plomba
Witajcie w ulu! Dziś zamierzam opisać bardzo ciekawe i powszechne "zjawisko" - ul. Nie przedstawię zwykłego ula, ale znacznie większy, nie mieszkanie pszczół, gdyż zamieszkują go ludzie. To ogromne budowle, ktore "upiększają" krajobraz każdego polskiego miasta. Te większe i te mniejsze bloki mieszkalne, w których ludzie tłoczą się jak pszczoły w ulu (lub, jak kto woli, sardynki w puszce). Postanowiłam przyjrzeć się mu z bliska i jako że nie mam "przyjemości" w nich mieszkać, uczyniłam to przy okazji wizyty u koleżanki. Było to pewnego słonecznego popołudnia. Zbliżając się do drzwi wejściowych bloku mogłam podziwiać trawniki przed budynkiem. Właściwie resztki trawników, bowiem swe czasy świetności miały już dawno za sobą. W miejscu, gdzie dawniej rosła (lub niedgy nie rosła) zielona trawa, dziś leżały grudy ziemi, na której gdziniegdzie wyrastało źdżbło trawy. Byl one żółte lub bladozielone, gdyż właśnie to miejsce tutejsze psy upodobały sobie jako prywatną toaletę. Następnym krokiem, jaki powinnam wykonać, aby się dostać do wewnątrz budynku, miało być skorzystanie z domofonu. Okazało się to niemożliwe, ale na szczęście również zbyteczne. Niemożliwe - domofon nie działał (ciekawe dlaczego?), zbyteczne - zamek przy drzwiach był popsuty i drzwi przy mocniejszym podmuchu wiatru same się otwierały zapraszając do środka. Tera czekała mnie wędrówka na piate piętro (tam właśnie mieszkała moja koleżanka). Podróż ta miała sie odbyć pieszo, gdyż nie bylo windy. Troche mnie zdziwilo, ze w 10-cio piętrowym budynku nie me windy. W chwilę potem okazało się, ze sie myliłam- winda była! Nawet działała! I to Jak! Szkoda czasu i papieru, aby opisać ten cud techniki. Jedno jest pewne - za nic w świecie nie wsiadłabym do niej. Stokroć lepsza będzie wędrówka, niż jazda wątpliwej jakości urządzeniem. No to ruszamy! Na pierwszym piętrze "dobiegła" mnie miła woń świeżo upieczonego ciasta, ktora niestety chwilę później pomieszała się z okropnym smrodem spalenizny ( czyżby ktoś zapomniał wyłączyć mięso i poszedł z czworonogiem odwiedzic psią toalete?) W zamyśleniu doszlam na drugie piętro,gdzie z zadumy wyrwal mnie głos pewnej pani, która , zdaje mi się nie byla w dobrym humorze. Krzyczala na swojego Kubusia, aby "nie wyżerał" chrupek, bo nie starczy dla gości(biedne dziecko!po co gosciom chrupki?). Na trzecim i czwartym bylo w miare spokojnie. Oprocz szczekania psow nikt nie krzyczal i nie palilo sie mieso ( cale szczescie!) Wreszcie dotarłam na piąte piętro. Zadzwoniłam do drzwi. Odezwał się przerazliwie piskliwy dzwonek. Zanim koleżanka zdążyła otworyć z miszkania naprzeciw wyszła staruszka tłumacząc sie, iż myślała, ze to do niej ktoś dzwonił ( ciekawość ludzka nie zna granic!) Po tych wszystkich przejsciach wizyta "prziegla" w miłej atmosferze. Co prawda lokum nie przypominało mieszkania Pszczółki Maii, ale było całkiem przytulne. O ile 18 m mieszkania,śmierdzącego spalonym mięsem ( niech żyje niezawodna wentylacja!) może byc przytulne. Wypiłyśmy herbatę i poplotkowałyśmy troche. NIestety nie moglam wyczuc jaki smak miała ta herbata, gdyz został on "popsuty" przez mocno chlorowaną wode. Mimo przyjacielskiej atmosfery musialam opuscic jej "pałac" i nie zwracajac uwagi na krzyki i przyjemne lub mniej przyjemne wonie szybko opuściłam budynek. Nurtuje mnie jedno pytanie: czy ja nie nadaję się na pszczłę, czy możeto z tym ulem jest coś nie tak?
