?
- No jakby.
- Ech… czyli przechodzimy do rzeczy – oznajmił chyba lekko uśmiechnięty, ciężko stwierdzić biorąc pod uwagę iż wkoło otaczała mnie tylko ciemność… - Muszę ci wytłumaczyć parę rzeczy związanych z tym całym ‘nie końcem', nim przystąpimy do samego sedna.
- Mhm – Wyraziłem tym sposobem swój wielki entuzjazm na myśl o wysłuchiwaniu owych warunków, czy jak to tam nazwiecie. – Słucham.
- Więc tak – rozpoczął, - na podstawie mocy mi danych i tak dalej, twój marny żywot zostanie odratowany z czeluści piekielnych, dusza powrócona, sprawność nadana. Będziesz tym, kim byłeś przed doprowadzeniem do aktualnego stanu. – Ciągnął i ciągnął, - aczkolwiek to nie wszystko, ponieważ prócz owego wymienionego, zostanie ci nadana pewna pomoc. A pomoc to nie byle jaka, ponieważ za jej uczynkiem twoja dotychczas żałosna egzystencja przerodzi się w coś więcej. Staniesz się kimś, osiągniesz niejedno i takie tam…
- Aha – rzuciłem tak po prostu, by przemawiający (czy oby na pewno?) głos był świadom iż wciąż słucham. W końcu skoro ja nic nie widziałem, to czemu niby on miałby? Wiem, wiem. Głupio myślałem, ale tak już bywa.
- Są oczywiście również negatywne strony tej umowy – dalej ciągnął, - a mowa o między innymi, poczuciu wielkiej, wewnętrznej pustki, które to wraz z biegiem czasu będzie narastać ewentualnie możliwe, iż pochłonie cię. Po za tym jest również szereg pomniejszych warunków, które będziesz musiał spełnić a dowiesz się o ich szczegółach później.
- Czemu później? – Ech, ta ciekawość. Nie ma co.
- Bo nie mam już czasu, – odpowiedział jakże uprzejmie głos. – Rozumiesz, nie jesteś jedynym klientem do ‘obsłużenia’ w tej chwili. A po za tym, nieważne jakiekolwiek były by te warunki, czy zmusiłyby cię do odrzucenia mej propozycji? Czy wybrałbyś śmierć?
Ot to dopiero było pytanie. Śmierć czy też może życie, nieważne jakiekolwiek by było? Odwieczna zagwozdka bez mniejsza. Co ciekawe, odpowiedź była nadzwyczaj prosta.
- Nie.
- No właśnie – niemal wykrzyknął – czyliśmy się porozumieli panie drogi, rozumiem?
- Najwidoczniej … głosie – Żadne inne określenie jakimś dziwnym sposobem nie zaświtało mi w głowie. Zasadniczo, niewiele w tym momencie świtało w niej, czyżby jakiś efekt niedotlenienia mózgu? Swoją drogą, czy oby cała ta rozmowa nie jest dziwnym skutkiem ubocznym napływu odurzającego środka (w zastraszająco solidnych dawkach) do odmętów mej czaszki? Czy ten głos nie jest tylko pewnym figlem świadomości?
- Nie, nie jestem – zapewnił, wcale nie pytany. To było pytanie retoryczne! Albo i nie… - A więc zakończyliśmy, czas na mnie.
- Jeszcze jedno! – Zebrałem się w końcu na rzucenie słowa czy też myśli. Kto tam by wiedział? A rzuciłem je w iście krzyczącej formie. – Kim jesteś? I jak się z tobą skontaktować?
- Możesz na mnie mówić … - Chwilka zamyślenia, bądź po prostu ja traciłem poczucie czasu. Heh, śmieszna sprawa, czy człowiek praktycznie nieżywy może mieć jeszcze jakiekolwiek poczucie czasu? – Niech no będzie, mów na mnie ‘Pan S’. A skontaktujesz się ze mną wypowiadając te imię 3 razy pod rząd, na głos i szybko.
- Serio?
- Nie – zarechotał przy okazji. – Po prostu zawołaj mnie w myślach. Byle byś nie robił tego za często. Zapracowana ze mnie istota w końcu. A teraz żegnaj.
- Pa.
A potem była już tylko