kubasopot
Drzwi otworzyły się nie wydając najmniejszego nawet dźwięku. Wielką salę oświetlał teraz snop białego światła. Na progu stanęły dwie postacie. Dwie jakże różne postacie, wysoki mężczyzna i stojący obok niego skulony cień istoty człekokształtnej. Trzymał on coś na rękach. To coś zdawało się poruszać. Nagle wrota zamknęły się. Zapanowała ciemność. W takiej chwili zostają uaktywnione inne zmysły. Wnętrze było wilgotne i chłodne, a w powietrzu można było wyczuć słodkawy zapach. Wyższa postać śmiało ruszyła w głąb pomieszczenia. Druga osoba nie zrobiła nawet kroku, stała jak słup soli, drżąc i wyraźnie bojąc się tego miejsca. Wiedziała, że prędzej czy później tu trafi. Lecz pokonała swój strach i zaczęła iść, jej ruchy były wymuszone i mechaniczne. Po przejściu paru metrów zawadziła o wystającą, długą, twardą i nieprawdopodobnie zimną rzecz. Znienacka pojawił się jego towarzysz. Czuć było od niego przejmujące zimno, wręcz nie ludzki chłód. Przemówił do cienia równie lodowatym głosem: - Zaraz przejdziemy dalej, tam już wiszą w workach i nie zaczepiają przechodniów swoimi stopami. Niech pan się tak nie denerwuje, to czysta robota, odda mi doktor maleństwo i zapomnimy o jego istnieniu. Dobrze?- lekarz Mikołajewicz pokiwał twierdząco głową – a teraz chodźmy. Słowa magazyniera wcale go nie uspokoiły. Nadal czuł strach przed tym, co ma zaraz zrobić. Popatrzył na dziecko. Noworodek wdzięcznie ruszał rączkami i pięknie się uśmiechał. Niestety maluch był nieświadomy swojej przyszłości. Przewodnik czekał na lekarza przy dużym metalowym stole, wciąż nie domytym od krwi. Na około porozwieszane były czarne opakowania. - Nie ma się czego bać oni już nic nie zrobią. O ten na przykład: tragiczna wypadek na budowie, wczoraj przez godzinę wyjmowałem mu kawał teownika, przeleciał na wylot przebijając kręgosłup. A szkoda, pewnie był dobrym ojcem i mężem. – powiedział z niesamowitą satysfakcją ekscentryczny człowiek, szybkim ruchem zapalając światło. Dopiero teraz, gdy mała lampa oświetlała wnętrze doktor mógł go zobaczyć. Magazynier nosił na sobie zwykły robotniczy uniform, ale jego czarne wielki oczy i ziemista cera nie pasowały do wizerunku z reguły zapitego rosyjskiego pracownika. Jego zadbane dłonie, też zdradzały inność tego osobnika. Na twarzy medyka pojawiły się kropelki potu, jeszcze nigdy nie był w takim miejscu i w takim towarzystwie. Czarne indywiduum złożyło swoje ręce w dziwny znak, przypominający pentagram. Jeden z worków począł spazmatycznie drgać. W tej samej chwili dziecko zaczęło się wyrywać i krzyczeć. Nagle wszystko ustało a niemowlę straciło przytomność. Mikołajewicz usiłował go ocucić. Ale jego uszu dotarł szelest ściąganych prześcieradeł. Nawet nie zdążył spojrzeć za siebie. Następnego dnia w kostnicy przybył nowy czarny worek z etykietą: 5 kwiecień 1979r. lekarz medycyny zagryziony przez sforę psów.
Nagle wrota zamknęły się. Zapanowała ciemność. W takiej chwili zostają uaktywnione inne zmysły. Wnętrze było wilgotne i chłodne, a w powietrzu można było wyczuć słodkawy zapach. Wyższa postać śmiało ruszyła w głąb pomieszczenia. Druga osoba nie zrobiła nawet kroku, stała jak słup soli, drżąc i wyraźnie bojąc się tego miejsca. Wiedziała, że prędzej czy później tu trafi. Lecz pokonała swój strach i zaczęła iść, jej ruchy były wymuszone i mechaniczne. Po przejściu paru metrów zawadziła o wystającą, długą, twardą i nieprawdopodobnie zimną rzecz. Znienacka pojawił się jego towarzysz. Czuć było od niego przejmujące zimno, wręcz nie ludzki chłód. Przemówił do cienia równie lodowatym głosem:
- Zaraz przejdziemy dalej, tam już wiszą w workach i nie zaczepiają przechodniów swoimi stopami. Niech pan się tak nie denerwuje, to czysta robota, odda mi doktor maleństwo i zapomnimy o jego istnieniu. Dobrze?- lekarz Mikołajewicz pokiwał twierdząco głową – a teraz chodźmy.
Słowa magazyniera wcale go nie uspokoiły. Nadal czuł strach przed tym, co ma zaraz zrobić. Popatrzył na dziecko. Noworodek wdzięcznie ruszał rączkami i pięknie się uśmiechał. Niestety maluch był nieświadomy swojej przyszłości.
Przewodnik czekał na lekarza przy dużym metalowym stole, wciąż nie domytym od krwi. Na około porozwieszane były czarne opakowania.
- Nie ma się czego bać oni już nic nie zrobią. O ten na przykład: tragiczna wypadek na budowie, wczoraj przez godzinę wyjmowałem mu kawał teownika, przeleciał na wylot przebijając kręgosłup. A szkoda, pewnie był dobrym ojcem i mężem. – powiedział z niesamowitą satysfakcją ekscentryczny człowiek, szybkim ruchem zapalając światło.
Dopiero teraz, gdy mała lampa oświetlała wnętrze doktor mógł go zobaczyć. Magazynier nosił na sobie zwykły robotniczy uniform, ale jego czarne wielki oczy i ziemista cera nie pasowały do wizerunku z reguły zapitego rosyjskiego pracownika. Jego zadbane dłonie, też zdradzały inność tego osobnika. Na twarzy medyka pojawiły się kropelki potu, jeszcze nigdy nie był w takim miejscu i w takim towarzystwie. Czarne indywiduum złożyło swoje ręce w dziwny znak, przypominający pentagram. Jeden z worków począł spazmatycznie drgać. W tej samej chwili dziecko zaczęło się wyrywać i krzyczeć. Nagle wszystko ustało a niemowlę straciło przytomność. Mikołajewicz usiłował go ocucić. Ale jego uszu dotarł szelest ściąganych prześcieradeł. Nawet nie zdążył spojrzeć za siebie.
Następnego dnia w kostnicy przybył nowy czarny worek z etykietą: 5 kwiecień 1979r. lekarz medycyny zagryziony przez sforę psów.