boli20000
Na początku żyło im się bardzo dobrze, jednak prababcia źle się czuła. Prawdopodobnie nie odpowiadał jej tamtejszy klimat. W roku 1912 urodziło im się pierwsze dziecko, syn Jaś. Ponieważ samopoczucie babci było coraz gorsze, wspólnie z dziadkiem zdecydowali, że powróci ona do Polski. Była wtedy w trzecim miesiącu ciąży. Wkrótce, już w Polsce . w Reczpolu, niedaleko Przemyśla urodziła się córka Aniela. Mój pradziadek zamierzał wrócić do kraju w roku 1914, jednak wojna, która wybuchła w tym roku, pokrzyżowała jego plany. Ostatecznie powrócił do ojczyzny dopiero po I wojnie, gdy Jaś miał siedem lat i w ogóle nie pamiętał ojca. Wkrótce jedna stali się znów rodziną, mieszkali w Reczpolu w gminie Krzywcza. Urodziło im się jeszcze dwoje dzieci, Leon w roku 1923 i moja babcia Helena w r. 1927. Jak wspominają dziś, żyło im się bardzo ciężko, zwłaszcza podczas panujących srogich zim. Warunki życia w tamtych czasach były okropne. Wielu umierało z powodu gruźlicy, zapalenia płuc a nawet grypy. Gdy w roku 1927 na gruźlicę umarł pradziadek, dla całej rodziny nadeszły bardzo ciężkie czasy: Prababcia, która sama musiała utrzymywać czwórkę dzieci ledwie wiązała koniec końcem. Mieszkali z dala od sklepu i drogi , w samym środku lasu w starym domku leśniczego. Pomagała im rodzina, przygotowując od czasu do czasu ciepły posiłek, gdy prababcia musiała pracować. Gdy Janek nieco podrósł i zaczął pomagać w domu, sytuacja stawała się coraz lepsza. Przynajmniej nie głodowali. Moja babcia do dziś wspomina: „Gdy byłam mała, często brakowało w domu chleba”. Mieli się też w co ubrać, bo wcześniej i tego nie mieli. Ale nadal chodzili na bosaka. Pierwsze buty babcia dostała gdy miała 12 lat i szła do I Komunii św. Do kościoła i sklepu było daleko – siedem kilometrów. Kiedy w roku 1939 wybuchła II wojna, ludzie myśleli, że to koniec świata. Nie dość, że nie było za co żyć, to jeszcze okupanci wykorzystywali ludzi do przymusowych prac. Jeśli ktoś nie chciał, albo nie mógł pracować trafiał do więzienia, z którego wielu nigdy nie wróciło. Wszystkie szkoły zostały pozamykane, nikt nie mógł się uczyć, chociaż wielu nauczyło się wtedy ciężkiej pracy. Moja babcia do dziś pamięta początek wojny. 1 września miała 12 lat i była dopiero co do I Komunii św. Bawiła się w ogródku, gdy naraz na niebie pojawiły się – nie wiadomo skąd – samoloty i było słychać straszne wybuchy od strony Przemyśla. Jedno było pewne – rozpoczęła się wojna. Ludzie we wsi nie wiedzieli co robić, gdzie się kryć, zapanował wielki chaos. Babcia wspomina, że niektórzy uciekali, inni szli walczyć, a jeszcze inni chowali się. Starszy brat babci zrobił dziurę w skale nad Sanem i tam się chowali, dopóki sytuacja się nie uspokoiła. Wujek babci poszedł na wojnę i już nigdy nie wrócił. Polska została podzielona między Niemcy i Związek Radziecki. Granica przebiegała na Sanie, właśnie w Reczpolu i rozdzieliła krewnych i znajomych. Ludzie przechodzili przez granicę do swoich, chcieli porozmawiać, Wielu zginęło na Sanie. Reczpol był po stronie niemieckiej. Okupanci chodzili po gospodarstwach i zabierali to ziemniaki, to pszenicę, czy inne uprawy, zabierali też zwierzęta: świnie, krowy, kury. Trochę jednak zostawiali. Ludzie sami mełli ziarno na żarnach, potem robili chleb, co było w tamtych czasach nie raz jedynym pożywieniem. Ale za to były surowe kary. W wieku 