Błagam pomóżcie!!!!!!!!!!!!!!!!! mam to na poniedzialek a jeżeli tego nie zrobie dostane 1 na półrocze.Nasza pani jest ostra. Oto ten tekst…gdy po raz pierwszy usłyszałam tę historię, zachowałam się dość niepoważnie, czyli jak niemal każdy dorosły człowiek. Zaczęłam po prostu zastanawiać się nad tym, czy ona jest, czy też nie jest prawdopodobna. A tymczasem w takich historiach w ogóle nie o to idzie. One zdarzają. się. I tyle. Co prawda nie każdemu. Kędy zatem Bartek opowiedział mi tę historię, to choć była ona jego własnym, najprawdziwszym przeżyciem, wykrzyknęłam z tą okropną, pełną obrzydliwej logiki powago–niepowagą ludzi dorosłych: — To niemożliwe, Bartku! Coś takiego może się zdarzyć w baśni, w przygodowej książce, w filmie… ale w życiu? Nie! Nigdy! — A jednak, proszę pani, to wszystko jest prawdą — odparł spokojnie chłopiec. Nie od razu mu uwierzyłam. Ale wreszcie pojęłam, że pewnym osobom może się zdarzyć wszystko, a innym życie zawsze płynie jednako, od poniedziałku do niedzieli, bez względu na porę roku, układ gwiazd czy plam na słońcu. Bartek należał do tych pierwszych osób, a dzięki jego opowieści mogłam spisać niezwykłe dzieje tajemniczych Allian i ich miasta, Wokarku. Najpierw powiem kilka słów o Bartku: Ma trzynaście lat i podobno urodził się w Krakowie, w domu przy ulicy Skałecznej. Jest jednak zupełnie, ale to zupełnie sam na świecie. Jak daleko sięga pamięcią, zawsze mieszkał w domu dziecka. Gdy miał pięć lat, wychowawcy powiedzieli mu, że jego mama i tato w dziwny sposób zniknęli bez wieści. Chłopiec nigdy w to nie uwierzył. Tkwiła w nim jakaś nieokreślona, ale bardzo głęboka wiara, że jego rodzice się odnajdą. I nikt ani nic nie mogło mu tej wiary odebrać. I właśnie dlatego Bartek co jakiś czas uciekał z domu dziecka, mimo że nie było mu tam najgorzej. Ani najlepiej. Ot, tak sobie, „do wytrzymania”, jak mówił. Wtedy gdy uciekał, szukał mamy. Szukał jej po całym Krakowie, najczęściej jednak w pobliżu Wawelu i ulicy Skałecznej. Dlaczego akurat tam? Nie wiedział, ale tak nakazywał mu instynkt. Trwało to już osiem lat, i bezskutecznie. Mimo to nie wątpił, że kiedyś odnajdzie mamę i rozpozna ją, choć nie zapamiętał nawet jej twarzy. Cała ta nieprawdopodobna przygoda, w którą nie mogłam uwierzyć, nie zdarzyłaby się, oczywiście, gdyby Bartek nie był sierotą. Myślę, że mając mamę, tatę i normalny rodzinny dom, nigdy nie trafiłby do Wokarku, tajemniczego miasta Allian. Zaprowadziły go tam tęsknota i marzenie. I dlatego niekiedy zastanawiam się, czy Wokark nie był miastem utkanym z tęsknoty i marzeń tego chłopca. …stało się to podczas trzynastej ucieczki Bartka z domu dziecka. Trzynasta Podróż w Poszukiwaniu Mamy… Bartek jak zwykle najpierw pobiegł na ulicę Skałeczną. Pokręcił się koło starej kamienicy, która podobno jeszcze przed dziesięciu laty była jego rodzinnym domem. Na liście lokatorów od dawna nie było jego nazwiska. A tamto mieszkanie już od siedmiu lat zajmowałam ja. I tylko dlatego poznaliśmy się z Bartkiem, a nawet polubili. Jednak tego dnia chłopiec nie zastał mnie w domu, więc obrócił się na pięcie i ruszył w stronę Wawelu. Wątpię, czy istnieje w Krakowie drugi chłopak, który znałby Wawel tak doskonale jak Bartek. Ile razy uciekał, zawsze tu trafiał. Jakby jakaś tajemna moc promieniująca z królewskiego zamku przyzywała go do siebie. Lecz tego dnia chłopiec nie wszedł na zamkowe wzgórze. Zatrzymał się u jego