Jedni utrzymywali, że dopiero po owdowieniu i powtórnym małżeństwie z Eufemią ze Śliwińskich rozpoczął się najszczęśliwszy okres życia wziętego literata, Michała Bałuckiego. Inni przysięgali, że prawie codziennie widują Bałuckiego, jak podąża w stronę cmentarza Rakowickiego, żeby posiedzieć przy grobie swojej pierwszej żony, Kaliksty Ćwiklińskiej, primadonny krakowskiego Teatru Miejskiego. Z ulubienicą publiczności, pełną wdzięku, obdarzoną subtelną urodą i przyjemnym sopranowym głosem Ćwiklińską, ożenił się 12 lutego 1876 roku – miał wtedy 39 lat i wyrobioną markę popularnego powieściopisarza – wdowcem został w rok później, 17 lutego. (Piękna i dobra, w kilka miesięcy zachorowała na płuca – odma samoistna opłucnej, pewnie i ropień, to wtedy było nie do wyleczenia – 20 października miała ostatni występ na scenie, potem sto dni konania, niemożliwość zrobienia najmniejszego ruchu bez bólu). Nim minął rok, Bałucki wstąpił w powtórny związek. Zapewnił rodzinie dobrobyt i poważanie. Gdyby nie te częste wizyty na cmentarzu, można byłoby potwierdzić, że lata 1879–1884 – szczytowe dla twórczości Bałuckiego – były i czasem jego osobistego szczęścia. Powieści na bok. Sztuki teraz, komedie! Tryumfalne pochody przez sceny autora wiersza (w przyszłości biesiadnego) „Góralu, czy ci nie żal…”. Tantiemy, sława, oklaski. „Grube ryby”, „Dom otwarty”, „Radcy pana radcy” – na to się chodziło. Obowiązkowo i z przyjemnością! „Obrotowy, żelazny repertuar sceny polskiej” – określił Zygmunt Nowakowski. No tak, ale ciężko bywało, zanim przyszły sukcesy. Syn Józefa i Marii z Kochmannów, Michał Bałucki urodził się 29 września 1837 roku w Krakowie. Z mieszczańskiego domu najpierw wyjechał raz tylko do Meranu i do północnych Włoch, a potem od roku 1860 prawie co wieczór wymykał się na zebrania ideowych kół młodzieży, tzw. przedburzowców. Wspólnie z rówieśnikami, m.in. z Matejką, Bełcikowskim, Szujskim, Kubalą, Grottgerem, Alfredem Szczepańskim, Władysławem Żeleńskim (ojcem Boya), debatował o przyszłej wolnej ojczyźnie w pracowni rzeźbiarskiej Parysa Filippiego w dawnym refektarzu Franciszkanów, przy Plantach (naprzeciw Kurii Biskupiej). Pisał w „Pamiętnikach” Kazimierz Chłędowski: „Michał Bałucki, zawsze trochę ponury, niezadowolony z siebie i z ludzi, przygnębiony ciężką troską o codzienne życie”. Młodzi gniewni przygotowywali sygnalny numer pisma „Łada”, ale już zbliżał się rok 1863, tuż za kordonem, w zaborze rosyjskim zaczynało robić się gorąco, więc i nawet do tej pory spokojna policja austriacka poczęła węszyć w Galicji. Szukając ognisk zapalnych, deptała po piętach konspiratorom. Filippi, najbardziej narażony, zwinął pracownię i zaszył się we Lwowie, Matejko w tajemnicy malował „Polonię”, piękną kobietę zakuwaną w kajdany (zrolowane płótno do bezpieczniejszych czasów ukrywał za piecem), a Bałucki… żeby odciążyć rodziców, po studiach matematycznych, fizycznych, a potem na wydziale historyczno-literackim UJ, chciał być przynajmniej suplentem (nauczycielem bez stałej posady), ale nie mógł. Obserwowany, śledzony. Powstanie Styczniowe. Policja nadal go miała na oku. Objął posadę guwernera, współpracował z tygodnikiem „Niewiasta”. Dopadła go ciężka choroba mózgu. Ocalał, ale odtąd miał już kłopoty ze wzrokiem. Wystarał się o posadę nauczyciela w prywatnym zakładzie w Częstochowie. Poza kordonem, z podrobionym paszportem! Pisał, drukował nowele. Żył. Pod koniec roku 1863 ktoś go zadenuncjował (zawsze się znajdzie taki ktoś). Więzienie, rok nie wyrok, jak mawiają recydywiści – ale zawsze. Roku nie strawił – w więzieniu napisał pierwszą powieść „Młodzi i starzy” oraz szkic komedii „Polowanie na męża”. Po wyjściu na wolność bawił w Warszawie. Niebawem – już na stałe – powrócił do Krakowa. Tu pisze sobie spokojnie rozprawę „Kobiety dramatów Słowackiego”. I nagle… tak to eksplodują talenty… rozpisuje się. Tworzy. Komedie na scenę i do gazet, powieści w odcinkach. Znaczy – literat. Szły lata. I tak by się pięknie toczyło, gdyby nie ostre spojrzenie młodych na twórczość jowialnego, tłustego pana, zawodowca dobiegającego pięćdziesiątki. Pana, który – omamiony sukcesami – stracił czujność. I spadło, i strzeliło. Jak grom z jasnego nieba. Reakcja młodych przeciw „bałucczyznie”, przeciw jednostronnej karykaturze życia. Koncept jego – odkryli – płaski jest i trywialny. Nie zawiódł instynkt stadny i wierna do tej pory publiczność odwróciła się od sztuk Bałuckiego. Najpierw w Krakowie, potem we Lwowie, w Warszawie. Wierząc w siłę teatrów prowincjonalnych, Bałucki nie zaprzestał produkcji. Zaskoczył wrogów, nie wypadł z rytmu. Poszła więc w miasto plotka, że stary fabrykuje już tylko i znacznie obniża poziom. Mimo wszystko Bałucki w świecie teatralnym jeszcze coś znaczył. Wielka dramatopisarka Gabriela Zapolska, sama wprzęgnięta w kierat dziennikarski, pisząc do niego ze Lwowa, liczyła na poparcie. I to w kilka dobrych lat