Długo zastanawiałam się, co dalej? Świńska grypa pokrzyżowała plany, wystraszyła turystów, zabrała nadzieje i możliwości na normalne funkcjonowanie mieszkańcom i nam. Bo przecież z turystyki utrzymujemy siebie i nasze rodziny. Pewnie w Polsce narzekałabym, zamartwiałabym się i wpadła w depresje w Polsce tak, ale nie tutaj. Pytanie, co dalej? Trzeba myśleć o przyszłości. Nie może jakaś medialna nagonka zawalić nam całego świata. Musze się czymś zająć. I zajęłam. Ukończyliśmy nowa stronę internetowa, poszerzyliśmy ofertę wycieczek, zajęliśmy się modernizowaniem naszej autorskiej wycieczki Śladami Mówiącego Krzyża. Wycieczki, której celem jest nie tylko pokazanie i przedstawienie historycznych faktów z historii majów, podroży do miejsca synkretycznego – Sanktuarium Mówiącego Krzyża w tajemniczej miejscowości Felipe Carillo Puerto i wizyty u szamana- majańskiego lekarza duszy i ciała, ale również poznanie mieszkańców wspólnoty indiańskiej – zagubionej w dżungli wioski majów Francisco Madero i pokazanie ich życia od tzw. kuchni.
Postanowiliśmy pomoc tym ludziom. Pozostaje pytanie jak? Biorąc pod uwagę, że naszym priorytetem stała się pomoc wiosce opracowaliśmy wycieczkę Śladami Mówiącego Krzyża - wycieczkę pełną emocji, przemyśleń i refleksji.
Nie zapowiadamy swoich odwiedzin z turystami, nie ma przygotowanej rodziny z czyściutkim podwórkiem, zwierzątkami na uwięzi, dziećmi od sąsiadów, czystych, schludnych. Tego nie ma, to wycieczka bez tzw. ustawiania i komercji. Po co? skoro nasza wioska indiańska liczy 250 mieszkańców chętnych do przyjęcia nas w każdym domu. Kto z nami był wie, że przeżycia są niesamowite. Nigdy nie jedziemy z pustymi rękoma. Słodycze dla dzieci, drobne upominki, kosmetyki, mydełka, szampony, kremy, odzież, buty – to prezenty ofiarowane od nas i naszych turystów z czystego serca. Obdarowujemy w miarę możliwości każde zgłaszające się do nas dziecko. A uwierzcie - jak widzą nasze samochody momentalnie plac przy cenocie zapełnia się w setki majańskich pociech. Zasada jest taka - dla każdego prezent. Wypadałoby dawać po jednym lizaku, mydełku, szamponie, kremie… etc. I tu zaczynają się problemy. Bo jak nie ulec malej Angeli, która dla niepoznaki trzy razy przebiera się w nową sukienkę i z umorusana buźką kombinuje jakby dostać jak najwięcej, albo Pedro Apostoł ( tak się nazywa), który pilnuje aby wszystkie dzieciaki dostały prezencik i nie oszukiwały i sam wyciąga rękę po kolejnego cukierka czy czarnowłosy zadziorny Arturo (po 5 minutach wizyty pupil wszystkich turystów) z uśmiechem wyciągający malutka rączkę woła -A Ja? A dla mnie? - a za plecami w drugiej rączce ściska już kilka prezentów. Ech, „jak im nie wybaczać”? Oni nie oszukują świadomie - te dzieci tego nie mają nacodzień. Kto im to da? Kto im kupi? Jak rodziny żyją z tego, czym obdarzy ich ziemia - wapienna skała. Kobiety zajmują się domem, rodziną liczącą po 10, 15 osób a ich mężowie od świtu uprawiają poletka ze strzelbą na plecach gotową do odstrzału, bo a nuż cos z dżungli wyjdzie i będzie obiad.
Serce płacze, bo zawsze mamy za mało …ech. Nie mam pojęcia skąd tyle dzieci w tak krótkim czasie zjawia się wokół nas. To one właśnie są naszymi przewodnikami. To im w tym dniu oddajemy pałeczkę - ster przewodnika. To właśnie te dzieciaki prowadza nas i naszych turystów do domów, miejsc i pokazują nowości. To one zapraszają nas do siebie mówiąc „moja babcia chce was poznać”, „zobacz mój tata buduje dom”, „a moja siostra urodziła córeczkę”, „mój brat złapał małego tapira”, ……chodź, zobacz.
