Kino dawniej i dziś-Mój udział w dyskusji<5 zdań>na jutro>
mania776
Jezeli masz opisać kino jak wyglądało kiedys i jak dzis to ci pomoge:
Kin mojego dzieciństwa już nie ma. „Polonię” w centrum Olsztyna wystawiono na sprzedaż. „Grunwald” na Zatorzu przejęła prywatna szkoła. Okazały się niedochodowe, mało atrakcyjne w czasach, gdy widz jest rozkapryszonym i mało uważnym konsumentem obrazów. Oba zmiótł nowy porządek multipleksowego molocha z popkornem i coca colą.
Kina z moich dziecięcych lat żyją jedynie w nostalgicznej krainie pamięci. Wspominam je jako miejsca magicznych inicjacji, jako ekscytujące bramy do niedostępnych na co dzień światów. To w nich obejrzałem „Gwiezdne wojny”, „Godzillę”, „Godzillę kontra Mechagodzilę”. To w nich, jako brzdąc, obserwowałem z zapartych tchem dzieje Zbyszka z Bogdańca i tryumf polskiego rycerstwa w „Krzyżakach”. To bodajże w „Grunwaldzie”, wślizgnąwszy się tylnym wejściem, pod osłoną ciemności i lecącej Polskiej Kroniki Filmowej, obejrzałem z drżeniem „Wilczycę” (czego później przed snem srodze żałowałem). Dzisiaj brakuje mi tej naiwnej wiary dziecka, który losy bohaterów odbierał jako fundamentalne drogowskazy etyczne i życiowe. Być może ze względu na mitologizującą siłę czasu przeszłego, afirmuję na wyrost poczciwe, klasyczne kino w kontekście multipleksu, jednak podpatrujący dzisiaj młodych ludzi, nie dostrzegam tak rytualnie doniosłego aktu, jakim onegdaj było pójście do kina.
Trzeba powiedzieć, że chodzenie do kina w tamtych czasach, a myślę o przełomie lat 70. i 80 było właśnie ekscytującym rytuałem i wydarzeniem na skalę całego miesiąca. Bo i żyliśmy w innej rzeczywistości. Tydzień składał się z czwartkowej „Kobry”, sobotniego kina nocnego i pozostałych szarych pięciu dni, gdy z telewizora wiało nudą. Kino było więc alternatywnym światem, odcinającym się od szarzyzny, ono było tajemną emanacją autonomicznych, przepięknych światów. Uciekaliśmy do niego, bijąc rekordy w liczbie oglądanego po raz siódmy, dziesiąty, piętnasty tego samego filmu. Pamiętam paski biletów z niechlujnie nadrukowanymi stemplami tytułów i miejsc siedzących, wielkie postery z Marylin Monroe, Zbigniewem Cybulskim, Charlie Czaplinem oraz bileterkę, tę srogą strażniczkę do wytęsknionego świata, którą czasami udawało się oszukiwać i wejść na film dozwolony od lat osiemnastu. Pamiętam również te chwile napięcia, gdy w gasnącym świetle rozsuwała się stora i odsłaniała biały ekran. Film był rodzajem mszy, kino – świątynią, widzowie – kornymi wyznawcami filmowych opowieści, o których dyskutowało się przez wiele następnych dni. Nabożność, uważność – to były cechy kinomana tamtych czasów. Jakże odmienne od dzisiejszych, gdy zaczynam odnosić wrażenie, że film jest dodatkiem to ciamkania, mlaskania, siorbania, odbierania telefonów, rechotu, rozmów, etc. Dlatego nie lubię chodzić do multipleksów. Gdyby w tamtych czasach ktoś tak się zachowywał, od razu dostałby po głowie i pokazano by mu drzwi.
Kin mojego dzieciństwa już nie ma. „Polonię” w centrum Olsztyna wystawiono na sprzedaż. „Grunwald” na Zatorzu przejęła prywatna szkoła. Okazały się niedochodowe, mało atrakcyjne w czasach, gdy widz jest rozkapryszonym i mało uważnym konsumentem obrazów. Oba zmiótł nowy porządek multipleksowego molocha z popkornem i coca colą.
Kina z moich dziecięcych lat żyją jedynie w nostalgicznej krainie pamięci. Wspominam je jako miejsca magicznych inicjacji, jako ekscytujące bramy do niedostępnych na co dzień światów. To w nich obejrzałem „Gwiezdne wojny”, „Godzillę”, „Godzillę kontra Mechagodzilę”. To w nich, jako brzdąc, obserwowałem z zapartych tchem dzieje Zbyszka z Bogdańca i tryumf polskiego rycerstwa w „Krzyżakach”. To bodajże w „Grunwaldzie”, wślizgnąwszy się tylnym wejściem, pod osłoną ciemności i lecącej Polskiej Kroniki Filmowej, obejrzałem z drżeniem „Wilczycę” (czego później przed snem srodze żałowałem). Dzisiaj brakuje mi tej naiwnej wiary dziecka, który losy bohaterów odbierał jako fundamentalne drogowskazy etyczne i życiowe. Być może ze względu na mitologizującą siłę czasu przeszłego, afirmuję na wyrost poczciwe, klasyczne kino w kontekście multipleksu, jednak podpatrujący dzisiaj młodych ludzi, nie dostrzegam tak rytualnie doniosłego aktu, jakim onegdaj było pójście do kina.
Trzeba powiedzieć, że chodzenie do kina w tamtych czasach, a myślę o przełomie lat 70. i 80 było właśnie ekscytującym rytuałem i wydarzeniem na skalę całego miesiąca. Bo i żyliśmy w innej rzeczywistości. Tydzień składał się z czwartkowej „Kobry”, sobotniego kina nocnego i pozostałych szarych pięciu dni, gdy z telewizora wiało nudą. Kino było więc alternatywnym światem, odcinającym się od szarzyzny, ono było tajemną emanacją autonomicznych, przepięknych światów. Uciekaliśmy do niego, bijąc rekordy w liczbie oglądanego po raz siódmy, dziesiąty, piętnasty tego samego filmu. Pamiętam paski biletów z niechlujnie nadrukowanymi stemplami tytułów i miejsc siedzących, wielkie postery z Marylin Monroe, Zbigniewem Cybulskim, Charlie Czaplinem oraz bileterkę, tę srogą strażniczkę do wytęsknionego świata, którą czasami udawało się oszukiwać i wejść na film dozwolony od lat osiemnastu. Pamiętam również te chwile napięcia, gdy w gasnącym świetle rozsuwała się stora i odsłaniała biały ekran. Film był rodzajem mszy, kino – świątynią, widzowie – kornymi wyznawcami filmowych opowieści, o których dyskutowało się przez wiele następnych dni. Nabożność, uważność – to były cechy kinomana tamtych czasów. Jakże odmienne od dzisiejszych, gdy zaczynam odnosić wrażenie, że film jest dodatkiem to ciamkania, mlaskania, siorbania, odbierania telefonów, rechotu, rozmów, etc. Dlatego nie lubię chodzić do multipleksów. Gdyby w tamtych czasach ktoś tak się zachowywał, od razu dostałby po głowie i pokazano by mu drzwi.