po wydarzeniu, które opisała redaktorowi Adamowi Wiślickiemu (Gabriela Zapolska, Listy, zebrała Stefania Linowska, Warszawa 1970), kiedy w Krakowie, w styczniu 1889 roku, zamieszkała czasowo w pokoju kamienicy na rogu św. Anny i Jagiellońskiej. Tęskni więc za Warszawą, bo jest w Krakowie, a tu… „Tu się nie żyje, jak mówił wczoraj Bliziński, tu się wegetuje. (…) Co do Bałuckiego, ten jest kompletnie głupi. Powiedziałam mu to w oczy, bo nie mogłam wytrzymać. Czy wiesz Pan, co mi powiedział? – «Nie przypuszczałem, ażebyś to Pani pisywała, myślałem, że to we Lwowie Stebelski Pani pisuje, a Pani się tylko podpisuje!». Ja mu na to odpowiedziałam: «nie przypuszczałam nigdy, że Pan jesteś taki głupi!» (Włodzimierz Stebelski, poeta, eseista, współpracownik «Kuriera Lwowskiego», sam krytykował w «Kurierze Codziennym» Kaśkę Kariatydę Zapolskiej). Czy Pan wiesz, że ten człowiek nic nie czyta, nic nie wie, nic go nie obchodzi. Pyta mnie raz: – «Co Pani dziś robiła?» Mówię: – «Pisałam o Panu Wojciechu» (o powieści Aleksandra Mańkowskiego). On nic. Ja pytam się: – «Zna pan Pana Wojciecha, prawda, to arcydzieło?». A on wytrzeszcza oczy i mówi: – «Jak go pani dopiero pisze, to skądże go mam już znać!!!» Tableau!” Bałucki miał 52 lata, gdy tak – miejmy nadzieję – kpił z młodej koleżanki… Ta zaś, coraz bardziej oszołomiona Krakowem, pisała: „Zbieram dane, bo o tym, co się tu dzieje, co oni tu robią całe dnie, o czym myślą, co mówią, to Pan nie możesz mieć wyobrażenia! Jest to kraj dziki, straszny, potwornie głupi. Tysiące kretynów w wyszarzanych futrach, a pomiędzy nimi garstka malarzy ginących z głodu i… syfilisu! Powiadam Panu, coś, od czego włosy na głowie stają”. Właśnie wtedy, w atmosferze fermentu, stało się to, co tak po latach zobrazował Boy: „…zepchnęła pana Michała ze sceny falanga młodych (…) nie spoczęli, póki nie powalili smoka, który dziś w istocie leży nieszkodliwie na ziemi, niby ów straszliwy niedźwiedź, wyścielający swą skórą posadzkę gabinetu”. Wytworny Ludwik Szczepański zaatakował go bezpardonowo w „Życiu” w 7 numerze 1897 roku. „Cóż za rżnięcie! – przypominał Boy. – Co za okrutna rewizja całej twórczości pana Michała!”. Bałucki miał wtedy 58 lat. Opary dekadencji, łudził się wciąż jeszcze, blagiery, secesja itp. Przebolał. Krytyków i krytykantów umieszczał w swoich następnych sztukach i w powieściach jako półgłówków, idiotów. Ale oto nagle w miarodajnym, poważnym „Czasie” krakowskim, nawet Lucjan Rydel nad nim się pastwi! Smutniał po każdej premierze, ale pisać nie przestał. Żyć trzeba – taki mniej więcej ton słów Boya, jeszcze wówczas rozsądnego świadka epoki. A jak wyglądało życie rodzinne? Trudno powiedzieć. Mrok starych krakowskich mieszkań robi swoje. Wiadomo tyle tylko, że dzieci dorosły i domagały się swoich praw, w domu dla towarzystwa pojawiali się inni młodzi ludzie, żona tedy miała swoje zainteresowania, on – swoje. Kiedy nie pisał, albo nie siedział w „kartołupni” (za facjatą Koła Artystyczno-Literackiego, którego był prezesem, rżnęło się w hazardowego diabełka lub w poczciwego preferansika), spacerował. Nie można jednak pominąć ważnego wypadku, który położył się na pisarzu, podwójnym niejako cieniem. Pisarz Henryk Vogler („Autoportret z pamięci”, Kraków 1978) wspomina krakowską kamienicę przy Floriańskiej 10: „Zajmowaliśmy drugie piętro frontu, a z mieszkania prowadziło również wyjście w kierunku oficyn; od ich drugiego piętra dzielił nas tylko drewniany ganek. (dziś przebudowane) …wychodząc na ganek spoglądałem z zabobonnym lękiem ku oficynie. Mieszkanie po przeciwnej stronie, które w tym czasie wynajmował skromny krawiec, cieszyło się złą sławą. Jak opowiadali szeptem rodzice, zajmowała je kiedyś matka pana Michała Bałuckiego. Pewnego wieczoru zjawiła się pod jej drzwiami nieznajoma kobieta i poprosiła o nocleg. Uczynna pani Bałucka ugościła proszącą. Tej samej nocy nieznajoma zabiła staruszkę i ograbiwszy ją uciekła. Zbrodnia, zwłaszcza związana z osobą popularnego i ulubionego komediopisarza krakowskiego, narobiła sporo hałasu. Od tego czasu dookoła mieszkania rosła złowroga legenda i dobywające się z mrocznego wnętrza pracowni krawca czerwone światełko lampki przed świętym obrazem płonęło w moich dziecinnych oczach niby krwawa plama pozostawiona przez morderczynię za zawsze”. Podwójny cień. Bo zaraz po tym tragicznym wydarzeniu komuś zależało na tym, żeby rozgłosić, że matka wielkiego Bałuckiego do końca trudniła się lichwą. Dygresja. Bałucki nie został skazany na wieczny czyściec. Potem w dwudziestoleciu międzywojennym bywał znów coraz częściej grywany. Przy okazji przedstawienia jego komedii „Gęsi i gąski” (w reżyserii Aleksandra Zelwerowicza w Teatrze Narodowym w Warszawie 29 maja 1938 r.), pisał w „Wiadomościach Literackich” Antoni Słonimski: „Gdyby Gęsi i gąski były dziś napisane, kto wie, czyby się w tej miłej komedyjce nie dopatrzono obrazy kobiet