stóp, koło Smoczej Jamy. Nie miał pieniędzy na bilet wstępu, więc rozglądał się przez chwilę, medytując, jak dostać się do środka. Powietrze tego dnia było parne i chłód Smoczej Jamy wabił chłopca. Smok ustawiony przed wejściem ział co jakiś czas prawdziwym ogniem, budząc podziw sporej grupy turystów. W pewnej chwili jakaś wycieczka, chichocząc i głośno rozmawiając, skierowała się w stronę wejścia. Bartek, niby przypadkiem, znalazł się w środku grupy, i tym sposobem udało mu się uniknąć kontroli biletów. Gdy wycieczka weszła w głąb skalnego korytarza, Bartek postarał się jak najszybciej od niej odłączyć. Skalny korytarz, wyżłobiony przed wiekami w wapiennym wzgórzu, skrywającym legendarne schronienie wawelskiego smoka, skręcał w lewo, w prawo, wił się, raz był mocniej, raz słabiej oświetlony. Ponieważ Bartek znał to miejsce doskonale, od razu zaczął myszkować po zakamarkach Jamy. Był tu wiele razy, ale nigdy sam, zawsze z grupami zwiedzających, a często nawet z przewodnikiem, którego donośny głos odbierał Smoczej Jamie cały urok tajemniczości. Tym razem udało mu się zostawić grupę daleko z tyłu. Nareszcie był sam. Przyglądał się więc pieczarze uważnie i jakby innymi oczami. Dostrzegał ciemne i wąskie otwory w jej ścianach, to wysoko, to znowu nisko, przy samej ziemi, i zastanawiał się, czy nie mógłby odkryć całkiem nowych, nikomu nie znanych przejść, gdyby tylko nikt z dorosłych mu w tym nie przeszkodził. W pewnej chwili korytarz rozdzielił się i oprócz głównej odnogi ukazała się mała ślepa dróżka, która gwałtownie kończyła się kamienną ścianą. I właśnie w niej, gdzieś tak w połowie wysokości, ział ciemny otwór. Nieduży. Ot, akurat taki, by zmieścił się w nim szczupły, drobny chłopiec. Bartek nie namyślał się ani sekundy. Z trudem, kalecząc kolana i ręce, wspiął się po stromej ścianie i już po chwili znalazł się w otworze. Musiał się śpieszyć. Zza zakrętu dobiegał gwar hałaśliwych głosów. Jeszcze pięć, jeszcze trzy energiczne, choć nieco bolesne ruchy i chłopiec wreszcie w nim znikł. Wycieczka przeszła obok, chichocząc. Jej uczestnicy jedli kanapki i rzucali na ziemię papierki z cukierków. Gdy głosy oddaliły się na tyle, że już tylko echo je powtarzało — Bartek odetchnął i rozejrzał się wokół. Niewiele jednak dojrzał. W dziurze, w której się znalazł, było tak ciemno, że musiał macać rękami po skalnej ścianie, by zorientować się, jakiego jest kształtu. Poruszać się mógł tylko na czworakach. W pewnej chwili jego ręce trafiły w pustkę. Chłopiec podczołgał się w tę stronę. Przebywszy parę metrów, stwierdził, że znajduje się w ciasnym korytarzyku, który wijąc się, prowadzi w nieznanym kierunku, lecz najwyraźniej gdzieś w dół. Mniej więcej po dziesięciu minutach upartego czołgania się Bartek zauważył, że korytarzyk zrobił się bardziej przestronny, a po dalszych kilku minutach dało się już stanąć na nogi. Skądś sączyło się szare światło, czyniąc wnętrze korytarza wprawdzie mrocznym, lecz już nie czarnym. Bartek zaczął się rozglądać. Wapiennobiałe ściany były wysokie, pokryte jakimiś rysunkami, których sensu nie umiał dociec z powodu panującego mroku. Wpatrzony w nie, chłopiec zbyt późno dostrzegł, że pod jego nogami rozwarła się przepaść. Była to niemal idealnie okrągła, ziejąca czernią studnia. Nie udało się już złapać równowagi ani uchwycić się wystającej krawędzi. …i teraz spadał. Ale spadał w jakimś dziwnym, jakby spowolnionym rytmie. Nie jak