Odkąd pamiętam.. nie zważałem na żadne przeszkody, priorytetem byłem tylko ja,aż do pewnego czasu, kiedy wychodziłem ze sklepu, ujrzałem palący się budynek domu dziecka,a obok pełno wozów straży pożarnej,ambulansów,policji.. bez zastanowienia podbiegłem dowiedzieć się co się stało, odpowiedzi nie było - od ludzi dowiedziałem się tylko, że wybuchł piec, który grzał cały dom.. ponoć wszystkich uratowali,a rannych było bardzo mało, ale w oknie mignęła mi twarz dziecka, które dobijało się, żeby wyjść.. bez zastanowienia trąciłem zakupami o ziemię i wbiegłem do budynku.. wszystko działo się tak szybko, że nie pamiętam co zrobiłem..
Otworzyłem oczy i usłyszałem od lekarza,że miałem dużo szczęścia wychodząc z tego w stanie stabilnym, dowiedziałem się również,że uratowałem dziecko, które faktycznie zostało pominięte podczas akcji ratowniczej - Teraz wiem,że to wydarzenie uczyniło moje życie niezwykłym.
Ptak. Piękny, kolorowy ptak. Na swoje nieszczęście – dość masywny. Stoi sobie beztrosko na trawie. Krajobraz ładny: malownicze wzniesienie, drzew sporo, zielono, kwilno i ciepło. Niebo nad światem; chmury wysoko, poszarpane cirrusy – choć wtenczas nie nazywają się tak jeszcze. Ludzie nie nadali im imienia, bo nie umieją mówić.
On z łukiem. Strzała mocna, smukła, choć bez grotu – ale ptak polegnie. Już przygotowany – mierzy. Ptak rzeczywiście piękny. Oddech, świst. Nawet nie zaskrzeczał – może nie miał; któż wie, czy takie ptaki skrzeczały? Może powinien zakwilić? Albo niemowa? Nieistotne. Człowiek idzie po swą zdobycz. Patrzy w niebo nad światem.
Patrzy w niebo nad światem człowiek idący po swą zdobycz. Młody, zwyczajny. Patrzy w niebo nad światem; chmury wysoko, poszarpane cirrusy – już nazwane; wieki temu.
– Przepraszam, czy nie zechciałby pan wspomóc młodej dziewczynki?
– Proszę pana? Młoda Alicja czeka na niezwykle poważną operację… Zbieramy fundusze z inicjatywy rodziców. Każdy grosz jest ważny. Czy mógłby pan?...
„Kiedyś zginiesz pod samochodem przez to twoje zamyślenie.”
– Rozumiem, miłego dn…
– Nie, niech pan chwilę poczeka
Spuścił głowę, dopiero teraz ujrzał wąsatego wolontariusza. Cóż za uczucie – wstyd chyba. Otrząsnął się ostatecznie z zamyślenia i sięgnął po portfel. Wyjął dziesięć złotych. „Dziesięć złotych – pomyślał – cóż za marność. Tak jak sto, dwieście i tysiąc, cały pieniądz tego świata. Pieniądz to zło.”
– Dziękuję panu. Może dzięki temu powróci do zdrowia? Miłego dnia życzę – z całego serca!
„No dobra, pieniądz to zło w złych rękach. Ten banknot pójdzie na dobrą sprawę. Ale w kieszeni został mi banknot o dziesięciokroć większej wartości. Czemu nie zrobiłem na odwrót? Czemu dycha nie została w kieszeni?”
Zawahał się – ale prędko uznał, że nie wierzy, by mógł to zrobić. A jak tamten jest oszustem? Ma identyfikator, prawda. Ale cóż z tego?
„Jesteś słabym człowiekiem, mój przyjacielu” – powiedział do samego siebie. „Wiesz, co powinieneś zrobić, a pomimo tego nie zrobiłeś tego. I co, pójdziesz teraz dwie przecznice dalej i kupisz program, którego pożądasz?”
Czytelnik oczekuje teraz cudu. Niech czeka dalej; program został kupiony.
Ale młody człowiek, wracając ze swą zdobyczą, nie patrzył w niebo nad światem. Patrzył przed siebie. Miał do siebie żal za to, co zrobił.
„Pomogłeś, czy nie o to chodziło?”
„Chodziło – ale pomogłem mniej, niż mogłem.”
„O tak, mogłeś bardziej pomóc. Ale długo czekałeś, by zakupić to, z czym wracasz.”
„Czy nie mogłem wrócić do domu po kolejny banknot, by kupić to, czego pożądałem?”
„Mogłeś. Ale czy nie spotkałbyś tego samego mężczyzny z puszką? Mógłbyś i ten banknot wrzucić i nie kupić.”
„Mógłbym.”
„I co? W ten sposób nigdy byś nie kupił.”