Początki były trudne pamiętam nasz pierwszy przyjazd, gdy wraz z Luisem naszym przyjacielem Majem znającym ich język (majów) zawitaliśmy w wiosce. Mieszkańcy, chociaż życzliwi patrzyli na nas dziwnie.... Okazało się ze jesteśmy jedynymi polakami, jakich kiedykolwiek widziano, ba jedynymi białymi, którzy zechcieli do nich przyjechać.
Muszę w tym miejscu serdecznie podziękować Luisowi za jego pomoc. Nic bez niego byśmy nie wskórali. Majowie są narodem bardzo ostrożnym. Językiem wioski jest język Maya a potem język hiszpański. Dzieci dopóki nie trafią do jedynej szkoły w wiosce mówią językiem przodków jak i ich rodzice. Edukacja hiszpańskiego zaczyna się w szkole. Gołym okiem widać, ze ci ludzie chcą zmian. Zmiany życia na lepsze. To właśnie dzieci zaprowadziły nas do szkoły i przedstawiły Panu nauczycielowi. Dyrektor szkoły w jednej osobie również jeden z trzech nauczycieli bardzo chętnie oprowadził nas po szkole. Szkoła składa się z trzech sal lekcyjnych, małego placyku przed wejściem do klasy i toalety. Dyrektor z dumą pokazał nam, czego i na czym uczy dzieci. Wyposażenie klasy jest tak ubogie, że aż serce się kraje na ten widok. Na samą myśl wspomnienia, czego to nie mają nasze dzieci i czego domagają się nasze szkoły załamałam ręce. Materiały szkolne, to tablica, jedna zdezelowana linijka, malutkie stoliki i plastikowe krzesła, wisząca stara mapa świata, pojedyncze zniszczone książki jak relikwie przekazywane z rąk do rąk. Odwiedzając tę szkołę i patrząc na Dyrektora, który pokazywał nam to wszystko ujrzałam twarz człowieka dumnego, bo mimo tej biedy do szkoły uczęszczały dzieci chcące się uczyć. Obserwowałam go jak rozmawiał z Pawłem moim mężem i zauważyłam, że, chociaż z dumą pokazuje nam swoją szkołe, coś go gnębi.
Zapytany, a właściwie nagabywany naszymi pytaniami - powiedział brakuje zeszytów, długopisów, książek, w szkole dzieci nie maja posiłków, brakuje im piłki do gry w nogę czy koszykówki, brakuje farb, plasteliny, teczek dla dzieci - tak naprawdę brakuje wszystkiego.
Jego marzeniem jest odmalować szkołę, ale brakuję mu pieniędzy na farbę.
Zaproponowaliśmy pomoc mówiąc, że w ramach naszych możliwości damy mu pieniądze na zakup niektórych artykułów. Nie chciał pieniędzy prosił żebyśmy sami kupili, co możemy i przywieźli.
Zdziwiłam się, ale rozumiem, teraz rozumiem. Z pieniędzy musiałby się tłumaczyć, skąd, od kogo, po co kupił, pieniądze mogliby mu zabrać.
Teraz rozumiem.
Naszemu pomysłowi organizacji Śladami Mówiącego Krzyża i El Mundo Maya przyświeca jeden cel...POMOC WIOSCE…
Ustaliliśmy, że pewną część kwoty uzyskanej za te wycieczki będziemy przeznaczać na kupno lub pomoc w realizacji potrzeb wioski. Po rozmowie z radą wioski ustaliliśmy, że za pieniądze przekazane dla wioski zakupione zostaną potrzebne materiały np. blacha do kościółka, wyposażenie szkoły, oczyszczenie cenoty ( piękna!!!), zbudowanie toalet przy cenocie. Aktualnie głównym naszym celem jest zakup farb do pomalowania szkoły podstawowej, a także przyborów szkolnych dla dzieci.
Zapotrzebowanie jest duże, pomalutku krok po kroku realizujemy nasze plany i serce się raduje, bo my widzimy jak wioska się zmienia.
Wiecie, co mnie cieszy najbardziej i sprawia, że nasze marzenia odnośnie wioski i jej mieszkańców się realizują – widoczne zmiany. Sposób zaangażowania mieszkańców. To, że młodzi ludzie w wiosce chcą zmian, że to oni są motorem tych działań.
Pamiętam pierwsze wejście do domów - bungalowów, myślałam, że dostane zawału. W głowie kłębiła się jedna myśl… Boże jak można tak mieszkać, jak żyć, jak???