14 lat babcia poszła na służbę do obcego domu, bo nie było co jeść. To był rok 1942, który zapisał się w pamięci jako „Głodny rok”. Przez Polskę przeszła straszliwa burza i wybiła wszystką pszenicę, szczególnie na terenach dzisiejszego Podkarpacia. Rodzeństwo babci też poszło do pracy w obcych gospodarstwach. Babcia w zamian za jedzenie i dach nad głową przez całe dnie wypasała krowy, karmiła i dbała o inne zwierzęta, zajmowała się całym gospodarstwem. Wspomina, że gospodyni niechętnie dawała jej jeść, a kiedy dawała to bardzo mało. Nieraz czuła się słaba, a zawsze głodna, ale musiała pracować, bo tylko tak mogła przeżyć. Kiedy kryzys się skończył, babcia znów zamieszkała z mamą i rodzeństwem w swoim domu w Reczpolu. Ale tego roku nie może zapomnieć. I gdy narzekamy, na dzisiejsze czasy mówi, że bardzo by chciała mieć tak jak my mamy teraz. Na Reczpolu mieszkało także kilka Żydów, Babcia mówi, że pewnego dnia Niemcy zabrali ich wszystkich i nikt ich więcej nie widział. Ludzie nie mogli się pogodzić z tym, co Niemcy robili bezkarnie z Żydami i Polakami. Każdy ich nienawidził, chciałby ich pozabijać, ale każdy był bezradny. Wojna skończyła się co prawda w roku 1945, jednak na tych terenach, blisko granicy z Ukrainą nadal przebywało wiele band ukraińskich. W roku 1946 rozpoczęły się przesiedlenia na Zachód. Przesiedlali głownie ludzi z rodzin mieszanych. Ci, którzy pozostali na miejscu, jak rodzina mojej babci, byli często oskarżani o ukrywanie w swoich domach banderowców. Takie były czasy, że w dzień przychodziło wojsko polskie, a nocami często banderowcy chodzili po gospodarstwach, zabierali jedzenie, pieniądze, a także zwierzęta. Zabijali nawet napotkanych ludzi. Tak zginął brat mojej babci, Janek, który przed śmiercią otrzymał wezwanie do ambasady amerykańskiej, bo urodził się w Stanach. W samo Boże Ciało wracał przez las z lekarstwami dla chorej żony. Zawołał go, przebrany za polskiego żołnierza ukraiński partyzant. Nie wrócił już nigdy do domu, a po kilku dniach znaleziono go martwego w Sanie. Znaleziono też dziewczynę z Maćkowic, prawdopodobnie oboje zginęli w jednym czasie. Taki sam los podzieliło jeszcze wiele ludzi. W Reczpolu, wiosce mojej babci zginęło sześć osób. Babcia przesiedziała w więzieniu razem z siostrą dziewięć miesięcy, bo wpłynął na nie donos, że ukrywali członków ukraińskiej partyzantki. Była to nieprawda, bo ukrywały polskich żołnierzy. Dopiero po prawie roku , gdy znaleźli się żołnierze których przechowywały , zostały zwolnione. Po wyjściu z więzienia w 1948 r, babcia rozpoczęła pracę w zakładach PGR w Mielnowie, Wtedy były to duże zakłady i zatrudniały wiele osób. Tam właśnie poznała dziadka i w roku 1953 wzięli ślub. Mój dziadek Józef Kruk, urodził się w roku 1930 w małej miejscowości Krzeczkowa koło Birczy. Mieszlał tam z matką Pelagią, ojcem Andrzejem, siostrą Hanką urodzoną w 1936 i trzema braćmi. Michałem z roku 1926, Stanisławem z 1928 i najmłodszym Piotrusiem z 1932. Gdy dziadek miał 12 lat, w czasie wojny, ojciec zostawił ich. Uciekł do Niemiec, tam ożenił się i założył rodzinę. O swoich zapomniał Oni zostali sami i żyło im się równie ciężko jak rodzinie babci, może nawet gorzej, bo mieli świadomość, że zostali porzuceni, Ponieważ mama dzidka Pelagia, często chorowała, i dziadek jako młody chłopak i jego rodzeństwo samo musiało zajmować się domem i chorą