polskich, szkalowania dworu szlacheckiego, no i zaraz by się zaczęło badanie, czy aby matka Bałuckiego nie była Żydówką. Ale w owych czasach matka Piaseckiego (Stanisława Piaseckiego, pisarza, nacjonalisty, w trzy lata po cytowanym tekście zamordowanego przez hitlerowców w Palmirach) w Krakowie nie przypuszczała, że syn kiedyś będzie innym zaglądał w metryki, i nikogo to nie obchodziło, ile Bałucki ma w sobie domieszki żydowskiej. Bałucki był na starość zwalczany przez młode pokolenie pisarzy. Nie z tego powodu, że miał matkę Żydówkę, nie dlatego, że szkalował «matkę Polkę». Przeciwnie, w owych czasach sielankowych młode pokolenie widziało w Bałuckim tylko ckliwość i przesłodzone farsy, «w braku temperamentu kankanowego utrzymane w tonie komedii», jak pisał Antoni Potocki”. Ale jednak. Nie dajmy sobie wmówić sielanki galicyjskiego liberalizmu. Po śmierci matki (Polki, ale Żydówki) Bałuckiego mogła już sobie poszturchiwać gawiedź. Boy, będąc dzieckiem, widywał Bałuckiego, przyjaciela ojca, jako tłuściocha „z twarzą poczciwego Kalibana. Ta facjata była przez długie lata „ucieleśnieniem łatwego sukcesu, niezmąconej popularności, zadowolenia z siebie”. I ta twarz, nie- nadająca się do tragedii, „zaczęła przybierać wejrzenie tragiczne; ten człowiek, tak łatwy w pożyciu, zaczął spoglądać podejrzliwie, niepewnie, zaczął stronić od ludzi”. „Pisał wciąż dużo – wspomina znakomity krytyk – ale w wieczór premiery uciekał za miasto, żeby błądzić z tremą początkującego autora”. No i teraz te krakowskie Błonia. 17 października 1901 roku Michał Bałucki ma 63 lata. Ostatnia jego sztuka „Blagierzy” została ostro skrytykowana. Przy artyzmie najnowszych sztuk Ibsena, Hauptmanna, a przede wszystkim Wyspiańskiego – pisano – wychodzi na jaw cały anachronizm utworów Bałuckiego. Dzień wcześniej, 16 października, było pochmurno, lecz ciepło: do +17°C. Ciśnienie opada. 17 października – ditto. Ale cieplej (pewnie halny): od +8,4 do +18,3°C. Barometr idzie w górę. „Czas” 17 października, czwartek. „W dzisiejszym przedstawieniu Wesela rolę Kliminy odegrała po raz pierwszy p. Żuchniewska, Stańczyka p. Przybyłowicz, Wernyhory – zamiast chorego p. Zawadzkiego – p. Jednowski, Rycerza Czarnego p. Rasiński”. Wzmianki o sztuce młodego kolegi, który odniósł prawdziwy tryumf, mógł czytać Bałucki, i pewnie czytał w domu. Bo to w wydaniu porannym, w którym obok widnieje zarządzenie sanitarne magistratu, że masło można będzie sprzedawać tylko w papierze pergaminowym, tzw. maślanym, a nie w szmatach ani w liściach. A już w wydaniu wieczornym „Czasu” trup, który, jak wiadomo, zawsze ożywia gazetę: „Profesor uniwersytetu zagrzebskiego dr Antoni Jakobczyc popełnił samobójstwo w wagonie pociągu dążącego do Rijeki”. Nazajutrz, piątek, 18 października 1901, „Czas”, wydanie poranne: „Samobójstwo Michała Bałuckiego. Dziś w nocy otrzymaliśmy wiadomość, że znany komediopisarz Michał Bałucki popełnił późnym wieczorem, między godziną 9 a 10 samobójstwo na Błoniach, niedaleko Parku Dr. Jordana. (…) Urzędnik sądowy, p. Bronisław Stankiewicz, powracając pieszo z Woli Justowskiej przez Błonia, zobaczył nagle światło i odgłos trzech strzałów. Popatrzył – dostrzegł koło ławki przy moście, u wejścia do parku, leżącego na ziemi człowieka, niedającego znaku życia. Rysów twarzy nie rozpoznał. Obok ciała leżał rewolwer”. Świadek dał znać do biura dyrekcji policji. Pośpieszyli – urzędnik dyżurny z dyrekcji policji, pan Obtułowicz, lekarz policyjny dr Schwarz. Wezwano pogotowie Towarzystwa Ratunkowego. Nieszczęśliwym samobójcą okazał się śp. Michał Bałucki – stwierdzono, że kula weszła do czaszki przez prawą skroń i utkwiła w mózgu. Śmierć musiała nastąpić zaraz po strzale… Porzucony sześciostrzałowy stary rewolwer miał w magazynku 5 naboi, z których 3 wystrzelone. Widocznie samobójca dał 2 strzały na próbę, zanim broń skierował przeciw sobie. Zwłoki, w celu dokonania sekcji, zostały przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej. Wyjaśnienia przyczyny samobójstwa spodziewano się w liście do żony, znalezionym w kieszeni zmarłego. Przyczyna? „Przecież ją miał – wyjaśniano jednakże dalej – a kryła się we wzrastającym, chorobliwym rozstroju nerwowym. Myśl o samobójstwie widocznie nurtowała go od dawna. Niejednokrotnie zapytywał narzeczonego swej córki, pana Pisarskiego (Tadeusza, wówczas studenta medycyny, potem ożenionego z Marią Bałucką, znakomitego urologa, którego profesorska sława przyciągała takich pacjentów, jak premier Kazimierz Bartel i prezydent Ignacy Mościcki), „jakie środki najlepiej przecinają ludzkie życie, które odbierają najprędzej świadomość życia, a najmniej bólu sprawiają; sam wymieniał przytem uparcie morfinę i opium”. W biurku zmarłego znaleziono zapas morfiny. Trzeba było działać wobec objawów wzmagającej się psychozy. Pobyt w Rytrze z rodziną w pięknej okolicy górskiej działał na Bałuckiego dobrze, uspokajając