kamień lecący w głąb studni, lecz jak ptak ze zranionymi skrzydłami, które mimo to wciąż stawiają opór powietrzu. To koniec! — myślał gorączkowo i czuł, jak obija się o kamienne ściany. — Co tam jest na dole? Rozbiję się! Upadek nastąpił po chwili. Ale był inny, niż Bartek przypuszczał. Zamiast rozbić się o twardą skałę, chłopiec poczuł, że zanurza się w coś miękkiego, gęstego, a zarazem obrzydliwie lepkiego. Jakbym wpadł w wielki stos cukrowej wary… — pomyślał chaotycznie. Przerażony, wykonywał równocześnie gwałtowne ruchy rękami i nogami, jak pływak, ale w niczym nie poprawiało to jego rozpaczliwej sytuacji. Wyglądało na to, że tkwił w jakimś ogromnym kłębie mocnych, lecz miękkich i ohydnie lepiących się nici. Powoli jego oczy przyzwyczajały się do ciemności. Zaczął rozróżniać grube, pojedyncze zwoje czegoś, co mocno krępowało go całego. Najgorsze było to, że nie mógł znaleźć żadnego oparcia dla nóg. Jakby go wcale nie było. I wtedy w pewnej odległości dostrzegł wyraźnie świecące oczy. Jedna para… druga… kawałek dalej trzecia. Błyszczały w mroku jak rubiny. Rata… ósma… dziesiąta… Poruszały się, coraz to zmieniając położenie. Bartek poczuł, że dopiero teraz naprawdę sztywnieje ze strachu. Wytężył wzrok, usiłując dostrzec, co to takiego. Zdawało mu się, że zaczyna rozróżniać dziwnie znajome, ale obrzydliwe kształty. Znajome — lecz nadzwyczaj powiększone! Powiększone doprawdy monstrualnie! …to przypomina olbrzymie pająki! — uprzytomnił sobie wreszcie ze zgrozą. I nagle zrozumiał, że tkwi w ogromnej, grubej pajęczynie; że te nici, miękkie i lepkie, to gęsta pajęcza sieć, niezwyczajnie duża i mocna, gdyż utkał ją pająk gigant. A za siecią poruszały się bezszelestnie wstrętne stwory na wysokich, owłosionych nogach, z wypukłymi, błyszczącymi oczami. I oczy te — czarne z rubinowym odblaskiem — wpatrywały się w niego z uwagą. Zaś misterna, choć gruba sieć oplatała go coraz ciaśniej i ciaśniej… — O rany! One mnie uduszą lub zjedzą, jak muchę! — szepnął sam do siebie i nagle przypomniał sobie o fince, harcerskim nożu, który dostał na imieniny (skądinąd akurat ode mnie). Rozpaczliwie szybkimi ruchami zaczął ciąć miękkie, choć grube nici. O dziwo, poddawały się nadzwyczaj łatwo. Ale było ich dużo, bardzo dużo. Bartek, tnąc sieć, równocześnie posuwał się w niewiadomym kierunku, centymetr po centymetrze, wytrwale, uporczywie, byle dalej od straszliwych rubinowych oczu Jeszcze chwila, dwie — i upadł, wolny, na kamienną platformęSzczegóły nie może być więcej jak 11 zdań.Plis dam najlepszą odpowiedź
" Life is not a problem to be solved but a reality to be experienced! "
© Copyright 2013 - 2024 KUDO.TIPS - All rights reserved.
Gdy po raz pierwszy usłyszałam tę historię, zachowałam się dość niepoważnie, czyli jak niemal każdy dorosły człowiek. Zaczęłam po prostu zastanawiać się nad tym, czy ona jest, czy też nie jest prawdopodobna. Kiedy zatem Bartek opowiedział mi tę historię, to choć była ona jego własnym, najprawdziwszym przeżyciem, wykrzyknęłam z tą okropną, pełną obrzydliwej logiki powago–niepowagą ludzi dorosłych: — To niemożliwe, Bartku! Coś takiego może się zdarzyć w baśni, w przygodowej książce, w filmie… ale w życiu? Nie! Nigdy! — A jednak, proszę pani, to wszystko jest prawdą — odparł spokojnie chłopiec, nie od razu mu uwierzyłam, Ale wreszcie pojęłam, że pewnym osobom może się zdarzyć wszystko, a innym życie zawsze płynie jednako, od poniedziałku