mamą. Gdyby tego było mało, to jeszcze trwała ta straszna wojna, która pochłonęła tyle ofiar. Najstarszy brat dziadka też uciekł do Niemiec i nie wrócił. Rodzeństwo długo go poszukiwało. Zresztą uciekało dużo ludzi. Tych, których złapano, zsyłano na Sybir, daleko w głąb Rosji. Sytuacja dziadka po rosyjskiej stronie Sanu, była jeszcze gorsza niż babci. Sowieci często rabowali gospodarstwa, zabierali wszystko,. Nie tak jak Niemcy u babci, tylko część. I po tej stronie Sanu ludzie cierpieli głód. W głodnym roku 1942, dziadek pracował u pewnej kobiety , był odpowiedzialny za jej gospodarstwo. Dziadek wspomina, że była to straszna kobieta. Pracował w każdy dzień, nawet w niedzielę, zawsze o głodzie, bo oszczędzał jedzenie dla mamy i młodszego rodzeństwa w domu. Było im bardzo ciężko, nie mieli ojca. W tym roku dziadek miał przystąpić do I Komunii św. był już gotowy, ale gospodyni kazała mu paść krowy. Gdy skończył – było już po wszystkim. Do I Komunii przystąpił dopiero jak miał 18 lat, podczas wywózki, na Śląsku. W 1947 roku, gdy sytuacja w kraju w miarę się unormowała i skończyła się wojna, zaczęły się wysiedlenia na Zachód. Dotknęły one wyłącznie miejscowości leżących niedaleko granicy w Rosją. Rodzina dziadka została wysiedlona na Śląsk. Padło na nich oskarżenie o pomoc w ukrywaniu się bandom ukraińskim i dawanie im jedzenia. Dziadek wspomina, że wojsko kazało się szybko spakować i bez słowa wywieźli ich do - jak się potem okazało – do nieznanego im Śląska. Początkowo nie umieli się przystosować do tamtejszych warunków, ale z czasem się oswoili. Dziadek z bratem Piotrkiem zatrudnili się w kopalni węgla w Bytomiu, a po roku przenieśli się do kopalni w Rudzie Śląskiej. Dziadek mówi, że mieli ogromne szczęście, że nie zginęli w kopalni, bo prawie co tydzień ktoś ginął przywalony przez węgiel. W roku 1950 wraz z bratem postanowili wrócić w rodzinne strony. Na miejscu zastali riuny i same fundamenty. Ich dom został zniszczony i rozkradziony, nie została nawet jedna deska. Za pieniądze zarobione w kopalni kupili dom w Mielnowie, w małej wsi koło Krasiczyna i tam zamieszkali. Brat Piotrem wkrótce umarł na raka, drugi brat i siostra założyli własne rodziny, a dziadek mieszkał sam z mamą. Pracował w PGR – i tam poznał babcię, z którą wziął ślub i wspólnie zamieszkali w Mielnowie. Mój dziadek i Babcia czyli państwo Krukowie, poznali się w roku 1950, ślub wzięli trzy lata później 12, września 1953. Niedługo po ślubie dziadek dostał wezwanie do wojska, odsłużył dwa lata i wrócił do pracy w PGR. W tym samym 1955 roku urodziła się im córeczka Grażynka, ale żyła niespełna trzy miesiące . Dziadkowie bardzo przeżyli jej śmierć, jednak wkrótce urodziła się moja ciotka Danuta i życie wróciło do normy. Niedługo przyszły na świat kolejne dzieci: W 1958 najstarszy z moich wujków Zenek, po nim, w roku 1960 mój tato Tadeusz i kolejni wujkowie: Staszek z roku 1962 i najmłodszy Andrzej z 1965. Początkowo mieszkali w Mielnowie. W roku 1968 przenieśli się do Tarnawiec, bliżej miasta, gdzie mieszkali dwa lata, aż w końcu w 1970 roku dziadek kupił dom nad Sanem w Śliwnicy i tu osiedli już na stałe. Gdy umarła mama dziadka w roku 1965, moja babcia musiała zwolnić się z pracy, aby zająć się dziećmi, dziadek w PGR pracował do roku 1968, kiedy to zamknięto Zakłady. Po stracie pracy zatrudnił się w zakładzie oczyszczania miasta