Napisz dwie recenzje książki Nad Niemnem.W jednej wersji zachęć do przeczytania książki,a w drugiej wyraź niepochlebną opinię na jej temat.wykorzystaj podane słownictwo poniżej: interesujący,zniechęcający,popularny,nie popularny,wzruszający,nudny,oryginalny,tradycyjny,zróżnicowany,interesujący,wyczerpujący,ubogi,porywająca
martynia5533
Zebrało mi się na powtórki z klasyki, i - zamiast tropić po księgarniach i bibliotekach chodliwe nowości - po Jane Austen, o której przypomniały mi błyskotliwe ekranizacje kilku jej powieści, zabrałam się za rodzimą pionierkę feminizmu i wnikliwą krytyczkę stosunków społecznych, Elizę Orzeszkową. Zaofiarowałam się pomóc dziecku w znalezieniu w tekście „Nad Niemnem” określonego cytatu, rzuciłam okiem na pierwszą stronę, zobaczyłam w wyobraźni „równinę rozległą i gładką, z której gdzieniegdzie tylko wyrastały dzikie, pękate grusze, stare, krzywe wierzby i samotne, słupiaste topole”* – i wsiąkłam. Nie po raz pierwszy zresztą, bo dokładnie tak samo rzecz się miała, gdy licząc sobie lat dwanaście, zerknęłam przez ramię starszej o cztery lata stryjecznej siostry, użalającej się, jaką to straszną „kobyłę” kazano jej przeczytać przez wakacje. Wówczas uporałam się z rzekomą „kobyłą” bodaj w cztery dni – dlatego tak wolno, że w gospodarstwie dziadków nie było kieszonkowej latarki, z którą dałoby się czytać pod kołdrą – a w głowie kręcił mi się kolorowy film; ba, żeby tylko kolorowy! jeszcze i pełen dźwięków, zapachów, smaków nawet…
Piękna, wzruszająca opowieść, w której było wszystko, co mogło zachwycić romantyczną nastolatkę: echa tajemniczej legendy sprzed wieków, tragedia ludzi skrzywdzonych przez okrutny kaprys historii, miłość pokonująca uprzedzenia i przeszkody, wreszcie urzekające opisy przyrody, w których zwykła łąka, las, rzeka przeistaczały się w wielobarwne dzieła sztuki, uświadamiające człowiekowi jego niższość wobec mocy pozwalającej istnieć podobnym cudom…
Ale nie bez racji mówi jeden z pierwszoplanowych bohaterów nadniemeńskiej epopei, Benedykt Korczyński: „Życie to, moja duszko, życie zmienia ludzi”*. Tak, zmieniamy się, i w rezultacie tych zmian jakże często z lekceważeniem odrzucamy to, co nas przed laty niezmiernie zachwycało. Więc i ja obawiałam się trochę, czy mój bagaż osobistych i literackich doświadczeń nie sprawi, że nagle zamiast barwnej, fascynującej historii odnajdę naiwną pozytywistyczną agitkę w sentymentalno-kiczowatej oprawie. A jednak – nie!
Owszem, wzrok mi się przez te lata wyostrzył (niestety, tylko w przenośni – bo w sensie fizycznym wręcz przeciwnie…), pozwalając dostrzec parę słabostek i śmiesznostek, które wcześniej umknęły mojej uwagi – takich, jak uporczywe używanie przez autorkę nie tylko w dialogach (co byłoby w pełni zrozumiałe), ale i w narracji rozlicznych regionalizmów, mogących śmieszyć lub razić dzisiejszego czytelnika: „cóś”, „któś”, „wziąść”, „źwierzę”, „zmięszanie”. Albo obdarzanie tego czy owego bohatera „piwną” lub „szarą źrenicą”. Albo stworzenie czegoś nieistniejącego chyba w naturze, mianowicie „różowej śmietany”.