Nie rozumiałam ich mentalności, jak w domu może być w „czysto”, a podwórka wyglądały jak wysypiska śmieci. JAK IM POWIEDZIEC- SPRZĄTAJCIE. Byłam zaszokowana. I wiem, że im nie przeszkadzało, iż świnie biegały po całym podwórku jak pieski, że na śmieciach można się było przewrócić, kogo obchodzą walające się pod nogami butelki, papiery, jednym słowem brud. Najgorszy widok to dzieci bawiące się w tym wszystkich. Bose, umorusane, ale uśmiechnięte. Meksykanie uważnie obserwują nasze twarze, naszą mimikę. Zauważyli, że cos nie tak.. Zapytali a my powiedzieliśmy.
Nie powiem bałam się reakcji myślałam, że usłyszę jak śmiesz, kim jesteś, ale nie nic nie usłyszałam. Popatrzyli, pogadali w języku majów między sobą. Pomyślałam przechlapane!. Jakie było moje zdziwienie jak ponownie zawitałam do wioski i zobaczyłam, że podwórka są inne – czyściejsze, no może nie bardzo czyste, ale posprzątane, że świnie maja swoje miejsce w chlewikach, że podwórko jest zagrabione i nie widać już butelek, papierów etc... Cieszyłam się - udało się.
Nie, nie myślcie ze słuchają i robią, co się im powie. Maja swój honor i dumę, ale są mądrzy i jeśli ja korzystam z ich rad, dlaczego Oni nie mają wysłuchać naszych?
Mieszkańcy wioski to ludzie bardzo życzliwi, uśmiechnięci.
Mam tam swoja małą ulubienice- małą Florencite - 6 miesięczną malutka śliczną majkę. Jestem taka przyszywana ciocia. Widzę jak bardzo jej 21 letnia mama dba o swoje dziecko. Jak mała rośnie wraz z nami. Poznałam Ją jak miała 2 miesiące. Mała dostała oficjalne imię majów Florencite - ( kwiatuszek) i drugie imię Ewa. To chyba przyjemne uczucie, że traktują nas jak przyjaciół.
Ktoś mnie kiedyś zapytał Ewa, jacy są Ci Meksykanie? – Tacy sami jak My, tacy sami.
Długo zastanawiałam się, co dalej? Świńska grypa pokrzyżowała plany, wystraszyła turystów, zabrała nadzieje i możliwości na normalne funkcjonowanie mieszkańcom i nam. Bo przecież z turystyki utrzymujemy siebie i nasze rodziny. Pewnie w Polsce narzekałabym, zamartwiałabym się i wpadła w depresje w Polsce tak, ale nie tutaj.
Pytanie, co dalej? Trzeba myśleć o przyszłości. Nie może jakaś medialna nagonka zawalić nam całego świata. Musze się czymś zająć. I zajęłam. Ukończyliśmy nowa stronę internetowa, poszerzyliśmy ofertę wycieczek, zajęliśmy się modernizowaniem naszej autorskiej wycieczki Śladami Mówiącego Krzyża. Wycieczki, której celem jest nie tylko pokazanie i przedstawienie historycznych faktów z historii majów, podroży do miejsca synkretycznego – Sanktuarium Mówiącego Krzyża w tajemniczej miejscowości Felipe Carillo Puerto i wizyty u szamana- majańskiego lekarza duszy i ciała, ale również poznanie mieszkańców wspólnoty indiańskiej – zagubionej w dżungli wioski majów Francisco Madero i pokazanie ich życia od tzw. kuchni.
Postanowiliśmy pomoc tym ludziom. Pozostaje pytanie jak? Biorąc pod uwagę, że naszym priorytetem stała się pomoc wiosce opracowaliśmy wycieczkę Śladami Mówiącego Krzyża - wycieczkę pełną emocji, przemyśleń i refleksji.
Nie zapowiadamy swoich odwiedzin z turystami, nie ma przygotowanej rodziny z czyściutkim podwórkiem, zwierzątkami na uwięzi, dziećmi od sąsiadów, czystych, schludnych. Tego nie ma, to wycieczka bez tzw. ustawiania i komercji. Po co? skoro nasza wioska indiańska liczy 250 mieszkańców chętnych do przyjęcia nas w każdym domu. Kto z nami był wie, że przeżycia są niesamowite.