do niedzieli, bez względu na porę roku, układ gwiazd czy plam na słońcu. Bartek należał do tych pierwszych osób, a dzięki jego opowieści mogłam spisać niezwykłe dzieje tajemniczych Allian i ich miasta, Wokarku. Najpierw powiem kilka słów o Bartku: Ma trzynaście lat i podobno urodził się w Krakowie, w domu przy ulicy Skałecznej, jest jednak zupełnie sam na świecie. Jak daleko sięga pamięcią, zawsze mieszkał w domu dziecka. Gdy miał pięć lat, wychowawcy powiedzieli mu, że jego mama i tato w dziwny sposób zniknęli bez wieści. Chłopiec nigdy w to nie uwierzył, tkwiła w nim jakaś nieokreślona, ale bardzo głęboka wiara, że jego rodzice się odnajdą. Bartek co jakiś czas uciekał z domu dziecka, mimo że nie było mu tam najgorzej. Wtedy gdy uciekał, szukał mamy, szukał jej po całym Krakowie, najczęściej jednak w pobliżu Wawelu i ulicy Skałecznej. Dlaczego akurat tam? Nie wiedział, ale tak nakazywał mu instynkt. Trwało to już osiem lat, i bezskutecznie. Mimo to nie wątpił, że kiedyś odnajdzie mamę i rozpozna ją, choć nie zapamiętał nawet jej twarzy. Cała ta nieprawdopodobna przygoda, w którą nie mogłam uwierzyć, nie zdarzyłaby się, oczywiście, gdyby Bartek nie był sierotą, myślę, że mając mamę, tatę i normalny rodzinny dom, nigdy nie trafiłby do Wokarku, tajemniczego miasta Allian. Zaprowadziły go tam tęsknota i marzenie, dlatego niekiedy zastanawiam się, czy Wokark nie był miastem utkanym z tęsknoty i marzeń tego chłopca. …stało się to podczas trzynastej ucieczki Bartka z domu dziecka. Trzynasta Podróż w Poszukiwaniu Mamy… Bartek jak zwykle najpierw pobiegł na ulicę Skałeczną, pokręcił się koło starej kamienicy, która podobno jeszcze przed dziesięciu laty była jego rodzinnym domem. Na liście lokatorów od dawna nie było jego nazwiska, a tamto mieszkanie już od siedmiu lat zajmowałam ja, i tylko dlatego poznaliśmy się z Bartkiem, a nawet polubili, jednak tego dnia chłopiec nie zastał mnie w domu, więc obrócił się na pięcie i ruszył w stronę Wawelu. Wątpię, czy istnieje w Krakowie drugi chłopak, który znałby Wawel tak doskonale jak Bartek. Jakby jakaś tajemna moc promieniująca z królewskiego zamku przyzywała go do siebie. Lecz tego dnia chłopiec nie wszedł na zamkowe wzgórze. Zatrzymał się u jego stóp, koło Smoczej Jamy. Nie miał pieniędzy na bilet wstępu, więc rozglądał się przez chwilę, medytując, jak dostać się do środka. Powietrze tego dnia było parne i chłód Smoczej Jamy wabił chłopca, Smok ustawiony przed wejściem ział co jakiś czas prawdziwym ogniem, budząc podziw sporej grupy turystów. W pewnej chwili jakaś wycieczka, chichocząc i głośno rozmawiając, skierowała się w stronę wejścia, Bartek, niby przypadkiem, znalazł się w środku grupy, i tym sposobem udało mu się uniknąć kontroli biletów. Gdy wycieczka weszła w głąb skalnego korytarza, Bartek postarał się jak najszybciej od niej odłączyć. Skalny korytarz, wyżłobiony przed wiekami w wapiennym wzgórzu, skrywającym legendarne schronienie wawelskiego smoka, skręcał w lewo, w prawo, wił się, raz był mocniej, raz słabiej oświetlony. Ponieważ Bartek znał to miejsce doskonale, od razu zaczął myszkować po zakamarkach Jamy. Był tu wiele razy, ale nigdy sam, zawsze z grupami zwiedzających, a często nawet z przewodnikiem, którego donośny głos odbierał Smoczej Jamie cały urok tajemniczości. Tym razem udało mu się zostawić grupę daleko z tyłu. Nareszcie był sam. Przyglądał się więc pieczarze uważnie i