nerwy. Po powrocie do Krakowa rozstrój jednak gwałtownie narastał. I melancholia. Według rodziny: „Chodząc po pokoju, zwracał się z zapytaniem do najbliższych osób: – Po co ja żyję? Jestem niepotrzebny na świecie… Pisać nie mogę… Dręczę się”. Domownicy zdwoili czujność. Udano się po poradę do specjalisty z zakresu psychiatrii. Nie przewidywano bliskiej katastrofy. „Wczoraj wieczorem Michał Bałucki całkiem spokojnie zapowiedział rodzinie, że wyjdzie na krótki spacer. Znano jego zamiłowanie w przechadzkach po mieście, do którego był od dziecka niezwykle przywiązany; to był jego ulubiony zwyczaj; więc nie przeszkadzano choremu w opuszczeniu mieszkania, prosząc tylko, ażeby jak najwcześniej powrócił. Wyszedłszy z domu spacerował ulicami. Witano go, spotkało go kilku znajomych jeszcze o godzinie ósmej wieczorem! Z miasta udał się na Błonia... Ciągnęła go równa płaszczyzna Błoń, którą tyle razy przechodził na Wolę Justowską, Bielany, Kopiec Kościuszki. Poszedł daleko, prawie na skraj Błoń, gdzie droga skręca ku Woli”. Desperat – wiemy już – strzelił. W domu tymczasem niepokojono się o męża i ojca. Pan Pisarski wyszedł go szukać. Był nawet na cmentarzu; ale tym razem nikogo nie zastał u grobu Kaliksty Ćwiklińskiej. Udał się do inspektoratu policji przy ul. Mikołajskiej i wobec urzędnika wyraził obawę, czy coś się niedobrego z Bałuckim nie stało. Właśnie w tej samej chwili urzędnik sądowy, Stankiewicz, wpadł i ogłosił… Tknięty przeczuciem pojechał też p. Pisarski na Błonia i stwierdził smutny fakt… Po przybyciu dr. Schwarza zdjęto latarnie od powozów i przy słabym oświetleniu rozpoczęto bliższe oględziny. Nieboszczyk klęczał pochylony, oparty o ławkę, których szereg ustawiło Towarzystwo dla Upiększenia Krakowa. Ubrany był w palto; kapelusz spadł mu z głowy. Na prawej skroni miał małą ranę wielkości grochu; naokoło rany oparzona skóra na obszarze mniej więcej jednego centa. Na ciele zaczęły się już pojawiać plamy pośmiertne, występujące mniej więcej 2 godziny po zgonie. Obok rewolwer średnich rozmiarów, pozostały w nim 2 naboje. Opodal na ziemi papierośnica; można przypuszczać, że w podnieceniu dużo palił i że zdenerwowany porzucił ją na ziemię przed daniem wystrzałów. Śmierć nastąpiła z piorunującą szybkością. Przy zmarłym znaleziono kilkanaście złotych reńskich i zegarek. Znaleziono też świstek papieru zapisany własnoręcznie. Kartka była wcześniej przygotowana, nie mógł jej bowiem w nocy napisać na Błoniach. W notatce tej żegna się zmarły serdecznie z żoną i błaga ją o przebaczenie za to, że odbiera sobie życie, ale – „inaczej zrobić nie mogłem”. Prawie o północy skończono czynności urzędowe. (…) „Smutny był widok czarnego wozu, wiozącego wśród nocy zwłoki tak tragiczną śmiercią zeszłego ze świata popularnego komediopisarza”. W niedzielę, 20 października, pogrzeb śp. Michała Bałuckiego. Tłumy publiczności. Po godzinie 15 służba zakładu pogrzebowego wyniosła zwłoki na marach przed próg domu i wtedy chór „Lutnia” odśpiewał pieśni żałobne. Po przemówieniu ruszył wielki orszak żałobny. Na czele – oddziały straży ogniowej ochotniczej miejskiej z rozwiniętym sztandarem. Dalej dwa plutony straży pożarnej miejskiej. Orkiestra „Harmonic” grała żałobne marsze. Postępował liczny oddział „Strzelców”. „Przed trumną – co odnotowała prasa – niesiono krzyż. Duchowieństwo nie wzięło udziału w pogrzebie”. Trumna czarna, metalowa, karawan z czterema końmi – kilkanaście wieńców, m.in. od rodzin Bałabanów, Schneiderów, Gliksonów. Za trumną wdowa z dwojgiem osieroconych dzieci. Prezydent Krakowa – Józef Friedlein. Książę Zdzisław Czartoryski z Poznańskiego. Aktorzy, dziennikarze, literaci. Płonęły latarnie gazowe przewiązane czarnymi szarfami. „Wieczne odpoczywanie” i „Zdrowaś Mario” – i dopiero o zmroku zwłoki złożono do grobu. W sobotę 26 października grano „Klub Kawalerów” Bałuckiego – z dochodem na biust pisarza (marmurowy, dłuta Tadeusza Błotnickiego, obecnie stoi na postumencie między kościołem św. Krzyża a Teatrem im. Juliusza Słowackiego, w ustronnym miejscu na Plantach). Od dość dawna nie oglądaliśmy sztuk Michała Bałuckiego – pisała prasa. Grała Wysocka, grał Zelwerowicz…
„Bałucki doczekał się odwetu – pisał po trzydziestu latach Żeleński-Boy. – Z tych, którzy go wypchnęli, iluż znikło ze sceny! (…) Sztuki rozmaicie się starzeją. (…) Czas, który wzmacnia humor Domu otwartego, zabija nastrój Złotego runa i wszystkich jego Białych pawi. (Chodziło o dramaty Przybyszewskiego, który od czterech lat już nie żył). Biedny Bałucki. Leży w swoim samobójczym grobie opuszczonego przez publiczność, sponiewieranego przez krytykę autora i ani śni, co za magnackie życie pośmiertne przeznaczone było jego skromnym komedyjkom”.
Przyczyna samobójstwa Michała Bałuckiego:
Człowiek ten był rozgoryczony niepowodzeniami swoich sztuk, a przygnębiony zdiagnozowaną nerwicą popełnił samobójstwo, strzelając z rewolweru w skroń.