w Przemyślu i tu przepracował do 1990 roku, kiedy przeszedł na emeryturę. Rodzina żyła z pensji dziadka, który przez 10 lat, dzień w dzień jeździł motorem do pracy do odległego o 20 km. Przemyśla. Autobusy zaczęły kursować dopiero późnej. Po odchowaniu dzieci, babcia wróciła do pracy w 1986 roku i przez 3 lata pracowała w Zamku w Krasiczynie: gotowała, sprzątała, dbała o rośliny w parku. Babcia mówi, że był taki czas, kiedy jedzenie sprzedawane było na kartki. Było wyznaczone co i ile się komu należy. Babcia zachowała taką jedną kartkę. Ta była chyba na mięso – pamięta babcia. Brat mojej babci Leon znał dobrze księcia Leona Sapiehę, brata Adama Sapiehy kardynała. Często odwiedzał księcia Leona w Zamku. Gdy wybuchła wojna, książę musiał uciekać. Później już nigdy się nie widzieli, bo książę został zabity gdzieś pod Krakowem W roku 1990 rodzeństwo dziadka odnalazło za pośrednictwem Czerwonego Krzyża najstarszego brata, który podczas wojny wyjechał do Niemiec i słuch o nim zaginął. Okazało się, że z Niemiec pojechał do Szwajcarii, Tam przebywał dwa lata i wyjechał do Australii. Wkrótce potem ożenił się , również z polką i zamieszkali tam na stale. Żył w przekonaniu, że jego rodzina zginęła. Bardzo się ucieszył, że żyją, i zapragnął ich odwiedzić. Przyleciał do Polski, w tym samym roku i odwiedził wszystkich. Przyjeżdżał jeszcze dwa razy, Zmarł w 1997roku Jednak jego dzieci i żona utrzymują z nami stały kontakt. Z rodziny mojej babci żyje jeszcze tylko ona, a z rodziny dziadka został on i siostra Hanka, która mieszka w Pikulinach koło Przemyśla. Obecnie wszystkie dzieci mojej babci i dziadka mają własne rodziny. Ja sam zostałem wychowany przeważnie przez babcię i dziadka, bo rodzice pracowali. W dzieciństwie wiele nasłuchałem się opowiadań związanych z wojną i jej skutkami, o głodzie i nędzy. Oni dziadkowie musieli wiele wycierpieć, abyśmy dziś mogli chodzić do polskich szkół i mówić w swoim ojczystym języku. Czuję się dumny że mam takich wspaniałych Babcię i Dziadka
Jak wspominają dziś, żyło im się bardzo ciężko, zwłaszcza podczas panujących srogich zim. Warunki życia w tamtych czasach były okropne. Wielu umierało z powodu gruźlicy, zapalenia płuc a nawet grypy. Gdy w roku 1927 na gruźlicę umarł pradziadek, dla całej rodziny nadeszły bardzo ciężkie czasy: Prababcia, która sama musiała utrzymywać czwórkę dzieci ledwie wiązała koniec końcem. Mieszkali z dala od sklepu i drogi , w samym środku lasu w starym domku leśniczego. Pomagała im rodzina, przygotowując od czasu do czasu ciepły posiłek, gdy prababcia musiała pracować. Gdy Janek nieco podrósł i zaczął pomagać w domu, sytuacja stawała się coraz lepsza. Przynajmniej nie głodowali. Moja babcia do dziś wspomina: „Gdy byłam mała, często brakowało w domu chleba”. Mieli się też w co ubrać, bo wcześniej i tego nie mieli. Ale nadal chodzili na bosaka. Pierwsze buty babcia dostała gdy miała 12 lat i szła do I Komunii św. Do kościoła i sklepu było daleko – siedem kilometrów.
Kiedy w roku 1939 wybuchła II wojna, ludzie myśleli, że to koniec świata. Nie dość, że nie było za co żyć, to jeszcze okupanci wykorzystywali ludzi do przymusowych prac. Jeśli ktoś nie chciał, albo nie mógł pracować trafiał do więzienia, z którego wielu nigdy nie wróciło. Wszystkie szkoły zostały pozamykane, nikt nie mógł się uczyć, chociaż wielu nauczyło się wtedy ciężkiej pracy.