jakby innymi oczami. Dostrzegał ciemne i wąskie otwory w jej ścianach, to wysoko, to znowu nisko, przy samej ziemi, i zastanawiał się, czy nie mógłby odkryć całkiem nowych, nikomu nie znanych przejść, gdyby tylko nikt z dorosłych mu w tym nie przeszkodził. W pewnej chwili korytarz rozdzielił się i oprócz głównej odnogi ukazała się mała ślepa dróżka, która gwałtownie kończyła się kamienną ścianą. I właśnie w niej, gdzieś tak w połowie wysokości, ział ciemny otwór. Nieduży. Ot, akurat taki, by zmieścił się w nim szczupły, drobny chłopiec. Bartek nie namyślał się ani sekundy. Z trudem, kalecząc kolana i ręce, wspiął się po stromej ścianie i już po chwili znalazł się w otworze. Musiał się śpieszyć. Zza zakrętu dobiegał gwar hałaśliwych głosów. Jeszcze pięć, jeszcze trzy energiczne, choć nieco bolesne ruchy i chłopiec wreszcie w nim znikł. Wycieczka przeszła obok, chichocząc. Jej uczestnicy jedli kanapki i rzucali na ziemię papierki z cukierków. Gdy głosy oddaliły się na tyle, że już tylko echo je powtarzało — Bartek odetchnął i rozejrzał się wokół. Niewiele jednak dojrzał. W dziurze, w której się znalazł, było tak ciemno, że musiał macać rękami po skalnej ścianie, by zorientować się, jakiego jest kształtu. Poruszać się mógł tylko na czworakach. W pewnej chwili jego ręce trafiły w pustkę. Chłopiec podczołgał się w tę stronę. Przebywszy parę metrów, stwierdził, że znajduje się w ciasnym korytarzyku, który wijąc się, prowadzi w nieznanym kierunku, lecz najwyraźniej gdzieś w dół. Mniej więcej po dziesięciu minutach upartego czołgania się Bartek zauważył, że korytarzyk zrobił się bardziej przestronny, a po dalszych kilku minutach dało się już stanąć na nogi. Skądś sączyło się szare światło, czyniąc wnętrze korytarza wprawdzie mrocznym, lecz już nie czarnym. Bartek zaczął się rozglądać. Wapiennobiałe ściany były wysokie, pokryte jakimiś rysunkami, których sensu nie umiał dociec z powodu panującego mroku. Wpatrzony w nie, chłopiec zbyt późno dostrzegł, że pod jego nogami rozwarła się przepaść. Była to niemal idealnie okrągła, ziejąca czernią studnia. Nie udało się już złapać równowagi ani uchwycić się wystającej krawędzi. …i teraz spadał. Ale spadał w jakimś dziwnym, jakby spowolnionym rytmie. Nie jak kamień lecący w głąb studni, lecz jak ptak ze zranionymi skrzydłami, które mimo to wciąż stawiają opór powietrzu. To koniec! — myślał gorączkowo i czuł, jak obija się o kamienne ściany. — Co tam jest na dole? Rozbiję się! Upadek nastąpił po chwili. Ale był inny, niż Bartek przypuszczał. Zamiast rozbić się o twardą skałę, chłopiec poczuł, że zanurza się w coś miękkiego, gęstego, a zarazem obrzydliwie lepkiego. Jakbym wpadł w wielki stos cukrowej wary… — pomyślał chaotycznie. Przerażony, wykonywał równocześnie gwałtowne ruchy rękami i nogami, jak pływak, ale w niczym nie poprawiało to jego rozpaczliwej sytuacji. Wyglądało na to, że tkwił w jakimś ogromnym kłębie mocnych, lecz miękkich i ohydnie lepiących się nici. Powoli jego oczy przyzwyczajały się do ciemności. Zaczął rozróżniać grube, pojedyncze zwoje czegoś, co mocno krępowało go całego. Najgorsze było to, że nie mógł znaleźć żadnego oparcia dla nóg. Jakby go wcale nie było. I wtedy w pewnej odległości dostrzegł wyraźnie świecące oczy. Jedna para… druga… kawałek dalej trzecia. Błyszczały w mroku jak rubiny. Rata… ósma… dziesiąta… Poruszały się, coraz to zmieniając położenie. Bartek poczuł, że dopiero