Dziś zamierzam opisać bardzo ciekawe i powszechne "zjawisko" - ul. Nie przedstawię zwykłego ula, ale znacznie większy, nie mieszkanie pszczół, gdyż zamieszkują go ludzie. To ogromne budowle, ktore "upiększają" krajobraz każdego polskiego miasta. Te większe i te mniejsze bloki mieszkalne, w których ludzie tłoczą się jak pszczoły w ulu (lub, jak kto woli, sardynki w puszce). Postanowiłam przyjrzeć się mu z bliska i jako że nie mam "przyjemości" w nich mieszkać, uczyniłam to przy okazji wizyty u koleżanki.
Było to pewnego słonecznego popołudnia. Zbliżając się do drzwi wejściowych bloku mogłam podziwiać trawniki przed budynkiem. Właściwie resztki trawników, bowiem swe czasy świetności miały już dawno za sobą. W miejscu, gdzie dawniej rosła (lub niedgy nie rosła) zielona trawa, dziś leżały grudy ziemi, na której gdziniegdzie wyrastało źdżbło trawy. Byl one żółte lub bladozielone, gdyż właśnie to miejsce tutejsze psy upodobały sobie jako prywatną toaletę.
Następnym krokiem, jaki powinnam wykonać, aby się dostać do wewnątrz budynku, miało być skorzystanie z domofonu. Okazało się to niemożliwe, ale na szczęście również zbyteczne. Niemożliwe - domofon nie działał (ciekawe dlaczego?), zbyteczne - zamek przy drzwiach był popsuty i drzwi przy mocniejszym podmuchu wiatru same się otwierały zapraszając do środka.
Tera czekała mnie wędrówka na piate piętro (tam właśnie mieszkała moja koleżanka). Podróż ta miała sie odbyć pieszo, gdyż nie bylo windy. Troche mnie zdziwilo, ze w 10-cio piętrowym budynku nie me windy. W chwilę potem okazało się, ze sie myliłam- winda była! Nawet działała! I to Jak! Szkoda czasu i papieru, aby opisać ten cud techniki. Jedno jest pewne - za nic w świecie nie wsiadłabym do niej. Stokroć lepsza będzie wędrówka, niż jazda wątpliwej jakości urządzeniem. No to ruszamy!
Na pierwszym piętrze "dobiegła" mnie miła woń świeżo upieczonego ciasta, ktora niestety chwilę później pomieszała się z okropnym smrodem spalenizny ( czyżby ktoś zapomniał wyłączyć mięso i poszedł z czworonogiem odwiedzic psią toalete?) W zamyśleniu doszlam na drugie piętro,gdzie z zadumy wyrwal mnie głos pewnej pani, która , zdaje mi się nie byla w dobrym humorze. Krzyczala na swojego Kubusia, aby "nie wyżerał" chrupek, bo nie starczy dla gości(biedne dziecko!po co gosciom chrupki?). Na trzecim i czwartym bylo w miare spokojnie. Oprocz szczekania psow nikt nie krzyczal i nie palilo sie mieso ( cale szczescie!)
Wreszcie dotarłam na piąte piętro. Zadzwoniłam do drzwi. Odezwał się przerazliwie piskliwy dzwonek. Zanim koleżanka zdążyła otworyć z miszkania naprzeciw wyszła staruszka tłumacząc sie, iż myślała, ze to do niej ktoś dzwonił ( ciekawość ludzka nie zna granic!)
Po tych wszystkich przejsciach wizyta "prziegla" w miłej atmosferze. Co prawda lokum nie przypominało mieszkania Pszczółki Maii, ale było całkiem przytulne. O ile 18 m mieszkania,śmierdzącego spalonym mięsem ( niech żyje niezawodna wentylacja!) może byc przytulne. Wypiłyśmy herbatę i poplotkowałyśmy troche. NIestety nie moglam wyczuc jaki smak miała ta herbata, gdyz został on "popsuty" przez mocno chlorowaną wode. Mimo przyjacielskiej atmosfery musialam opuscic jej "pałac" i nie zwracajac uwagi na krzyki i przyjemne lub mniej przyjemne wonie szybko opuściłam budynek.
Nurtuje mnie jedno pytanie: czy ja nie nadaję się na pszczłę, czy możeto z tym ulem jest coś nie tak?