Jedni utrzymywali, że dopiero po owdowieniu i powtórnym małżeństwie z Eufemią ze Śliwińskich rozpoczął się najszczęśliwszy okres życia wziętego literata, Michała Bałuckiego. Inni przysięgali, że prawie codziennie widują Bałuckiego, jak podąża w stronę cmentarza Rakowickiego, żeby posiedzieć przy grobie swojej pierwszej żony, Kaliksty Ćwiklińskiej, primadonny krakowskiego Teatru Miejskiego. Z ulubienicą publiczności, pełną wdzięku, obdarzoną subtelną urodą i przyjemnym sopranowym głosem Ćwiklińską, ożenił się 12 lutego 1876 roku – miał wtedy 39 lat i wyrobioną markę popularnego powieściopisarza – wdowcem został w rok później, 17 lutego. (Piękna i dobra, w kilka miesięcy zachorowała na płuca – odma samoistna opłucnej, pewnie i ropień, to wtedy było nie do wyleczenia – 20 października miała ostatni występ na scenie, potem sto dni konania, niemożliwość zrobienia najmniejszego ruchu bez bólu). Nim minął rok, Bałucki wstąpił w powtórny związek. Zapewnił rodzinie dobrobyt i poważanie. Gdyby nie te częste wizyty na cmentarzu, można byłoby potwierdzić, że lata 1879–1884 – szczytowe dla twórczości Bałuckiego – były i czasem jego osobistego szczęścia.
Powieści na bok. Sztuki teraz, komedie! Tryumfalne pochody przez sceny autora wiersza (w przyszłości biesiadnego) „Góralu, czy ci nie żal…”. Tantiemy, sława, oklaski. „Grube ryby”, „Dom otwarty”, „Radcy pana radcy” – na to się chodziło. Obowiązkowo i z przyjemnością! „Obrotowy, żelazny repertuar sceny polskiej” – określił Zygmunt Nowakowski.
No tak, ale ciężko bywało, zanim przyszły sukcesy.
Syn Józefa i Marii z Kochmannów, Michał Bałucki urodził się 29 września 1837 roku w Krakowie. Z mieszczańskiego domu najpierw wyjechał raz tylko do Meranu i do północnych Włoch, a potem od roku 1860 prawie co wieczór wymykał się na zebrania ideowych kół młodzieży, tzw. przedburzowców. Wspólnie z rówieśnikami, m.in. z Matejką, Bełcikowskim, Szujskim, Kubalą, Grottgerem, Alfredem Szczepańskim, Władysławem Żeleńskim (ojcem Boya), debatował o przyszłej wolnej ojczyźnie w pracowni rzeźbiarskiej Parysa Filippiego w dawnym refektarzu Franciszkanów, przy Plantach (naprzeciw Kurii Biskupiej). Pisał w „Pamiętnikach” Kazimierz Chłędowski: „Michał Bałucki, zawsze trochę ponury, niezadowolony z siebie i z ludzi, przygnębiony ciężką troską o codzienne życie”.
Młodzi gniewni przygotowywali sygnalny numer pisma „Łada”, ale już zbliżał się rok 1863, tuż za kordonem, w zaborze rosyjskim zaczynało robić się gorąco, więc i nawet do tej pory spokojna policja austriacka poczęła węszyć w Galicji. Szukając ognisk zapalnych, deptała po piętach konspiratorom. Filippi, najbardziej narażony, zwinął pracownię i zaszył się we Lwowie, Matejko w tajemnicy malował „Polonię”, piękną kobietę zakuwaną w kajdany (zrolowane płótno do bezpieczniejszych czasów ukrywał za piecem), a Bałucki… żeby odciążyć rodziców, po studiach matematycznych, fizycznych, a potem na wydziale historyczno-literackim UJ, chciał być przynajmniej suplentem (nauczycielem bez stałej posady), ale nie mógł. Obserwowany, śledzony. Powstanie Styczniowe. Policja nadal go miała na oku. Objął posadę guwernera, współpracował z tygodnikiem „Niewiasta”.
Dopadła go ciężka choroba mózgu. Ocalał, ale odtąd miał już kłopoty ze wzrokiem. Wystarał się o posadę nauczyciela w prywatnym zakładzie w Częstochowie. Poza kordonem, z podrobionym paszportem! Pisał, drukował nowele. Żył. Pod koniec roku 1863 ktoś go zadenuncjował (zawsze się znajdzie taki ktoś). Więzienie, rok nie wyrok, jak mawiają recydywiści – ale zawsze.
Roku nie strawił – w więzieniu napisał pierwszą powieść „Młodzi i starzy” oraz szkic komedii „Polowanie na męża”. Po wyjściu na wolność bawił w Warszawie. Niebawem – już na stałe – powrócił do Krakowa. Tu pisze sobie spokojnie rozprawę „Kobiety dramatów Słowackiego”. I nagle… tak to eksplodują talenty… rozpisuje się. Tworzy. Komedie na scenę i do gazet, powieści w odcinkach. Znaczy – literat.
Szły lata. I tak by się pięknie toczyło, gdyby nie ostre spojrzenie młodych na twórczość jowialnego, tłustego pana, zawodowca dobiegającego pięćdziesiątki. Pana, który – omamiony sukcesami – stracił czujność. I spadło, i strzeliło. Jak grom z jasnego nieba. Reakcja młodych przeciw „bałucczyznie”, przeciw jednostronnej karykaturze życia. Koncept jego – odkryli – płaski jest i trywialny.
Nie zawiódł instynkt stadny i wierna do tej pory publiczność odwróciła się od sztuk Bałuckiego. Najpierw w Krakowie, potem we Lwowie, w Warszawie.
Wierząc w siłę teatrów prowincjonalnych, Bałucki nie zaprzestał produkcji. Zaskoczył wrogów, nie wypadł z rytmu. Poszła więc w miasto plotka, że stary fabrykuje już tylko i znacznie obniża poziom.