teraz naprawdę sztywnieje ze strachu. Wytężył wzrok, usiłując dostrzec, co to takiego. Zdawało mu się, że zaczyna rozróżniać dziwnie znajome, ale obrzydliwe kształty. Znajome — lecz nadzwyczaj powiększone! Powiększone doprawdy monstrualnie! …to przypomina olbrzymie pająki! — uprzytomnił sobie wreszcie ze zgrozą. I nagle zrozumiał, że tkwi w ogromnej, grubej pajęczynie; że te nici, miękkie i lepkie, to gęsta pajęcza sieć, niezwyczajnie duża i mocna, gdyż utkał ją pająk gigant. A za siecią poruszały się bezszelestnie wstrętne stwory na wysokich, owłosionych nogach, z wypukłymi, błyszczącymi oczami. I oczy te — czarne z rubinowym odblaskiem — wpatrywały się w niego z uwagą. Zaś misterna, choć gruba sieć oplatała go coraz ciaśniej i ciaśniej… — O rany! One mnie uduszą lub zjedzą, jak muchę! — szepnął sam do siebie i nagle przypomniał sobie o fince, harcerskim nożu, który dostał na imieniny (skądinąd akurat ode mnie). Rozpaczliwie szybkimi ruchami zaczął ciąć miękkie, choć grube nici. O dziwo, poddawały się nadzwyczaj łatwo. Ale było ich dużo, bardzo dużo. Bartek, tnąc sieć, równocześnie posuwał się w niewiadomym kierunku, centymetr po centymetrze, wytrwale, uporczywie, byle dalej od straszliwych rubinowych oczu Jeszcze chwila, dwie — i upadł, wolny, na kamienną platformę
powiedz że bardziej nie dasz rady skrócić i bd git :P
Bardziej nie umiem :P
Gdy po raz pierwszy usłyszałam tę historię, zachowałam się dość niepoważnie, czyli jak niemal każdy dorosły człowiek. Zaczęłam po prostu zastanawiać się nad tym, czy ona jest, czy też nie jest prawdopodobna. Kiedy zatem Bartek opowiedział mi tę historię, to choć była ona jego własnym, najprawdziwszym przeżyciem, wykrzyknęłam z tą okropną, pełną obrzydliwej logiki powago–niepowagą ludzi dorosłych: — To niemożliwe, Bartku! Coś takiego może się zdarzyć w baśni, w przygodowej książce, w filmie… ale w życiu? Nie! Nigdy! — A jednak, proszę pani, to wszystko jest prawdą — odparł spokojnie chłopiec, nie od razu mu uwierzyłam, Ale wreszcie pojęłam, że pewnym osobom może się zdarzyć wszystko, a innym życie zawsze płynie jednako, od poniedziałku do niedzieli, bez względu na porę roku, układ gwiazd czy plam na słońcu. Bartek należał do tych pierwszych osób, a dzięki jego opowieści mogłam spisać niezwykłe dzieje tajemniczych Allian i ich miasta, Wokarku. Najpierw powiem kilka słów o Bartku: Ma trzynaście lat i podobno urodził się w Krakowie, w domu przy ulicy Skałecznej, jest jednak zupełnie sam na świecie. Jak daleko sięga pamięcią, zawsze mieszkał w domu dziecka. Gdy miał pięć lat, wychowawcy powiedzieli mu, że jego mama i tato w dziwny sposób zniknęli bez wieści. Chłopiec nigdy w to nie uwierzył, tkwiła w nim jakaś nieokreślona, ale bardzo głęboka wiara, że jego rodzice się odnajdą. Bartek co jakiś czas uciekał z domu dziecka, mimo że nie było mu tam najgorzej. Wtedy gdy uciekał, szukał mamy, szukał jej po całym Krakowie, najczęściej jednak w pobliżu Wawelu i ulicy Skałecznej. Dlaczego akurat tam? Nie wiedział, ale tak nakazywał mu instynkt. Trwało to już osiem lat, i bezskutecznie. Mimo to nie wątpił, że kiedyś odnajdzie mamę i rozpozna ją, choć nie zapamiętał nawet jej twarzy. Cała ta nieprawdopodobna przygoda, w którą nie mogłam uwierzyć, nie zdarzyłaby się, oczywiście, gdyby Bartek nie był sierotą, myślę, że mając mamę, tatę i normalny rodzinny dom, nigdy nie trafiłby do Wokarku, tajemniczego miasta