Mam napisać recenzje Zmierzchu " Księżyc w Nowiu " ... praca ma być na A4 ... najlepiej na zaraz Bardzo błagam ;** z góry dzięki ;**
ola12568
Najnowsza część przygód Edwarda i Belli wyraźnie podzieliła widownię na dwa wrogie obozy: entuzjastycznych piewców talentu pisarskiego Stephenie Meyer oraz sceptycznych i w większości negatywnie wyrokujących krytyków. Osobiście, z całą świadomością konsekwencji tego wyboru, wypowiadam się z pozycji drugiej grupy odbiorczej, którą film bardziej zmęczył niż pokrzepił. Trudno bowiem nie przyznać, że „Księżyc w nowiu" jest dużo słabszy niż „Zmierzch" i pomimo, że film z podziwu godną konsekwencją potęguje efekty specjalne serwując widzom coraz to bardziej wymyślne wizualne sztuczki, w porównaniu do pierwszej części sagi pozostaje jedynie jej marnym naśladowcą.
Największym zarzutem jaki można wysunąć w stosunku do filmu jest pretekstowa fabuła, która opiera się na łatwo dostrzegalnych nielogicznościach. Dla przykładu: dlaczego Cullenowie decydują się opuścić miasteczko właśnie teraz, argumentując powód wyjazdu obawą przed byciem zdemaskowanym, skoro już w „Zmierzchu" gołym okiem było widać, że Edward i dr Cullen przypominają raczej braci niż ojca i syna. Podobnych nieścisłości jest w filmie całkiem sporo, co stanowi już konkretny argument podważający spójność świata przedstawionego sagi, zwłaszcza biorąc pod uwagę namaszczenie z jakim twórcy ogrywają „metafizyczny" pierwiastek historii.
Pomimo kamuflującej, mrocznej tonacji opowieści „Księżyc w nowiu" w pełni wpisuje się w konwencję popularnego ostatnimi czasy nurtu teen movie. Niesprawiedliwym było by zatem zarzucać filmowi nadmierny sentymentalizm, skłonność do nachalnego kierowania uwagą widza oraz duże uproszczenia w konstrukcji świata przedstawionego, a zwłaszcza postaci. Jednakże dawka patosu zaprawionego tragizmem serwowana przez twórców w najnowszej ekranizacji sagi jest tak silna, że publiczność niejednokrotnie nie wytrzymuje implikowanego jej napięcia, kwitując wzniosłe słowa bohaterów wybuchami śmiechu.
Ostatnią kwestią, której absolutnie nie należy pozbawić komentarza jest aktorstwo. Ulubieńcy publiczności Kristen Stewart i Robert Pattison już przy pierwszej sposobności, jaką dała duetowi premiera „Zmierzchu", zrzucili z piedestału uwielbienia Vanessę Hudgens i Zaca Efrona. Choć niewątpliwie bardziej wyraziści niż gwiazdy „High School Musical", Stewart i Pattison, w „Księżycu w nowiu" nie są już tak przekonujący jak w „Zmierzchu". Przyczyna tej zmiany wynika zapewne z faktu, że Pattison znika z pola zainteresowania kamery na dłuższą część akcji. Pozostawiona samej sobie Stewart sennie błądzi po ekranie, z czego nie pomaga jej się ocknąć nawet sympatyczny i przedziwnie zabawny - jak na entourage filmu - Jacob. „Księżycowi w nowiu" zdecydowanie zabrakło charyzmy, której ślady z dużą przyjemnością można było odkryć w przypadki „Zmierzchu".
Podział na filmy płytkie i wartościowe rysuje się wedle odpowiedzi na proste pytanie: ile tak naprawdę pozostaje w nas z opowiadanej historii po wyjściu z kina? „Księżyc w nowiu" nie kryje w sobie wielu wartości, abstrahując od faktu, że nawet nie trudzi się by zadać jakiekolwiek istotne pytanie. Mimo to, nie ulega żadnej wątpliwości, że film zgromadzi swoją wierną publiczność - ciekawe natomiast czy i ona znajdzie w nim coś więcej niż historię miłości jak ze snu i ciekawą ścieżkę dźwiękową, ponieważ niepohamowane rozgorączkowanie, które od samego początku towarzyszy premierom kolejnych części sagi w moim odczuciu przypomina niestety wielbienie złotego cielca.
Największym zarzutem jaki można wysunąć w stosunku do filmu jest pretekstowa fabuła, która opiera się na łatwo dostrzegalnych nielogicznościach. Dla przykładu: dlaczego Cullenowie decydują się opuścić miasteczko właśnie teraz, argumentując powód wyjazdu obawą przed byciem zdemaskowanym, skoro już w „Zmierzchu" gołym okiem było widać, że Edward i dr Cullen przypominają raczej braci niż ojca i syna. Podobnych nieścisłości jest w filmie całkiem sporo, co stanowi już konkretny argument podważający spójność świata przedstawionego sagi, zwłaszcza biorąc pod uwagę namaszczenie z jakim twórcy ogrywają „metafizyczny" pierwiastek historii.
Pomimo kamuflującej, mrocznej tonacji opowieści „Księżyc w nowiu" w pełni wpisuje się w konwencję popularnego ostatnimi czasy nurtu teen movie. Niesprawiedliwym było by zatem zarzucać filmowi nadmierny sentymentalizm, skłonność do nachalnego kierowania uwagą widza oraz duże uproszczenia w konstrukcji świata przedstawionego, a zwłaszcza postaci. Jednakże dawka patosu zaprawionego tragizmem serwowana przez twórców w najnowszej ekranizacji sagi jest tak silna, że publiczność niejednokrotnie nie wytrzymuje implikowanego jej napięcia, kwitując wzniosłe słowa bohaterów wybuchami śmiechu.
Ostatnią kwestią, której absolutnie nie należy pozbawić komentarza jest aktorstwo. Ulubieńcy publiczności Kristen Stewart i Robert Pattison już przy pierwszej sposobności, jaką dała duetowi premiera „Zmierzchu", zrzucili z piedestału uwielbienia Vanessę Hudgens i Zaca Efrona. Choć niewątpliwie bardziej wyraziści niż gwiazdy „High School Musical", Stewart i Pattison, w „Księżycu w nowiu" nie są już tak przekonujący jak w „Zmierzchu". Przyczyna tej zmiany wynika zapewne z faktu, że Pattison znika z pola zainteresowania kamery na dłuższą część akcji. Pozostawiona samej sobie Stewart sennie błądzi po ekranie, z czego nie pomaga jej się ocknąć nawet sympatyczny i przedziwnie zabawny - jak na entourage filmu - Jacob. „Księżycowi w nowiu" zdecydowanie zabrakło charyzmy, której ślady z dużą przyjemnością można było odkryć w przypadki „Zmierzchu".
Podział na filmy płytkie i wartościowe rysuje się wedle odpowiedzi na proste pytanie: ile tak naprawdę pozostaje w nas z opowiadanej historii po wyjściu z kina? „Księżyc w nowiu" nie kryje w sobie wielu wartości, abstrahując od faktu, że nawet nie trudzi się by zadać jakiekolwiek istotne pytanie. Mimo to, nie ulega żadnej wątpliwości, że film zgromadzi swoją wierną publiczność - ciekawe natomiast czy i ona znajdzie w nim coś więcej niż historię miłości jak ze snu i ciekawą ścieżkę dźwiękową, ponieważ niepohamowane rozgorączkowanie, które od samego początku towarzyszy premierom kolejnych części sagi w moim odczuciu przypomina niestety wielbienie złotego cielca.