„Nie kupiłbym, nie muszę.”
„Więc dlaczego kupiłeś?”
„Bo chciałem.”
„A pomagać nie chcesz?”
„Chcę.”
„Bardziej niż kupować?”
Cisza.
„Tak.”
„Więc czemu wbrew sobie postępujesz?”
Dłuższa cisza. A jej przerwaniu towarzyszy ból jako następstwo wypowiedzenia smutnej prawdy.
„Co bym w domu odpowiedział na pytanie, co uczyniłem z pieniędzmi? Jeślibym prawdę powiedział, uznano by mnie za głupca, który pieniądze wyrzuca; wszak nie miałem pewności, czy nie był oszustem. Jeślibym nie odpowiedział wymigując się, posądzono by mnie o brak szczerości.”
„Ach, tak…”
Przerwał tę wewnętrzną dysputę. Bolało go to, co sobie sam powiedział.
Szedł dalej przed siebie, nic dokoła nie widząc. A tracił wspaniały widok żyjącego miasta. Cóż jest wspaniałego w żyjącym mieście? Nie kunszt budowli, nie masy obywateli – piękne jest to, iż pod tym samym niebem, w miejscu tego miasta, był ongi malowniczy pagórek i sporo drzew, na którym stał sobie piękny, kolorowy ptak, ustrzelony przez myśliwego. Świadomość tego pozwala nieomal poczuć czas, dotknąć go.
Ale nasz młody człowiek nie czuł teraz czasu, bo na krótko uciszył swój Daimonion, z którym dysputował.
„Masz imię, prawda?” – spytał Daimonion.
„Mam, znasz je przecież.” – odpowiedział młody człowiek.
„Czy to imię coś znaczy?”
To było mocne pytanie. Młody człowiek wiele umiał zrobić, ale nie czuł się jakoś wyróżniony. Czy jego imię coś znaczyło? Co to w ogóle znaczy, że imię coś znaczy?
„Co masz na myśli, że się tak wyrażę?”
„Czy twoje imię jest coś warte?”
Ach, tak.
„Nie, moje imię nie jest nic warte. Wielu nosi takie imiona; ono jest tylko imieniem i odróżnieniem.”
„Naprawdę tak sądzisz?” – spytał Daimonion.
Cisza.
„Milczysz, to ja ci powiem. Twoje imię jest coś warte – w ustach wołającego pomocy od ciebie.”
Głęboka cisza. Młody człowiek nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Daimonion zaś ciągnął dalej.
„Cóż, jeśli nawet imię twoje nie byłoby nic warte – czy jesteś w stanie powiedzieć, kim jesteś?”
W młodym człowieku coś drgnęło. Czy nie bluźnił? Czy nie grzeszył pychą? Ale był człowiekiem, temu nie można zaprzeczyć.
„Pozostańmy przy tym, że jestem człowiekiem.”
„Dobrze. Jakim zatem jesteś człowiekiem?”
Chwila namysłu. Jakim był człowiekiem? Mocnym? Raczej słabym – ale zdolnym do bycia mocnym. Raczej prawdomównym – choć kłamstwo nie było mu obce. Raczej uczciwym – choć, dawno, dawno temu, zgrzeszył nieuczciwością.
„Jestem człowiekiem grzesznym. Ale potrafię być mocny i chcę być mocny, bo ufam Słowu Chrystusa.”
Kiedy wypowiadał w duszy te słowa, coś się weń poruszyło. Nie chciał dociekać, cóż to było – radował się, iż potrafi to sobie powiedzieć z pełną uczciwością. Nie wytrzymam – co to było? Coś mistycznego. Czuł.
Jednocześnie z tymi słowami uświadomił, czy raczej – przypomniał sobie, iż tej rozmowie przygląda się ktoś trzeci. Natychmiastowy żal do samego siebie, iż nie pamięta o tym cały czas, ustąpił miejsca nienazwanemu uczuciu. Tą trzecią osobą był każdy z przechodniów, a w każdym z przechodniów – Bóg mieszkający w sercu.
„Czy to wszystko, co potrafisz o sobie powiedzieć?” – zapytał Daimonion.
„Cóż mam więcej mówić? Przecież znasz mnie.”
„Otóż to. Znam. Zatem powiedz przed samym sobą, kim jesteś. To czasem trudniejsze od wypowiedzenia tego przed kimś.”
„Nie powiem tylko przed samym sobą. Powiem przede wszystkim przed Nim.” – powiedział młody człowiek.
Znowuż chwila ciszy. Kim on był, kimże on był? To nie jest tak proste: wypowiedzieć swoje jestestwo. Z drugiej jednak strony – czy nie wiedział, kim był?