Allian. Zaprowadziły go tam tęsknota i marzenie, dlatego niekiedy zastanawiam się, czy Wokark nie był miastem utkanym z tęsknoty i marzeń tego chłopca. …stało się to podczas trzynastej ucieczki Bartka z domu dziecka. Trzynasta Podróż w Poszukiwaniu Mamy… Bartek jak zwykle najpierw pobiegł na ulicę Skałeczną, pokręcił się koło starej kamienicy, która podobno jeszcze przed dziesięciu laty była jego rodzinnym domem. Na liście lokatorów od dawna nie było jego nazwiska, a tamto mieszkanie już od siedmiu lat zajmowałam ja, i tylko dlatego poznaliśmy się z Bartkiem, a nawet polubili, jednak tego dnia chłopiec nie zastał mnie w domu, więc obrócił się na pięcie i ruszył w stronę Wawelu. Wątpię, czy istnieje w Krakowie drugi chłopak, który znałby Wawel tak doskonale jak Bartek. Jakby jakaś tajemna moc promieniująca z królewskiego zamku przyzywała go do siebie. Lecz tego dnia chłopiec nie wszedł na zamkowe wzgórze. Zatrzymał się u jego stóp, koło Smoczej Jamy. Nie miał pieniędzy na bilet wstępu, więc rozglądał się przez chwilę, medytując, jak dostać się do środka. Powietrze tego dnia było parne i chłód Smoczej Jamy wabił chłopca, Smok ustawiony przed wejściem ział co jakiś czas prawdziwym ogniem, budząc podziw sporej grupy turystów. W pewnej chwili jakaś wycieczka, chichocząc i głośno rozmawiając, skierowała się w stronę wejścia, Bartek, niby przypadkiem, znalazł się w środku grupy, i tym sposobem udało mu się uniknąć kontroli biletów. Gdy wycieczka weszła w głąb skalnego korytarza, Bartek postarał się jak najszybciej od niej odłączyć. Skalny korytarz, wyżłobiony przed wiekami w wapiennym wzgórzu, skrywającym legendarne schronienie wawelskiego smoka, skręcał w lewo, w prawo, wił się, raz był mocniej, raz słabiej oświetlony. Ponieważ Bartek znał to miejsce doskonale, od razu zaczął myszkować po zakamarkach Jamy. Był tu wiele razy, ale nigdy sam, zawsze z grupami zwiedzających, a często nawet z przewodnikiem, którego donośny głos odbierał Smoczej Jamie cały urok tajemniczości. Tym razem udało mu się zostawić grupę daleko z tyłu. Nareszcie był sam. Przyglądał się więc pieczarze uważnie i jakby innymi oczami. Dostrzegał ciemne i wąskie otwory w jej ścianach, to wysoko, to znowu nisko, przy samej ziemi, i zastanawiał się, czy nie mógłby odkryć całkiem nowych, nikomu nie znanych przejść, gdyby tylko nikt z dorosłych mu w tym nie przeszkodził. W pewnej chwili korytarz rozdzielił się i oprócz głównej odnogi ukazała się mała ślepa dróżka, która gwałtownie kończyła się kamienną ścianą. I właśnie w niej, gdzieś tak w połowie wysokości, ział ciemny otwór. Nieduży. Ot, akurat taki, by zmieścił się w nim szczupły, drobny chłopiec. Bartek nie namyślał się ani sekundy. Z trudem, kalecząc kolana i ręce, wspiął się po stromej ścianie i już po chwili znalazł się w otworze. Musiał się śpieszyć. Zza zakrętu dobiegał gwar hałaśliwych głosów. Jeszcze pięć, jeszcze trzy energiczne, choć nieco bolesne ruchy i chłopiec wreszcie w nim znikł. Wycieczka przeszła obok, chichocząc. Jej uczestnicy jedli kanapki i rzucali na ziemię papierki z cukierków. Gdy głosy oddaliły się na tyle, że już tylko echo je powtarzało — Bartek odetchnął i rozejrzał się wokół. Niewiele jednak dojrzał. W dziurze, w której się znalazł, było tak ciemno, że musiał macać rękami po skalnej ścianie, by zorientować się, jakiego jest kształtu. Poruszać się mógł tylko na czworakach. W pewnej chwili jego ręce