Owszem, nie mogę zaprzeczyć, że Jan i Justyna to postacie cokolwiek zbyt posągowe, wyidealizowane, przeznaczone do tego, by podjąć dzieło legendarnej pary – Jana i Cecylii, „pracą i potem (…) ojczyźnie bogactwa przymnażając”*. Justyna ma tu stanowić opozycję dla Marty, która znalazłszy się ongiś w identycznym położeniu, odrzuciła miłość niżej sytuowanego człowieka z obawy przed drwinami krewnych, z chęci uchronienia się „od wstydu i poniżenia”*, jakie sprowadziłaby na nią pogardzana praca na roli. Gdy pominiemy aspekt romansowy, ta ostatnia kwestia pozostaje nadal ważna, stanowiąc jeden z wielu przyczynków do analizy społecznej roli kobiety. Podobnie jak jej starsza o dobre pół wieku angielska koleżanka po piórze**, Orzeszkowa wyraża jawną dezaprobatę dla małżeństw kojarzonych ze względów majątkowych i dla faktu, że kobieta, pozbawiona - przez nieszczęśliwe zrządzenie losu, jak Marta, lub przez ojcowską nieodpowiedzialność, jak Justyna – odpowiedniego posagu, ma do wyboru: czekać na protekcję, dzięki której zostanie „wzięta za żonę przez wspaniałomyślność i bohaterstwo”* jakiegoś majętnego dżentelmena, lub od razu wejść w rolę czyjejś ubogiej krewnej czy damy do towarzystwa, odczuwającej przez całe życie, że tylko łaska pańska daje jej wikt i opierunek. Protest przeciw temu wygłasza ustami Justyny: lepszy dach „niski, ale własny”*, gdzie można znaleźć „zajęcie dla rąk i myśli, zadanie życia, możność dopomagania komuś, pracowania dla siebie i innych”*. Nie dość tego, Orzeszkowa idzie dalej niż Austen, bo także bezlitośnie krytykuje ówczesny system kształcenia i wychowania kobiet, będący „jednym grzechem przeciw zdrowemu rozsądkowi i postępowi”. Rosną w nim „kunsumentki (pisownia oryginału – przyp. rec.), które z pewnością nic nigdy dla cywilizacji nie wyprodukują”*, „które w swoich ptasich główkach dwóch ucywilizowanych myśli nie mają, choć czasem o literaturze i muzyce mówią”*, a w dojrzałym wieku przeistaczają się w znudzone, zdziwaczałe ofiary losu (Emilia) lub wyfiokowane damy, których głównym zajęciem jest poszukiwanie dla córek odpowiednich partii i dbanie o zapewnienie im stosownej wyprawy (Darzecka). Co ciekawe, najgorętszym rzecznikiem tych feministycznych – jakże słusznych! – poglądów okazuje się… mężczyzna, młodziutki Witold Korczyński, podobnie jak Jan i Justyna trochę jednowymiarowy – chodzący herold myśli pozytywistycznej – co nie znaczy, że pozbawiony uroku. Jego starcia z ojcem, nie tylko zresztą na tle wychowania siostry, to jedne z najżywszych i najwymowniejszych scen w powieści, zaś sam ojciec, ofiara dramatycznej konfrontacji romantycznego patriotyzmu z bolesnymi realiami Polski popowstaniowej, jest zdecydowanie najwspanialszą postacią. Na przykładzie Benedykta obserwujemy, jak „ideały młodości grubym piaskiem wielu następnych wypadków przysypane przemieniają się w szczypawki, które przy lada poruszeniu kąsają w serce”*. Zastosowana tu przez autorkę retoryka jest może nieco naiwna i zabawna, ale i bez niej doskonale widzimy, jak żywy i wesoły człowiek gorzknieje, zamyka się w sobie, staje się niedostępny nawet dla najbliższych, podporządkowując wszystko obsesyjnemu przywiązaniu do ziemi – jedynego reliktu minionych czasów. Dla niego jednego warto byłoby „Nad Niemnem” przeczytać.