Nigdy nie jedziemy z pustymi rękoma. Słodycze dla dzieci, drobne upominki, kosmetyki, mydełka, szampony, kremy, odzież, buty – to prezenty ofiarowane od nas i naszych turystów z czystego serca. Obdarowujemy w miarę możliwości każde zgłaszające się do nas dziecko. A uwierzcie - jak widzą nasze samochody momentalnie plac przy cenocie zapełnia się w setki majańskich pociech. Zasada jest taka - dla każdego prezent. Wypadałoby dawać po jednym lizaku, mydełku, szamponie, kremie… etc. I tu zaczynają się problemy. Bo jak nie ulec malej Angeli, która dla niepoznaki trzy razy przebiera się w nową sukienkę i z umorusana buźką kombinuje jakby dostać jak najwięcej, albo Pedro Apostoł ( tak się nazywa), który pilnuje aby wszystkie dzieciaki dostały prezencik i nie oszukiwały i sam wyciąga rękę po kolejnego cukierka czy czarnowłosy zadziorny Arturo (po 5 minutach wizyty pupil wszystkich turystów) z uśmiechem wyciągający malutka rączkę woła -A Ja? A dla mnie? - a za plecami w drugiej rączce ściska już kilka prezentów. Ech, „jak im nie wybaczać”? Oni nie oszukują świadomie - te dzieci tego nie mają nacodzień. Kto im to da? Kto im kupi? Jak rodziny żyją z tego, czym obdarzy ich ziemia - wapienna skała. Kobiety zajmują się domem, rodziną liczącą po 10, 15 osób a ich mężowie od świtu uprawiają poletka ze strzelbą na plecach gotową do odstrzału, bo a nuż cos z dżungli wyjdzie i będzie obiad.
Serce płacze, bo zawsze mamy za mało …ech. Nie mam pojęcia skąd tyle dzieci w tak krótkim czasie zjawia się wokół nas. To one właśnie są naszymi przewodnikami. To im w tym dniu oddajemy pałeczkę - ster przewodnika. To właśnie te dzieciaki prowadza nas i naszych turystów do domów, miejsc i pokazują nowości. To one zapraszają nas do siebie mówiąc „moja babcia chce was poznać”, „zobacz mój tata buduje dom”, „a moja siostra urodziła córeczkę”, „mój brat złapał małego tapira”, ……chodź, zobacz.
Początki były trudne pamiętam nasz pierwszy przyjazd, gdy wraz z Luisem naszym przyjacielem Majem znającym ich język (majów) zawitaliśmy w wiosce. Mieszkańcy, chociaż życzliwi patrzyli na nas dziwnie.... Okazało się ze jesteśmy jedynymi polakami, jakich kiedykolwiek widziano, ba jedynymi białymi, którzy zechcieli do nich przyjechać.
Muszę w tym miejscu serdecznie podziękować Luisowi za jego pomoc. Nic bez niego byśmy nie wskórali. Majowie są narodem bardzo ostrożnym. Językiem wioski jest język Maya a potem język hiszpański. Dzieci dopóki nie trafią do jedynej szkoły w wiosce mówią językiem przodków jak i ich rodzice. Edukacja hiszpańskiego zaczyna się w szkole. Gołym okiem widać, ze ci ludzie chcą zmian. Zmiany życia na lepsze. To właśnie dzieci zaprowadziły nas do szkoły i przedstawiły Panu nauczycielowi. Dyrektor szkoły w jednej osobie również jeden z trzech nauczycieli bardzo chętnie oprowadził nas po szkole. Szkoła składa się z trzech sal lekcyjnych, małego placyku przed wejściem do klasy i toalety. Dyrektor z dumą pokazał nam, czego i na czym uczy dzieci. Wyposażenie klasy jest tak ubogie, że aż serce się kraje na ten widok. Na samą myśl wspomnienia, czego to nie mają nasze dzieci i czego domagają się nasze szkoły załamałam ręce. Materiały szkolne, to tablica, jedna zdezelowana linijka, malutkie stoliki i plastikowe krzesła, wisząca stara mapa świata, pojedyncze zniszczone książki jak relikwie przekazywane z rąk do rąk. Odwiedzając tę szkołę i patrząc na Dyrektora, który pokazywał nam to wszystko ujrzałam twarz człowieka dumnego, bo mimo tej biedy do szkoły uczęszczały dzieci chcące się uczyć.
Obserwowałam go jak rozmawiał z Pawłem moim mężem i zauważyłam, że, chociaż z dumą pokazuje nam swoją szkołe, coś go gnębi.