Mimo wszystko Bałucki w świecie teatralnym jeszcze coś znaczył. Wielka dramatopisarka Gabriela Zapolska, sama wprzęgnięta w kierat dziennikarski, pisząc do niego ze Lwowa, liczyła na poparcie. I to w kilka dobrych lat po wydarzeniu, które opisała redaktorowi Adamowi Wiślickiemu (Gabriela Zapolska, Listy, zebrała Stefania Linowska, Warszawa 1970), kiedy w Krakowie, w styczniu 1889 roku, zamieszkała czasowo w pokoju kamienicy na rogu św. Anny i Jagiellońskiej. Tęskni więc za Warszawą, bo jest w Krakowie, a tu…
„Tu się nie żyje, jak mówił wczoraj Bliziński, tu się wegetuje. (…) Co do Bałuckiego, ten jest kompletnie głupi. Powiedziałam mu to w oczy, bo nie mogłam wytrzymać. Czy wiesz Pan, co mi powiedział? – «Nie przypuszczałem, ażebyś to Pani pisywała, myślałem, że to we Lwowie Stebelski Pani pisuje, a Pani się tylko podpisuje!».
Ja mu na to odpowiedziałam: «nie przypuszczałam nigdy, że Pan jesteś taki głupi!» (Włodzimierz Stebelski, poeta, eseista, współpracownik «Kuriera Lwowskiego», sam krytykował w «Kurierze Codziennym» Kaśkę Kariatydę Zapolskiej). Czy Pan wiesz, że ten człowiek nic nie czyta, nic nie wie, nic go nie obchodzi. Pyta mnie raz: – «Co Pani dziś robiła?» Mówię: – «Pisałam o Panu Wojciechu» (o powieści Aleksandra Mańkowskiego). On nic. Ja pytam się: – «Zna pan Pana Wojciecha, prawda, to arcydzieło?».
A on wytrzeszcza oczy i mówi: – «Jak go pani dopiero pisze, to skądże go mam już znać!!!»
Tableau!”
Bałucki miał 52 lata, gdy tak – miejmy nadzieję – kpił z młodej koleżanki…
Ta zaś, coraz bardziej oszołomiona Krakowem, pisała: „Zbieram dane, bo o tym, co się tu dzieje, co oni tu robią całe dnie, o czym myślą, co mówią, to Pan nie możesz mieć wyobrażenia! Jest to kraj dziki, straszny, potwornie głupi. Tysiące kretynów w wyszarzanych futrach, a pomiędzy nimi garstka malarzy ginących z głodu i… syfilisu! Powiadam Panu, coś, od czego włosy na głowie stają”.
Właśnie wtedy, w atmosferze fermentu, stało się to, co tak po latach zobrazował Boy: „…zepchnęła pana Michała ze sceny falanga młodych (…) nie spoczęli, póki nie powalili smoka, który dziś w istocie leży nieszkodliwie na ziemi, niby ów straszliwy niedźwiedź, wyścielający swą skórą posadzkę gabinetu”.
Wytworny Ludwik Szczepański zaatakował go bezpardonowo w „Życiu” w 7 numerze 1897 roku. „Cóż za rżnięcie! – przypominał Boy. – Co za okrutna rewizja całej twórczości pana Michała!”.
Bałucki miał wtedy 58 lat.
Opary dekadencji, łudził się wciąż jeszcze, blagiery, secesja itp. Przebolał. Krytyków i krytykantów umieszczał w swoich następnych sztukach i w powieściach jako półgłówków, idiotów. Ale oto nagle w miarodajnym, poważnym „Czasie” krakowskim, nawet Lucjan Rydel nad nim się pastwi!
Smutniał po każdej premierze, ale pisać nie przestał. Żyć trzeba – taki mniej więcej ton słów Boya, jeszcze wówczas rozsądnego świadka epoki.
A jak wyglądało życie rodzinne? Trudno powiedzieć. Mrok starych krakowskich mieszkań robi swoje. Wiadomo tyle tylko, że dzieci dorosły i domagały się swoich praw, w domu dla towarzystwa pojawiali się inni młodzi ludzie, żona tedy miała swoje zainteresowania, on – swoje. Kiedy nie pisał, albo nie siedział w „kartołupni” (za facjatą Koła Artystyczno-Literackiego, którego był prezesem, rżnęło się w hazardowego diabełka lub w poczciwego preferansika), spacerował. Nie można jednak pominąć ważnego wypadku, który położył się na pisarzu, podwójnym niejako cieniem.
Pisarz Henryk Vogler („Autoportret z pamięci”, Kraków 1978) wspomina krakowską kamienicę przy Floriańskiej 10:
„Zajmowaliśmy drugie piętro frontu, a z mieszkania prowadziło również wyjście w kierunku oficyn; od ich drugiego piętra dzielił nas tylko drewniany ganek. (dziś przebudowane) …wychodząc na ganek spoglądałem z zabobonnym lękiem ku oficynie. Mieszkanie po przeciwnej stronie, które w tym czasie wynajmował skromny krawiec, cieszyło się złą sławą. Jak opowiadali szeptem rodzice, zajmowała je kiedyś matka pana Michała Bałuckiego. Pewnego wieczoru zjawiła się pod jej drzwiami nieznajoma kobieta i poprosiła o nocleg. Uczynna pani Bałucka ugościła proszącą. Tej samej nocy nieznajoma zabiła staruszkę i ograbiwszy ją uciekła. Zbrodnia, zwłaszcza związana z osobą popularnego i ulubionego komediopisarza krakowskiego, narobiła sporo hałasu. Od tego czasu dookoła mieszkania rosła złowroga legenda i dobywające się z mrocznego wnętrza pracowni krawca czerwone światełko lampki przed świętym obrazem płonęło w moich dziecinnych oczach niby krwawa plama pozostawiona przez morderczynię za zawsze”.
Podwójny cień. Bo zaraz po tym tragicznym wydarzeniu komuś zależało na tym, żeby rozgłosić, że matka wielkiego Bałuckiego do końca trudniła się lichwą.