Ale prócz niego mamy tu całą galerię wspaniale nakreślonych sylwetek ludzkich, uosabiających rozmaite – nie tylko typowe dla czasu i miejsca – stany ducha lub przywary. Jest więc rozhisteryzowana hipochondryczka Emilia, cierpiący najoczywiściej na depresję Anzelm, jest narkoman Różyc (jakże trafnie przedstawiła autorka w kilku zaledwie zdaniach stan „przed” i „po” – wtedy, kiedy podobne przypadki nie były w żadnej mierze problemem społecznym, lecz nader egzotyczną przypadłością, zarezerwowaną dla ludzi bogatych i światowych!), dalej zastygła w wiecznej żałobie pani Andrzejowa - tak dalece oddana pamięci męża, że zapomniano, jak brzmi jej własne imię - będąca kliniczną ilustracją syndromu nadopiekuńczej matki, wreszcie rezultat jej chybionych posunięć wychowawczych, Zygmunt – znudzony i cyniczny paniczyk, wyprany z wszelkich ideałów, przewlekle nienasycony tym, co ma, i cierpiący z tęsknoty za tym, co w swoim mniemaniu powinien mieć, realne uczucia zastępujący patetyczną błazenadą. Na trzecim planie – wyrachowany, zimny, cedzący słówka przez zęby snob Darzecki, leń patentowany, pajac i pieczeniarz Kirło, łakomczuch i safanduła Orzelski, pieniacz Fabian, egzaltowana i żałośnie naiwna Terenia, popędliwa i pozbawiona gustu Jadwiśka, pozująca na „damę z towarzystwa” małomiasteczkowa elegantka Giecołdowa. Cóż za wspaniała menażeria ludzka!
Tak, nie da się zaprzeczyć: cele, dla których napisano „Nad Niemnem”, w dużej mierze się już zdezaktualizowały (choć nie wszystkie, bo przecież mimo doskonałego koedukacyjnego kształcenia wciąż jeszcze spotykamy panienki takie jak Leonia i jej kuzynki, wpadające w rozpacz z powodu posiadania nie dość modnych butów i gotowe duszę z rodziców wycisnąć, byle móc się przed kimś pochwalić gadżetami „na topie”; bo wciąż jeszcze pokutują między nami tacy Kirłowie, zwalający na żony cały ciężar gospodarowania, a sami oddający się rozrywkom…), wyszła z użycia ówczesna stylistyka i estetyka.
Czy jednak znaczy to, że nie warto dziś po tę powieść sięgać? Ależ warto – tyle że już nie jak po sztandar idei pozytywizmu, lecz jak po wspaniałe zwierciadło czasów minionych, po wspomnienie przebrzmiałego języka, wreszcie, jeśli kto woli, po zapewnienie, że nawet w najzwyklejszym, najbardziej prozaicznym otoczeniu znajdziemy piękno i dobre emocje – byleśmy tylko potrafili wnikliwie patrzeć…
trche długa ale może być, grugiej niestety nie potrafie
Piękna, wzruszająca opowieść, w której było wszystko, co mogło zachwycić romantyczną nastolatkę: echa tajemniczej legendy sprzed wieków, tragedia ludzi skrzywdzonych przez okrutny kaprys historii, miłość pokonująca uprzedzenia i przeszkody, wreszcie urzekające opisy przyrody, w których zwykła łąka, las, rzeka przeistaczały się w wielobarwne dzieła sztuki, uświadamiające człowiekowi jego niższość wobec mocy pozwalającej istnieć podobnym cudom…
Ale nie bez racji mówi jeden z pierwszoplanowych bohaterów nadniemeńskiej epopei, Benedykt Korczyński: „Życie to, moja duszko, życie zmienia ludzi”*. Tak, zmieniamy się, i w rezultacie tych zmian jakże często z lekceważeniem odrzucamy to, co nas przed laty niezmiernie zachwycało. Więc i ja obawiałam się trochę, czy mój bagaż osobistych i literackich doświadczeń nie sprawi, że nagle zamiast barwnej, fascynującej historii odnajdę naiwną pozytywistyczną agitkę w sentymentalno-kiczowatej oprawie. A jednak – nie!
