Nie potrafię wiązać sznurowadeł i nie mam zamiaru się tego nauczyć, są takie niemiłe w dotyku, robakowate. Mama o tym nie wie – prawie nigdy się nie odzywam, nawet rzadko na nią patrzę - więc od czasu do czasu próbuje delikatnym głaskaniem zmiękczyć moje ręce i przymusić je do supełkowania, do kokardkowania dżdżownic z materiału. Plastikowe końcówki uwierają w palce, które uparcie sztywnieją oplątane szaroburymi robalami. Ta umiejętność jest mi niepotrzebna, wolę zostawić miejsce na sprawy ważne, takie na które czekam już od śniadania, jak wybieranie miejsca w tramwaju dla mojego nowego, czerwonego płaszcza, rozpoznawanie zapachu mamy, gdy leżę z zamkniętymi oczami udając sen, szukanie ciepła w kocim futrze - chociaż nie, tego już nie chcę, nigdy więcej. Żal mi jej, kiedy płacze, kiedy całuje mnie w sam środek równo przyciętej grzywki szepcząc - …i tak cię kocham. Mam nawet wyrzuty sumienia, bo przecież gdybym tylko chciała, przepoczwarzyłabym tasiemkowe gąsienice w motyle przycupnięte na niedzielnym połysku butów wypastowanych na mszę, ale nie chcę… Od kilkunastu lat układam wszystko w szufladach pamięci, starannie, zgodnie z napisami na każdej z nich: to co mówi mama, droga do szkoły, to co słyszę w tramwaju, na co czekam, z czego śmieje się tata, rzeczy w zielonym kolorze, słowa na jot, kot sąsiadów… Staram się otwierać je pojedynczo, ale czasami kilka z nich wywraca się do góry nogami jednocześnie, a ja przyduszona ich zawartością drgam konwulsyjnie obijając się boleśnie o kanciaste powietrze. Boli mniej, kiedy mama otula mnie miękkim ciałem, wsuwa do ust zieloną pastylkę, po której szuflady pustoszeją na długie godziny. W kościele siadamy zawsze w tylnych rzędach, na samym skraju ławki, tak jest najlepiej, bo mama unika współczujących spojrzeń, okolicznościowo-nabożnych, a ja widzę kawałek nieba w niewielkim oknie po przeciwległej stronie nawy, tuż przy miejscu narodzin strzelistego sufitu. Lubię modlić się wpatrzona w niebieską szarość. Zaczynam pospolicie, jak wszyscy - W imię Ducha, Ojca Świętego i Syna… - i mówię do Niego zwyczajnie, bez rymowania, rozwieszam słowa na sznurach dzikich ptaków, a Bóg uśmiecha się do mnie wierszem wydymając policzki z chmur. Mama szarpie mnie za rękaw dwa razy i podwójnie mocno. Raz, bo pewnie znowu modlę się na głos w trakcie kazania, a dwa, bo chyba nie w kolejności, ale czy to ma znaczenie jeżeli i tak jesteś wszystkim jednocześnie? Panie dobry jak chleb, kołysze się nisko nad moją głową, a ja uśmiecham się do ciepłego zapachu piekarni za rogiem naszego domu, do okruchów po chrupiących rogalikach, które co do jednego zbieram z talerza koniuszkiem języka. Mama wierzchem dłoni wyciera mi strużkę śliny zwisającą z kącika ust, stojąca obok kobieta patrzy z obrzydzeniem, tak jakby zawsze pamiętała o wszystkim, jakby tylko mnie zdarzało się zapomnieć o przełykaniu. Odsuwam się od niej najdalej jak mogę, boję się o mój czerwony płaszcz, który chcę uchronić przed zaraźliwą szarością jej palta. Msza dobiega końca. Spuszczam głowę najniżej jak umiem, żeby tylko nie spojrzeć na ołtarz z krzyżem, na ramiona rozwarte jak moje, żeby nie znaleźć tam swojej twarzy, żeby nie usłyszeć - Cicho! – które wysyczał prosto do ucha. Przygwoździł nadgarstki, a ja posłusznie zasiałam makiem niewielką przestrzeń, kawałek podłogi, który obejmowały moje ukrzyżowane ręce, rozrzucone nogi. Modliłam się o sznurówki ze strzępów chmur, takie których nie brzydziłabym się wiązać, moje powieki rytmicznie nadawały wołanie o pomoc. Trzy krótkie mrugnięcia, trzy długie i znowu trzy krótkie, przerwa na głęboki oddech pomiędzy kolejnymi, coraz szybszymi szturchnięciami w krocze i znowu trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie… Upośledzony esoes utknął na drodze pomiędzy krzyżami. Właściciel zwierzęcia zsunął się ze mnie z głośnym sapnięciem. Piekący ból w podbrzuszu, wymieszany z odrażającą lepkością, ukryłam pod naciągniętą w pośpiechu bielizną. W pokoju obok sąsiadka odmawiała różaniec – za mnie - jak zawsze, gdy przychodziłam pobawić się z kotem.