Dygresja. Bałucki nie został skazany na wieczny czyściec. Potem w dwudziestoleciu międzywojennym bywał znów coraz częściej grywany. Przy okazji przedstawienia jego komedii „Gęsi i gąski” (w reżyserii Aleksandra Zelwerowicza w Teatrze Narodowym w Warszawie 29 maja 1938 r.), pisał w „Wiadomościach Literackich” Antoni Słonimski:
„Gdyby Gęsi i gąski były dziś napisane, kto wie, czyby się w tej miłej komedyjce nie dopatrzono obrazy kobiet polskich, szkalowania dworu szlacheckiego, no i zaraz by się zaczęło badanie, czy aby matka Bałuckiego nie była Żydówką. Ale w owych czasach matka Piaseckiego (Stanisława Piaseckiego, pisarza, nacjonalisty, w trzy lata po cytowanym tekście zamordowanego przez hitlerowców w Palmirach) w Krakowie nie przypuszczała, że syn kiedyś będzie innym zaglądał w metryki, i nikogo to nie obchodziło, ile Bałucki ma w sobie domieszki żydowskiej. Bałucki był na starość zwalczany przez młode pokolenie pisarzy. Nie z tego powodu, że miał matkę Żydówkę, nie dlatego, że szkalował «matkę Polkę». Przeciwnie, w owych czasach sielankowych młode pokolenie widziało w Bałuckim tylko ckliwość i przesłodzone farsy, «w braku temperamentu kankanowego utrzymane w tonie komedii», jak pisał Antoni Potocki”.
Ale jednak. Nie dajmy sobie wmówić sielanki galicyjskiego liberalizmu. Po śmierci matki (Polki, ale Żydówki) Bałuckiego mogła już sobie poszturchiwać gawiedź.
Boy, będąc dzieckiem, widywał Bałuckiego, przyjaciela ojca, jako tłuściocha
„z twarzą poczciwego Kalibana. Ta facjata była przez długie lata „ucieleśnieniem łatwego sukcesu, niezmąconej popularności, zadowolenia z siebie”. I ta twarz, nie-
nadająca się do tragedii, „zaczęła przybierać wejrzenie tragiczne; ten człowiek,
tak łatwy w pożyciu, zaczął spoglądać podejrzliwie, niepewnie, zaczął stronić od ludzi”.
„Pisał wciąż dużo – wspomina znakomity krytyk – ale w wieczór premiery uciekał za miasto, żeby błądzić z tremą początkującego autora”.
No i teraz te krakowskie Błonia.
17 października 1901 roku Michał Bałucki ma 63 lata.
Ostatnia jego sztuka „Blagierzy” została ostro skrytykowana. Przy artyzmie najnowszych sztuk Ibsena, Hauptmanna, a przede wszystkim Wyspiańskiego – pisano – wychodzi na jaw cały anachronizm utworów Bałuckiego.
Dzień wcześniej, 16 października, było pochmurno, lecz ciepło: do +17°C. Ciśnienie opada. 17 października – ditto. Ale cieplej (pewnie halny): od +8,4 do +18,3°C. Barometr idzie w górę.
„Czas” 17 października, czwartek. „W dzisiejszym przedstawieniu Wesela rolę Kliminy odegrała po raz pierwszy p. Żuchniewska, Stańczyka p. Przybyłowicz, Wernyhory – zamiast chorego p. Zawadzkiego – p. Jednowski, Rycerza Czarnego p. Rasiński”.
Wzmianki o sztuce młodego kolegi, który odniósł prawdziwy tryumf, mógł czytać Bałucki, i pewnie czytał w domu. Bo to w wydaniu porannym, w którym obok widnieje zarządzenie sanitarne magistratu, że masło można będzie sprzedawać tylko w papierze pergaminowym, tzw. maślanym, a nie w szmatach ani w liściach. A już w wydaniu wieczornym „Czasu” trup, który, jak wiadomo, zawsze ożywia gazetę: „Profesor uniwersytetu zagrzebskiego dr Antoni Jakobczyc popełnił samobójstwo w wagonie pociągu dążącego do Rijeki”.
Nazajutrz, piątek, 18 października 1901, „Czas”, wydanie poranne:
„Samobójstwo Michała Bałuckiego. Dziś w nocy otrzymaliśmy wiadomość, że znany komediopisarz Michał Bałucki popełnił późnym wieczorem, między godziną 9 a 10 samobójstwo na Błoniach, niedaleko Parku Dr. Jordana. (…) Urzędnik sądowy, p. Bronisław Stankiewicz, powracając pieszo z Woli Justowskiej przez Błonia, zobaczył nagle światło i odgłos trzech strzałów. Popatrzył – dostrzegł koło ławki przy moście, u wejścia do parku, leżącego na ziemi człowieka, niedającego znaku życia. Rysów twarzy nie rozpoznał. Obok ciała leżał rewolwer”.
Świadek dał znać do biura dyrekcji policji. Pośpieszyli – urzędnik dyżurny z dyrekcji policji, pan Obtułowicz, lekarz policyjny dr Schwarz. Wezwano pogotowie Towarzystwa Ratunkowego. Nieszczęśliwym samobójcą okazał się śp. Michał Bałucki – stwierdzono, że kula weszła do czaszki przez prawą skroń i utkwiła w mózgu. Śmierć musiała nastąpić zaraz po strzale… Porzucony sześciostrzałowy stary rewolwer miał w magazynku 5 naboi, z których 3 wystrzelone. Widocznie samobójca dał 2 strzały na próbę, zanim broń skierował przeciw sobie.
Zwłoki, w celu dokonania sekcji, zostały przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej.
Wyjaśnienia przyczyny samobójstwa spodziewano się w liście do żony, znalezionym w kieszeni zmarłego.
Przyczyna? „Przecież ją miał – wyjaśniano jednakże dalej – a kryła się we wzrastającym, chorobliwym rozstroju nerwowym. Myśl o samobójstwie widocznie nurtowała go od dawna. Niejednokrotnie zapytywał narzeczonego swej córki, pana Pisarskiego (Tadeusza, wówczas studenta medycyny, potem ożenionego z Marią Bałucką, znakomitego urologa, którego profesorska sława przyciągała takich pacjentów, jak premier Kazimierz Bartel i prezydent Ignacy Mościcki), „jakie środki najlepiej przecinają ludzkie życie, które odbierają najprędzej świadomość życia, a najmniej bólu sprawiają; sam wymieniał przytem uparcie morfinę i opium”.
W biurku zmarłego znaleziono zapas morfiny.