Owszem, wzrok mi się przez te lata wyostrzył (niestety, tylko w przenośni – bo w sensie fizycznym wręcz przeciwnie…), pozwalając dostrzec parę słabostek i śmiesznostek, które wcześniej umknęły mojej uwagi – takich, jak uporczywe używanie przez autorkę nie tylko w dialogach (co byłoby w pełni zrozumiałe), ale i w narracji rozlicznych regionalizmów, mogących śmieszyć lub razić dzisiejszego czytelnika: „cóś”, „któś”, „wziąść”, „źwierzę”, „zmięszanie”. Albo obdarzanie tego czy owego bohatera „piwną” lub „szarą źrenicą”. Albo stworzenie czegoś nieistniejącego chyba w naturze, mianowicie „różowej śmietany”.
Owszem, nie mogę zaprzeczyć, że Jan i Justyna to postacie cokolwiek zbyt posągowe, wyidealizowane, przeznaczone do tego, by podjąć dzieło legendarnej pary – Jana i Cecylii, „pracą i potem (…) ojczyźnie bogactwa przymnażając”*. Justyna ma tu stanowić opozycję dla Marty, która znalazłszy się ongiś w identycznym położeniu, odrzuciła miłość niżej sytuowanego człowieka z obawy przed drwinami krewnych, z chęci uchronienia się „od wstydu i poniżenia”*, jakie sprowadziłaby na nią pogardzana praca na roli. Gdy pominiemy aspekt romansowy, ta ostatnia kwestia pozostaje nadal ważna, stanowiąc jeden z wielu przyczynków do analizy społecznej roli kobiety. Podobnie jak jej starsza o dobre pół wieku angielska koleżanka po piórze**, Orzeszkowa wyraża jawną dezaprobatę dla małżeństw kojarzonych ze względów majątkowych i dla faktu, że kobieta, pozbawiona - przez nieszczęśliwe zrządzenie losu, jak Marta, lub przez ojcowską nieodpowiedzialność, jak Justyna – odpowiedniego posagu, ma do wyboru: czekać na protekcję, dzięki której zostanie „wzięta za żonę przez wspaniałomyślność i bohaterstwo”* jakiegoś majętnego dżentelmena, lub od razu wejść w rolę czyjejś ubogiej krewnej czy damy do towarzystwa, odczuwającej przez całe życie, że tylko łaska pańska daje jej wikt i opierunek. Protest przeciw temu wygłasza ustami Justyny: lepszy dach „niski, ale własny”*, gdzie można znaleźć „zajęcie dla rąk i myśli, zadanie życia, możność dopomagania komuś, pracowania dla siebie i innych”*. Nie dość tego, Orzeszkowa idzie dalej niż Austen, bo także bezlitośnie krytykuje ówczesny system kształcenia i wychowania kobiet, będący „jednym grzechem przeciw zdrowemu rozsądkowi i postępowi”. Rosną w nim „kunsumentki (pisownia oryginału – przyp. rec.), które z pewnością nic nigdy dla cywilizacji nie wyprodukują”*, „które w swoich ptasich główkach dwóch ucywilizowanych myśli nie mają, choć czasem o literaturze i muzyce mówią”*, a w dojrzałym wieku przeistaczają się w znudzone, zdziwaczałe ofiary losu (Emilia) lub wyfiokowane damy, których głównym zajęciem jest poszukiwanie dla córek odpowiednich partii i dbanie o zapewnienie im stosownej wyprawy (Darzecka). Co ciekawe, najgorętszym rzecznikiem tych feministycznych – jakże słusznych! – poglądów okazuje się… mężczyzna, młodziutki Witold Korczyński, podobnie jak Jan i Justyna trochę jednowymiarowy – chodzący herold myśli pozytywistycznej – co nie znaczy, że pozbawiony uroku. Jego starcia z ojcem, nie tylko zresztą na tle wychowania siostry, to jedne z najżywszych i najwymowniejszych scen w powieści, zaś sam ojciec, ofiara dramatycznej konfrontacji romantycznego patriotyzmu z bolesnymi realiami Polski popowstaniowej, jest zdecydowanie najwspanialszą postacią. Na przykładzie Benedykta obserwujemy, jak „ideały młodości grubym piaskiem wielu następnych wypadków przysypane przemieniają się w szczypawki, które przy lada poruszeniu kąsają w serce”*. Zastosowana tu przez autorkę retoryka jest może nieco naiwna i zabawna, ale i bez niej doskonale widzimy, jak żywy i wesoły człowiek gorzknieje, zamyka się w sobie, staje się niedostępny nawet dla najbliższych, podporządkowując wszystko obsesyjnemu przywiązaniu do ziemi – jedynego reliktu minionych czasów. Dla niego jednego warto byłoby „Nad Niemnem” przeczytać.