Zapytany, a właściwie nagabywany naszymi pytaniami - powiedział brakuje zeszytów, długopisów, książek, w szkole dzieci nie maja posiłków, brakuje im piłki do gry w nogę czy koszykówki, brakuje farb, plasteliny, teczek dla dzieci - tak naprawdę brakuje wszystkiego.
Jego marzeniem jest odmalować szkołę, ale brakuję mu pieniędzy na farbę.
Zaproponowaliśmy pomoc mówiąc, że w ramach naszych możliwości damy mu pieniądze na zakup niektórych artykułów. Nie chciał pieniędzy prosił żebyśmy sami kupili, co możemy i przywieźli.
Zdziwiłam się, ale rozumiem, teraz rozumiem. Z pieniędzy musiałby się tłumaczyć, skąd, od kogo, po co kupił, pieniądze mogliby mu zabrać.
Teraz rozumiem.Naszemu pomysłowi organizacji Śladami Mówiącego Krzyża i El Mundo Maya przyświeca jeden cel...POMOC WIOSCE…
Ustaliliśmy, że pewną część kwoty uzyskanej za te wycieczki będziemy przeznaczać na kupno lub pomoc w realizacji potrzeb wioski. Po rozmowie z radą wioski ustaliliśmy, że za pieniądze przekazane dla wioski zakupione zostaną potrzebne materiały np. blacha do kościółka, wyposażenie szkoły, oczyszczenie cenoty ( piękna!!!), zbudowanie toalet przy cenocie. Aktualnie głównym naszym celem jest zakup farb do pomalowania szkoły podstawowej, a także przyborów szkolnych dla dzieci.
Zapotrzebowanie jest duże, pomalutku krok po kroku realizujemy nasze plany i serce się raduje, bo my widzimy jak wioska się zmienia.
Wiecie, co mnie cieszy najbardziej i sprawia, że nasze marzenia odnośnie wioski i jej mieszkańców się realizują – widoczne zmiany. Sposób zaangażowania mieszkańców. To, że młodzi ludzie w wiosce chcą zmian, że to oni są motorem tych działań.
Pamiętam pierwsze wejście do domów - bungalowów, myślałam, że dostane zawału. W głowie kłębiła się jedna myśl… Boże jak można tak mieszkać, jak żyć, jak???
Nie rozumiałam ich mentalności, jak w domu może być w „czysto”, a podwórka wyglądały jak wysypiska śmieci. JAK IM POWIEDZIEC- SPRZĄTAJCIE. Byłam zaszokowana. I wiem, że im nie przeszkadzało, iż świnie biegały po całym podwórku jak pieski, że na śmieciach można się było przewrócić, kogo obchodzą walające się pod nogami butelki, papiery, jednym słowem brud. Najgorszy widok to dzieci bawiące się w tym wszystkich. Bose, umorusane, ale uśmiechnięte. Meksykanie uważnie obserwują nasze twarze, naszą mimikę. Zauważyli, że cos nie tak.. Zapytali a my powiedzieliśmy.
Nie powiem bałam się reakcji myślałam, że usłyszę jak śmiesz, kim jesteś, ale nie nic nie usłyszałam. Popatrzyli, pogadali w języku majów między sobą. Pomyślałam przechlapane!. Jakie było moje zdziwienie jak ponownie zawitałam do wioski i zobaczyłam, że podwórka są inne – czyściejsze, no może nie bardzo czyste, ale posprzątane, że świnie maja swoje miejsce w chlewikach, że podwórko jest zagrabione i nie widać już butelek, papierów etc... Cieszyłam się - udało się.
Nie, nie myślcie ze słuchają i robią, co się im powie. Maja swój honor i dumę, ale są mądrzy i jeśli ja korzystam z ich rad, dlaczego Oni nie mają wysłuchać naszych?
Mieszkańcy wioski to ludzie bardzo życzliwi, uśmiechnięci.
Mam tam swoja małą ulubienice- małą Florencite - 6 miesięczną malutka śliczną majkę. Jestem taka przyszywana ciocia. Widzę jak bardzo jej 21 letnia mama dba o swoje dziecko. Jak mała rośnie wraz z nami. Poznałam Ją jak miała 2 miesiące.
Mała dostała oficjalne imię majów Florencite - ( kwiatuszek) i drugie imię Ewa. To chyba przyjemne uczucie, że traktują nas jak przyjaciół.
Ktoś mnie kiedyś zapytał Ewa, jacy są Ci Meksykanie? – Tacy sami jak My, tacy sami.