Trzeba było działać wobec objawów wzmagającej się psychozy. Pobyt w Rytrze z rodziną w pięknej okolicy górskiej działał na Bałuckiego dobrze, uspokajając nerwy. Po powrocie do Krakowa rozstrój jednak gwałtownie narastał. I melancholia. Według rodziny: „Chodząc po pokoju, zwracał się z zapytaniem do najbliższych osób: – Po co ja żyję? Jestem niepotrzebny na świecie… Pisać nie mogę… Dręczę się”.
Domownicy zdwoili czujność. Udano się po poradę do specjalisty z zakresu psychiatrii. Nie przewidywano bliskiej katastrofy.
„Wczoraj wieczorem Michał Bałucki całkiem spokojnie zapowiedział rodzinie, że wyjdzie na krótki spacer. Znano jego zamiłowanie w przechadzkach po mieście, do którego był od dziecka niezwykle przywiązany; to był jego ulubiony zwyczaj; więc nie przeszkadzano choremu w opuszczeniu mieszkania, prosząc tylko, ażeby jak najwcześniej powrócił.
Wyszedłszy z domu spacerował ulicami. Witano go, spotkało go kilku znajomych jeszcze o godzinie ósmej wieczorem! Z miasta udał się na Błonia... Ciągnęła go równa płaszczyzna Błoń, którą tyle razy przechodził na Wolę Justowską, Bielany, Kopiec Kościuszki. Poszedł daleko, prawie na skraj Błoń, gdzie droga skręca ku Woli”.
Desperat – wiemy już – strzelił.
W domu tymczasem niepokojono się o męża i ojca. Pan Pisarski wyszedł go szukać. Był nawet na cmentarzu; ale tym razem nikogo nie zastał u grobu Kaliksty Ćwiklińskiej. Udał się do inspektoratu policji przy ul. Mikołajskiej i wobec urzędnika wyraził obawę, czy coś się niedobrego z Bałuckim nie stało. Właśnie w tej samej chwili urzędnik sądowy, Stankiewicz, wpadł i ogłosił…
Tknięty przeczuciem pojechał też p. Pisarski na Błonia i stwierdził smutny fakt… Po przybyciu dr. Schwarza zdjęto latarnie od powozów i przy słabym oświetleniu rozpoczęto bliższe oględziny.
Nieboszczyk klęczał pochylony, oparty o ławkę, których szereg ustawiło Towarzystwo dla Upiększenia Krakowa. Ubrany był w palto; kapelusz spadł mu z głowy. Na prawej skroni miał małą ranę wielkości grochu; naokoło rany oparzona skóra na obszarze mniej więcej jednego centa. Na ciele zaczęły się już pojawiać plamy pośmiertne, występujące mniej więcej 2 godziny po zgonie.
Obok rewolwer średnich rozmiarów, pozostały w nim 2 naboje. Opodal na ziemi papierośnica; można przypuszczać, że w podnieceniu dużo palił i że zdenerwowany porzucił ją na ziemię przed daniem wystrzałów.
Śmierć nastąpiła z piorunującą szybkością. Przy zmarłym znaleziono kilkanaście złotych reńskich i zegarek.
Znaleziono też świstek papieru zapisany własnoręcznie. Kartka była wcześniej przygotowana, nie mógł jej bowiem w nocy napisać na Błoniach. W notatce tej żegna się zmarły serdecznie z żoną i błaga ją o przebaczenie za to, że odbiera sobie życie, ale – „inaczej zrobić nie mogłem”.
Prawie o północy skończono czynności urzędowe. (…) „Smutny był widok czarnego wozu, wiozącego wśród nocy zwłoki tak tragiczną śmiercią zeszłego ze świata popularnego komediopisarza”.
W niedzielę, 20 października, pogrzeb śp. Michała Bałuckiego. Tłumy publiczności. Po godzinie 15 służba zakładu pogrzebowego wyniosła zwłoki na marach przed próg domu i wtedy chór „Lutnia” odśpiewał pieśni żałobne. Po przemówieniu ruszył wielki orszak żałobny. Na czele – oddziały straży ogniowej ochotniczej miejskiej z rozwiniętym sztandarem. Dalej dwa plutony straży pożarnej miejskiej. Orkiestra „Harmonic” grała żałobne marsze. Postępował liczny oddział „Strzelców”. „Przed trumną – co odnotowała prasa – niesiono krzyż. Duchowieństwo nie wzięło udziału w pogrzebie”.
Trumna czarna, metalowa, karawan z czterema końmi – kilkanaście wieńców, m.in. od rodzin Bałabanów, Schneiderów, Gliksonów. Za trumną wdowa z dwojgiem osieroconych dzieci. Prezydent Krakowa – Józef Friedlein. Książę Zdzisław Czartoryski z Poznańskiego. Aktorzy, dziennikarze, literaci.
Płonęły latarnie gazowe przewiązane czarnymi szarfami.
„Wieczne odpoczywanie” i „Zdrowaś Mario” – i dopiero o zmroku zwłoki złożono do grobu.
W sobotę 26 października grano „Klub Kawalerów” Bałuckiego – z dochodem na biust pisarza (marmurowy, dłuta Tadeusza Błotnickiego, obecnie stoi na postumencie między kościołem św. Krzyża a Teatrem im. Juliusza Słowackiego, w ustronnym miejscu na Plantach). Od dość dawna nie oglądaliśmy sztuk Michała Bałuckiego – pisała prasa. Grała Wysocka, grał Zelwerowicz…
„Bałucki doczekał się odwetu – pisał po trzydziestu latach Żeleński-Boy. – Z tych, którzy go wypchnęli, iluż znikło ze sceny! (…) Sztuki rozmaicie się starzeją. (…) Czas, który wzmacnia humor Domu otwartego, zabija nastrój Złotego runa i wszystkich jego Białych pawi. (Chodziło o dramaty Przybyszewskiego, który od czterech lat już nie żył). Biedny Bałucki. Leży w swoim samobójczym grobie opuszczonego przez publiczność, sponiewieranego przez krytykę autora i ani śni, co za magnackie życie pośmiertne przeznaczone było jego skromnym komedyjkom”.
miłej nałuki porzdrawiam