Ale prócz niego mamy tu całą galerię wspaniale nakreślonych sylwetek ludzkich, uosabiających rozmaite – nie tylko typowe dla czasu i miejsca – stany ducha lub przywary. Jest więc rozhisteryzowana hipochondryczka Emilia, cierpiący najoczywiściej na depresję Anzelm, jest narkoman Różyc (jakże trafnie przedstawiła autorka w kilku zaledwie zdaniach stan „przed” i „po” – wtedy, kiedy podobne przypadki nie były w żadnej mierze problemem społecznym, lecz nader egzotyczną przypadłością, zarezerwowaną dla ludzi bogatych i światowych!), dalej zastygła w wiecznej żałobie pani Andrzejowa - tak dalece oddana pamięci męża, że zapomniano, jak brzmi jej własne imię - będąca kliniczną ilustracją syndromu nadopiekuńczej matki, wreszcie rezultat jej chybionych posunięć wychowawczych, Zygmunt – znudzony i cyniczny paniczyk, wyprany z wszelkich ideałów, przewlekle nienasycony tym, co ma, i cierpiący z tęsknoty za tym, co w swoim mniemaniu powinien mieć, realne uczucia zastępujący patetyczną błazenadą. Na trzecim planie – wyrachowany, zimny, cedzący słówka przez zęby snob Darzecki, leń patentowany, pajac i pieczeniarz Kirło, łakomczuch i safanduła Orzelski, pieniacz Fabian, egzaltowana i żałośnie naiwna Terenia, popędliwa i pozbawiona gustu Jadwiśka, pozująca na „damę z towarzystwa” małomiasteczkowa elegantka Giecołdowa. Cóż za wspaniała menażeria ludzka!
Tak, nie da się zaprzeczyć: cele, dla których napisano „Nad Niemnem”, w dużej mierze się już zdezaktualizowały (choć nie wszystkie, bo przecież mimo doskonałego koedukacyjnego kształcenia wciąż jeszcze spotykamy panienki takie jak Leonia i jej kuzynki, wpadające w rozpacz z powodu posiadania nie dość modnych butów i gotowe duszę z rodziców wycisnąć, byle móc się przed kimś pochwalić gadżetami „na topie”; bo wciąż jeszcze pokutują między nami tacy Kirłowie, zwalający na żony cały ciężar gospodarowania, a sami oddający się rozrywkom…), wyszła z użycia ówczesna stylistyka i estetyka.
Czy jednak znaczy to, że nie warto dziś po tę powieść sięgać? Ależ warto – tyle że już nie jak po sztandar idei pozytywizmu, lecz jak po wspaniałe zwierciadło czasów minionych, po wspomnienie przebrzmiałego języka, wreszcie, jeśli kto woli, po zapewnienie, że nawet w najzwyklejszym, najbardziej prozaicznym otoczeniu znajdziemy piękno i dobre emocje – byleśmy tylko potrafili wnikliwie patrzeć…
trche długa ale może być, grugiej niestety nie potrafie