„Jestem człowiekiem, który się narodził. Jestem człowiekiem, którego Stwórcą jest Bóg. Jestem człowiekiem, który chce służyć swemu Ojcu we wszystkim. Jestem człowiekiem, który jest grzeszny, który wie, że będzie upadał; ale upadając musi mocno trzymać swój krzyż, szukać w nim oparcia, podnosić się i iść dalej. Człowiekiem, który ma swoje ideały, z których najbardziej ceni miłość, dobro i prawdę. Człowiekiem, który potrafi kochać, pragnie przebaczać, pragnie być godzien, aby i jemu przebaczano. Człowiekiem, który wie, że świat został już zbawiony i co dzień dziękuje za to Chrystusowi. Człowiekiem, który pragnie, aby jego dusza kontrolowała ciało – nie odwrotnie. Człowiekiem, który myśli o tym wszystkim, a nie zawsze udaje mu się być temu wiernym.”
Pomyślał to – i wiedział, iż było to szczere.
Daimonion zamilkł. Bynajmniej nie dlatego, iż otrzymał pełną i zadowalającą odpowiedź, lecz dlatego, iż cała nagle osoba młodego człowieka zdała sobie sprawę, iż stoi w obliczu pewnego młodzieńca, w którym rozpoznała niewidzianego od dawna przyjaciela ze szkoły.
– Witaj, Tomaszu!
Szok nieomal. Maciej we własnej osobie!
– Och, witaj, Macieju! Taki ja, widzisz, zamyślony jakoś, nie spostrzegłem ciebie od razu.
Młody człowiek, imieniem Tomasz, niejako żałował, iż musi przerwać swoje metafizyczne rozważania na rzecz prozaicznej rozmowy. Później ganił się w myślach za to, iż ośmielił się pomyśleć coś tak absurdalnego – po pierwsze bowiem: nie widział Macieja od blisko dwu lat. Po drugie zaś: rozmowa ta wcale nie miała być prozaiczna.
– Tomaszu, cóże u ciebie słychać?
– Wracam, jak widzisz, z Empiku, gdzieżem zakupił najnowszą aplikację Magix’a. Zacny to program, polecam szczerze.
– A tak poza tym?
– Cóż, maturę próbną zdałem, o studiach rozmyślam. Waszmość gdzie studiujesz?
– W Warszawie, jestem na trzecim roku prawa. Nieprosta to rzecz.
– Cóż zatem porabiasz w Gdyni, kiedy dzień w pełni, i czwartek w dodatku?
– Na ferie żem przyjechał, badania uczynić. Sędzią piłkarskim jestem, jak pamiętasz.
„Ależ mnie demencja dopadła”, pomyślał Tomasz. „Cóż dwa lata robią z człowiekiem!”.
– No tak… Może i do mnie kiedyś przyjdziesz badania uczynić?
– Waść na medycynę?
– Ano, tak myślę.
– Czemuż to? Wszak waść na profilu matematyczno-fizycznym, o ile pamięć ma nie zawodzi.
– Tak się rzeczy mają. Ale tam właśnie, na Akademii Medycznej, serce moje spoczęło.
Maciej popatrzył na Tomasza z niejakim zainteresowaniem. Westchnął nieznacznie, lecz nie umknęło to uwadze młodego człowieka.
– Wiem, iż lekarze nie zarabiają krocie, ale to rzecz drugorzędna. Interesuje mnie idea bycia lekarzem.
Maciej skrzywił nieco usta, bo jako gentleman nie zwykł rozmawiać o zarobkach; podjął jednak ten temat.
– Oczywiście, lecz mimo wszystko należałoby wziąć ten aspekt pod rozwagę.
– Niestety tak… – westchnął Tomasz, po chwili zaś dodał: – Rozmawiałem z wieloma lekarzami. Wielu z nich powiada, iż w naszych ukochanych, polskich warunkach, lekarz zarabia osiemset pięćdziesiąt złotych miesięcznie, jak to się mówi, na czysto. Mnie satysfakcjonuje taki układ, lecz tylko mnie.
– Myślisz o rodzinie, czy tak?
– Właśnie tak. Nie wiem, czy dane mi będzie założyć rodzinę, choć Pismo powiada: „nie jest dobrze, by mężczyzna był sam”. Jest mądrość w tych słowach ukryta. Jednocześnie wiele myślałem o stanie duchownym, błąd jednak popełniłem znaczny nie uczyniwszy rozeznania swego powołania. Teraz niejako mniej o tym myślę, lecz wciąż myśl ta powraca – z różną siłą.
– Myślisz o stanie duchownym i byciu lekarzem jednocześnie?
– Otóż to; jest to układ niewiarygodnie mi odpowiadający. Chociaż słowo, którego użyłem przed chwilą, nie powinienem był chyba używać w stosunku do powołania. Czuję jednak całym sercem, iż chciałbym być lekarzem ciała i w pewnym sensie lekarzem duszy.