trafiły w pustkę. Chłopiec podczołgał się w tę stronę. Przebywszy parę metrów, stwierdził, że znajduje się w ciasnym korytarzyku, który wijąc się, prowadzi w nieznanym kierunku, lecz najwyraźniej gdzieś w dół. Mniej więcej po dziesięciu minutach upartego czołgania się Bartek zauważył, że korytarzyk zrobił się bardziej przestronny, a po dalszych kilku minutach dało się już stanąć na nogi. Skądś sączyło się szare światło, czyniąc wnętrze korytarza wprawdzie mrocznym, lecz już nie czarnym. Bartek zaczął się rozglądać. Wapiennobiałe ściany były wysokie, pokryte jakimiś rysunkami, których sensu nie umiał dociec z powodu panującego mroku. Wpatrzony w nie, chłopiec zbyt późno dostrzegł, że pod jego nogami rozwarła się przepaść. Była to niemal idealnie okrągła, ziejąca czernią studnia. Nie udało się już złapać równowagi ani uchwycić się wystającej krawędzi. …i teraz spadał. Ale spadał w jakimś dziwnym, jakby spowolnionym rytmie. Nie jak kamień lecący w głąb studni, lecz jak ptak ze zranionymi skrzydłami, które mimo to wciąż stawiają opór powietrzu. To koniec! — myślał gorączkowo i czuł, jak obija się o kamienne ściany. — Co tam jest na dole? Rozbiję się! Upadek nastąpił po chwili. Ale był inny, niż Bartek przypuszczał. Zamiast rozbić się o twardą skałę, chłopiec poczuł, że zanurza się w coś miękkiego, gęstego, a zarazem obrzydliwie lepkiego. Jakbym wpadł w wielki stos cukrowej wary… — pomyślał chaotycznie. Przerażony, wykonywał równocześnie gwałtowne ruchy rękami i nogami, jak pływak, ale w niczym nie poprawiało to jego rozpaczliwej sytuacji. Wyglądało na to, że tkwił w jakimś ogromnym kłębie mocnych, lecz miękkich i ohydnie lepiących się nici. Powoli jego oczy przyzwyczajały się do ciemności. Zaczął rozróżniać grube, pojedyncze zwoje czegoś, co mocno krępowało go całego. Najgorsze było to, że nie mógł znaleźć żadnego oparcia dla nóg. Jakby go wcale nie było. I wtedy w pewnej odległości dostrzegł wyraźnie świecące oczy. Jedna para… druga… kawałek dalej trzecia. Błyszczały w mroku jak rubiny. Rata… ósma… dziesiąta… Poruszały się, coraz to zmieniając położenie. Bartek poczuł, że dopiero teraz naprawdę sztywnieje ze strachu. Wytężył wzrok, usiłując dostrzec, co to takiego. Zdawało mu się, że zaczyna rozróżniać dziwnie znajome, ale obrzydliwe kształty. Znajome — lecz nadzwyczaj powiększone! Powiększone doprawdy monstrualnie! …to przypomina olbrzymie pająki! — uprzytomnił sobie wreszcie ze zgrozą. I nagle zrozumiał, że tkwi w ogromnej, grubej pajęczynie; że te nici, miękkie i lepkie, to gęsta pajęcza sieć, niezwyczajnie duża i mocna, gdyż utkał ją pająk gigant. A za siecią poruszały się bezszelestnie wstrętne stwory na wysokich, owłosionych nogach, z wypukłymi, błyszczącymi oczami. I oczy te — czarne z rubinowym odblaskiem — wpatrywały się w niego z uwagą. Zaś misterna, choć gruba sieć oplatała go coraz ciaśniej i ciaśniej… — O rany! One mnie uduszą lub zjedzą, jak muchę! — szepnął sam do siebie i nagle przypomniał sobie o fince, harcerskim nożu, który dostał na imieniny (skądinąd akurat ode mnie). Rozpaczliwie szybkimi ruchami zaczął ciąć miękkie, choć grube nici. O dziwo, poddawały się nadzwyczaj łatwo. Ale było ich dużo, bardzo dużo. Bartek, tnąc sieć, równocześnie posuwał się w niewiadomym kierunku, centymetr po centymetrze, wytrwale, uporczywie, byle dalej od straszliwych rubinowych oczu Jeszcze chwila, dwie — i upadł, wolny, na kamienną platformę