Moja babcia do dziś pamięta początek wojny. 1 września miała 12 lat i była dopiero co do I Komunii św. Bawiła się w ogródku, gdy naraz na niebie pojawiły się – nie wiadomo skąd – samoloty i było słychać straszne wybuchy od strony Przemyśla. Jedno było pewne – rozpoczęła się wojna. Ludzie we wsi nie wiedzieli co robić, gdzie się kryć, zapanował wielki chaos. Babcia wspomina, że niektórzy uciekali, inni szli walczyć, a jeszcze inni chowali się. Starszy brat babci zrobił dziurę w skale nad Sanem i tam się chowali, dopóki sytuacja się nie uspokoiła. Wujek babci poszedł na wojnę i już nigdy nie wrócił.
Polska została podzielona między Niemcy i Związek Radziecki. Granica przebiegała na Sanie, właśnie w Reczpolu i rozdzieliła krewnych i znajomych. Ludzie przechodzili przez granicę do swoich, chcieli porozmawiać, Wielu zginęło na Sanie. Reczpol był po stronie niemieckiej. Okupanci chodzili po gospodarstwach i zabierali to ziemniaki, to pszenicę, czy inne uprawy, zabierali też zwierzęta: świnie, krowy, kury. Trochę jednak zostawiali. Ludzie sami mełli ziarno na żarnach, potem robili chleb, co było w tamtych czasach nie raz jedynym pożywieniem. Ale za to były surowe kary.
W wieku 14 lat babcia poszła na służbę do obcego domu, bo nie było co jeść. To był rok 1942, który zapisał się w pamięci jako „Głodny rok”. Przez Polskę przeszła straszliwa burza i wybiła wszystką pszenicę, szczególnie na terenach dzisiejszego Podkarpacia. Rodzeństwo babci też poszło do pracy w obcych gospodarstwach. Babcia w zamian za jedzenie i dach nad głową przez całe dnie wypasała krowy, karmiła i dbała o inne zwierzęta, zajmowała się całym gospodarstwem. Wspomina, że gospodyni niechętnie dawała jej jeść, a kiedy dawała to bardzo mało. Nieraz czuła się słaba, a zawsze głodna, ale musiała pracować, bo tylko tak mogła przeżyć. Kiedy kryzys się skończył, babcia znów zamieszkała z mamą i rodzeństwem w swoim domu w Reczpolu. Ale tego roku nie może zapomnieć. I gdy narzekamy, na dzisiejsze czasy mówi, że bardzo by chciała mieć tak jak my mamy teraz. Na Reczpolu mieszkało także kilka Żydów, Babcia mówi, że pewnego dnia Niemcy zabrali ich wszystkich i nikt ich więcej nie widział. Ludzie nie mogli się pogodzić z tym, co Niemcy robili bezkarnie z Żydami i Polakami. Każdy ich nienawidził, chciałby ich pozabijać, ale każdy był bezradny.
Wojna skończyła się co prawda w roku 1945, jednak na tych terenach, blisko granicy z Ukrainą nadal przebywało wiele band ukraińskich. W roku 1946 rozpoczęły się przesiedlenia na Zachód. Przesiedlali głownie ludzi z rodzin mieszanych. Ci, którzy pozostali na miejscu, jak rodzina mojej babci, byli często oskarżani o ukrywanie w swoich domach banderowców. Takie były czasy, że w dzień przychodziło wojsko polskie, a nocami często banderowcy chodzili po gospodarstwach, zabierali jedzenie, pieniądze, a także zwierzęta. Zabijali nawet napotkanych ludzi. Tak zginął brat mojej babci, Janek, który przed śmiercią otrzymał wezwanie do ambasady amerykańskiej, bo urodził się w Stanach. W samo Boże Ciało wracał przez las z lekarstwami dla chorej żony. Zawołał go, przebrany za polskiego żołnierza ukraiński partyzant. Nie wrócił już nigdy do domu, a po kilku dniach znaleziono go martwego w Sanie. Znaleziono też dziewczynę z Maćkowic, prawdopodobnie oboje zginęli w jednym czasie. Taki sam los podzieliło jeszcze wiele ludzi. W Reczpolu, wiosce mojej babci zginęło sześć osób. Babcia przesiedziała w więzieniu razem z siostrą dziewięć miesięcy, bo wpłynął na nie donos, że ukrywali członków ukraińskiej partyzantki. Była to nieprawda, bo ukrywały polskich żołnierzy. Dopiero po prawie roku , gdy znaleźli się żołnierze których przechowywały , zostały zwolnione. Po wyjściu z więzienia w 1948 r, babcia rozpoczęła pracę w zakładach PGR w Mielnowie, Wtedy były to duże zakłady i zatrudniały wiele osób. Tam właśnie poznała dziadka i w roku 1953 wzięli ślub.