Mama próbuje delikatnie oderwać moją brodę przyklejoną do czerwonego guzika, bełkotliwie protestuję. Jedna z szuflad, nieopatrznie wybebeszona, ściąga napad konwulsji. Organista zawodzi Wisi na krzyżu Pan stwórca nieba… wprowadzając w moim ciele jeszcze większe zamieszanie. Rozwiązane sznurowadło zwisa z prawego buta, szara glista skacze po marmurowej podłodze kościoła w rytm chorobliwie drgającej nogi. Otwieram usta czekając na zbawienną moc pastylki uśmierzającej pamięć. www.portalliteracki.pl
SZNURÓWKI
Nie potrafię wiązać sznurowadeł i nie mam zamiaru się tego nauczyć, są takie niemiłe w dotyku, robakowate. Mama o tym nie wie – prawie nigdy się nie odzywam, nawet rzadko na nią patrzę - więc od czasu do czasu próbuje delikatnym głaskaniem zmiękczyć moje ręce i przymusić je do supełkowania, do kokardkowania dżdżownic z materiału. Plastikowe końcówki uwierają w palce, które uparcie sztywnieją oplątane szaroburymi robalami. Ta umiejętność jest mi niepotrzebna, wolę zostawić miejsce na sprawy ważne, takie na które czekam już od śniadania, jak wybieranie miejsca w tramwaju dla mojego nowego, czerwonego płaszcza, rozpoznawanie zapachu mamy, gdy leżę z zamkniętymi oczami udając sen, szukanie ciepła w kocim futrze - chociaż nie, tego już nie chcę, nigdy więcej.
Żal mi jej, kiedy płacze, kiedy całuje mnie w sam środek równo przyciętej grzywki szepcząc - …i tak cię kocham. Mam nawet wyrzuty sumienia, bo przecież gdybym tylko chciała, przepoczwarzyłabym tasiemkowe gąsienice w motyle przycupnięte na niedzielnym połysku butów wypastowanych na mszę, ale nie chcę… Od kilkunastu lat układam wszystko w szufladach pamięci, starannie, zgodnie z napisami na każdej z nich: to co mówi mama, droga do szkoły, to co słyszę w tramwaju, na co czekam, z czego śmieje się tata, rzeczy w zielonym kolorze, słowa na jot, kot sąsiadów… Staram się otwierać je pojedynczo, ale czasami kilka z nich wywraca się do góry nogami jednocześnie, a ja przyduszona ich zawartością drgam konwulsyjnie obijając się boleśnie o kanciaste powietrze. Boli mniej, kiedy mama otula mnie miękkim ciałem, wsuwa do ust zieloną pastylkę, po której szuflady pustoszeją na długie godziny.
W kościele siadamy zawsze w tylnych rzędach, na samym skraju ławki, tak jest najlepiej, bo mama unika współczujących spojrzeń, okolicznościowo-nabożnych, a ja widzę kawałek nieba w niewielkim oknie po przeciwległej stronie nawy, tuż przy miejscu narodzin strzelistego sufitu. Lubię modlić się wpatrzona w niebieską szarość. Zaczynam pospolicie, jak wszyscy - W imię Ducha, Ojca Świętego i Syna… - i mówię do Niego zwyczajnie, bez rymowania, rozwieszam słowa na sznurach dzikich ptaków, a Bóg uśmiecha się do mnie wierszem wydymając policzki z chmur. Mama szarpie mnie za rękaw dwa razy i podwójnie mocno. Raz, bo pewnie znowu modlę się na głos w trakcie kazania, a dwa, bo chyba nie w kolejności, ale czy to ma znaczenie jeżeli i tak jesteś wszystkim jednocześnie?
Panie dobry jak chleb, kołysze się nisko nad moją głową, a ja uśmiecham się do ciepłego zapachu piekarni za rogiem naszego domu, do okruchów po chrupiących rogalikach, które co do jednego zbieram z talerza koniuszkiem języka. Mama wierzchem dłoni wyciera mi strużkę śliny zwisającą z kącika ust, stojąca obok kobieta patrzy z obrzydzeniem, tak jakby zawsze pamiętała o wszystkim, jakby tylko mnie zdarzało się zapomnieć o przełykaniu. Odsuwam się od niej najdalej jak mogę, boję się o mój czerwony płaszcz, który chcę uchronić przed zaraźliwą szarością jej palta.
Msza dobiega końca. Spuszczam głowę najniżej jak umiem, żeby tylko nie spojrzeć na ołtarz z krzyżem, na ramiona rozwarte jak moje, żeby nie znaleźć tam swojej twarzy, żeby nie usłyszeć - Cicho! – które wysyczał prosto do ucha. Przygwoździł nadgarstki, a ja posłusznie zasiałam makiem niewielką przestrzeń, kawałek podłogi, który obejmowały moje ukrzyżowane ręce, rozrzucone nogi. Modliłam się o sznurówki ze strzępów chmur, takie których nie brzydziłabym się wiązać, moje powieki rytmicznie nadawały wołanie o pomoc. Trzy krótkie mrugnięcia, trzy długie i znowu trzy krótkie, przerwa na głęboki oddech pomiędzy kolejnymi, coraz szybszymi szturchnięciami w krocze i znowu trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie… Upośledzony esoes utknął na drodze pomiędzy krzyżami. Właściciel zwierzęcia zsunął się ze mnie z głośnym sapnięciem. Piekący ból w podbrzuszu, wymieszany z odrażającą lepkością, ukryłam pod naciągniętą w pośpiechu bielizną. W pokoju obok sąsiadka odmawiała różaniec – za mnie - jak zawsze, gdy przychodziłam pobawić się z kotem.
Mama próbuje delikatnie oderwać moją brodę przyklejoną do czerwonego guzika, bełkotliwie protestuję. Jedna z szuflad, nieopatrznie wybebeszona, ściąga napad konwulsji. Organista zawodzi Wisi na krzyżu Pan stwórca nieba… wprowadzając w moim ciele jeszcze większe zamieszanie. Rozwiązane sznurowadło zwisa z prawego buta, szara glista skacze po marmurowej podłodze kościoła w rytm chorobliwie drgającej nogi. Otwieram usta czekając na zbawienną moc pastylki uśmierzającej pamięć. www.portalliteracki.pl