Mój dziadek Józef Kruk, urodził się w roku 1930 w małej miejscowości Krzeczkowa koło Birczy. Mieszlał tam z matką Pelagią, ojcem Andrzejem, siostrą Hanką urodzoną w 1936 i trzema braćmi. Michałem z roku 1926, Stanisławem z 1928 i najmłodszym Piotrusiem z 1932. Gdy dziadek miał 12 lat, w czasie wojny, ojciec zostawił ich. Uciekł do Niemiec, tam ożenił się i założył rodzinę. O swoich zapomniał Oni zostali sami i żyło im się równie ciężko jak rodzinie babci, może nawet gorzej, bo mieli świadomość, że zostali porzuceni, Ponieważ mama dzidka Pelagia, często chorowała, i dziadek jako młody chłopak i jego rodzeństwo samo musiało zajmować się domem i chorą mamą. Gdyby tego było mało, to jeszcze trwała ta straszna wojna, która pochłonęła tyle ofiar. Najstarszy brat dziadka też uciekł do Niemiec i nie wrócił. Rodzeństwo długo go poszukiwało. Zresztą uciekało dużo ludzi. Tych, których złapano, zsyłano na Sybir, daleko w głąb Rosji. Sytuacja dziadka po rosyjskiej stronie Sanu, była jeszcze gorsza niż babci. Sowieci często rabowali gospodarstwa, zabierali wszystko,. Nie tak jak Niemcy u babci, tylko część. I po tej stronie Sanu ludzie cierpieli głód.
W głodnym roku 1942, dziadek pracował u pewnej kobiety , był odpowiedzialny za jej gospodarstwo. Dziadek wspomina, że była to straszna kobieta. Pracował w każdy dzień, nawet w niedzielę, zawsze o głodzie, bo oszczędzał jedzenie dla mamy i młodszego rodzeństwa w domu. Było im bardzo ciężko, nie mieli ojca. W tym roku dziadek miał przystąpić do I Komunii św. był już gotowy, ale gospodyni kazała mu paść krowy. Gdy skończył – było już po wszystkim. Do I Komunii przystąpił dopiero jak miał 18 lat, podczas wywózki, na Śląsku.
W 1947 roku, gdy sytuacja w kraju w miarę się unormowała i skończyła się wojna, zaczęły się wysiedlenia na Zachód. Dotknęły one wyłącznie miejscowości leżących niedaleko granicy w Rosją. Rodzina dziadka została wysiedlona na Śląsk. Padło na nich oskarżenie o pomoc w ukrywaniu się bandom ukraińskim i dawanie im jedzenia. Dziadek wspomina, że wojsko kazało się szybko spakować i bez słowa wywieźli ich do - jak się potem okazało – do nieznanego im Śląska. Początkowo nie umieli się przystosować do tamtejszych warunków, ale z czasem się oswoili. Dziadek z bratem Piotrkiem zatrudnili się w kopalni węgla w Bytomiu, a po roku przenieśli się do kopalni w Rudzie Śląskiej. Dziadek mówi, że mieli ogromne szczęście, że nie zginęli w kopalni, bo prawie co tydzień ktoś ginął przywalony przez węgiel. W roku 1950 wraz z bratem postanowili wrócić w rodzinne strony. Na miejscu zastali riuny i same fundamenty. Ich dom został zniszczony i rozkradziony, nie została nawet jedna deska. Za pieniądze zarobione w kopalni kupili dom w Mielnowie, w małej wsi koło Krasiczyna i tam zamieszkali. Brat Piotrem wkrótce umarł na raka, drugi brat i siostra założyli własne rodziny, a dziadek mieszkał sam z mamą. Pracował w PGR – i tam poznał babcię, z którą wziął ślub i wspólnie zamieszkali w Mielnowie.
Mój dziadek i Babcia czyli państwo Krukowie, poznali się w roku 1950, ślub wzięli trzy lata później 12, września 1953. Niedługo po ślubie dziadek dostał wezwanie do wojska, odsłużył dwa lata i wrócił do pracy w PGR.
W tym samym 1955 roku urodziła się im córeczka Grażynka, ale żyła niespełna trzy miesiące . Dziadkowie bardzo przeżyli jej śmierć, jednak wkrótce urodziła się moja ciotka Danuta i życie wróciło do normy. Niedługo przyszły na świat kolejne dzieci: W 1958 najstarszy z moich wujków Zenek, po nim, w roku 1960 mój tato Tadeusz i kolejni wujkowie: Staszek z roku 1962 i najmłodszy Andrzej z 1965.
Początkowo mieszkali w Mielnowie. W roku 1968 przenieśli się do Tarnawiec, bliżej miasta, gdzie mieszkali dwa lata, aż w końcu w 1970 roku dziadek kupił dom nad Sanem w Śliwnicy i tu osiedli już na stałe. Gdy umarła mama dziadka w roku 1965, moja babcia musiała zwolnić się z pracy, aby zająć się dziećmi, dziadek w PGR pracował do roku 1968, kiedy to zamknięto Zakłady. Po stracie pracy zatrudnił się w zakładzie oczyszczania miasta w Przemyślu i tu przepracował do 1990 roku, kiedy przeszedł na emeryturę. Rodzina żyła z pensji dziadka, który przez 10 lat, dzień w dzień jeździł motorem do pracy do odległego o 20 km. Przemyśla. Autobusy zaczęły kursować dopiero późnej.
Po odchowaniu dzieci, babcia wróciła do pracy w 1986 roku i przez 3 lata pracowała w Zamku w Krasiczynie: gotowała, sprzątała, dbała o rośliny w parku. Babcia mówi, że był taki czas, kiedy jedzenie sprzedawane było na kartki. Było wyznaczone co i ile się komu należy. Babcia zachowała taką jedną kartkę. Ta była chyba na mięso – pamięta babcia. Brat mojej babci Leon znał dobrze księcia Leona Sapiehę, brata Adama Sapiehy kardynała. Często odwiedzał księcia Leona w Zamku. Gdy wybuchła wojna, książę musiał uciekać. Później już nigdy się nie widzieli, bo książę został zabity gdzieś pod Krakowem
W roku 1990 rodzeństwo dziadka odnalazło za pośrednictwem Czerwonego Krzyża najstarszego brata, który podczas wojny wyjechał do Niemiec i słuch o nim zaginął. Okazało się, że z Niemiec pojechał do Szwajcarii, Tam przebywał dwa lata i wyjechał do Australii. Wkrótce potem ożenił się , również z polką i zamieszkali tam na stale. Żył w przekonaniu, że jego rodzina zginęła. Bardzo się ucieszył, że żyją, i zapragnął ich odwiedzić. Przyleciał do Polski, w tym samym roku i odwiedził wszystkich. Przyjeżdżał jeszcze dwa razy, Zmarł w 1997roku Jednak jego dzieci i żona utrzymują z nami stały kontakt.
Z rodziny mojej babci żyje jeszcze tylko ona, a z rodziny dziadka został on i siostra Hanka, która mieszka w Pikulinach koło Przemyśla. Obecnie wszystkie dzieci mojej babci i dziadka mają własne rodziny. Ja sam zostałem wychowany przeważnie przez babcię i dziadka, bo rodzice pracowali. W dzieciństwie wiele nasłuchałem się opowiadań związanych z wojną i jej skutkami, o głodzie i nędzy. Oni dziadkowie musieli wiele wycierpieć, abyśmy dziś mogli chodzić do polskich szkół i mówić w swoim ojczystym języku. Czuję się dumny że mam takich wspaniałych Babcię i Dziadka