– Uczyń zatem rozeznanie, bo boję się, abyś nie zbłądził…
– Zrobiłbym to, gdyby nie jeszcze jeden głos w mym sercu będący – powiedział Tomasz. – Otóż widzisz, kiedy pomyślę, iż nie dane miałoby być uczestnictwo w wielkiej tajemnicy tego świata: dawaniu życia – bynajmniej nie mam tu na myśli samego aktu, lecz jego istotę – i późniejsze ojcostwo, serce moje napawa się lękiem i przerażeniem.
– Czujesz zatem i powołanie do ojcostwa?
– Boję się tak to nazwać; lecz już teraz, gdy widzę dziecię spoczywające na ramieniu matki, nie potrafię pogodzić się z myślą, iż podobna niewiasta podróżująca do domu z jednym z tych, do których należy Królestwo Boże – dzieckiem, moim potomkiem, miałaby pozostać jedynie wyobrażeniem…
Maciej nie ozwał się tym razem. Tomasz zaś ciągnął dalej:
– Widzisz, rzecz całą ostatecznie komplikuje taka oto sprawa: otóż ja, będąc lekarzem, z całych sił swoich chciałbym pracować za darmo. Lekarz to zawód, którego celem i istotą jest pomoc bliźniemu. Dla mnie jest to rzecz naturalna i tak oczywista, iż nie godzi się za to przyjmować zapłaty. Oczywiście: osoba uleczona myśli zgoła odmiennie, pragnie wyrazić wdzięczność osobie medyka, płacąc mu, by ten mógł pożywić siebie i rodzinę swoją. Lecz ja, przyjmując nawet zapłatę i trzymając ją w ręku, byłbym rozdarty, albowiem nie widziałbym stosowniejszego miejsca dla tych pieniędzy, niźli hospicjum, szpital, czy dowolna instytucja charytatywna – tam bowiem są one dobrze używane. Bardzo był pragnął pozostawiać sobie to rozsądne minimum na przetrwanie, a oddawać resztę. Lecz czy można tak z rodziną żyć?
Maciej wahał się – chciał wypowiedzieć swoje zdanie, lecz bał się, czy przypadkiem nie zrani w miejscu którem uczuć Tomasza. W końcu jednak rzekł:
– Tomaszu, to bardzo szlachetne, lecz zastanów się dokładnie: czy to jest właśnie twoja misja, oddawać wszystko bliźnim? A może kroczy gdzieś po ziemi kobieta, której jesteś przeznaczony – nie w deterministycznym sensie – i którą kochając, tworzyłbyś wielkie dzieło? Wielokrotnie mówiłeś mi, iż nie wierzysz w to, by jedna z córek tego świata kochałaby cię szczerze. Czy nadal tak myślisz?
– Nie myślę tak, lecz czasem mam wątpliwości.
– Czemuż to? Nie bądź człowiekiem małej wiary.
– To wewnętrzna sprzeczność. Całkowicie ufam Chrystusowi, a nie ufam czasem ludziom – i nie kocham ich wtenczas, bo kochać, to między innymi ufać im. A jakże Boga prawdziwie kochać, nie kochając ludzi, w których On jest?
– Myślę, że chyba nie da rady – choć pewien nie jestem.
– Takoż ja.
Szli jeszcze przez chwilę, po czym Maciej rzekł:
– Mnie czas opuścić cię, Tomaszu. Oto mój cel, tu żem podążał. Żegnaj – i przyjmij życzenia moje: niech cię Bóg prowadzi. Wybierz mądrze!
– Dziękuję tobie, takoż i ciebie niech ma w opiece!
Tak oto Tomasz i Maciej rozstali się. Tomasz, którego znowuż nazywać będziemy młodym człowiekiem, rozejrzał się dokoła. Teraz dopiero dostrzegł wspaniałość żyjącego miasta. Chciał przez chwilę dotknąć czasu, lecz ten począł mu się wymykać. Gdy młody człowiek chciał rzucić się w pogoń za uciekającym czasem, drogę zastąpił mu Daimonion:
„Maciej zadał ci jedno pytanie, na które zabrakło odpowiedzi.”
„Jakież to? Wiele przecież mówiłem, czy nie odpowiedziałem na wszystkie, które padły?”
„Nie powiedziałeś sam sobie: jaka jest twoja misja w życiu? Czy rzeczywiście pragniesz zostać lekarzem?”
„Tak, albowiem jest to ten zawód, którego wykonawców nigdy nie będzie zbyt wielu.”
„Czy tylko dlatego?”
„Rzecz jasna, że nie: oto dlatego przede wszystkim, iż będę mógł bliźnim pomagać.”
„Czy będziesz zatem zawsze zdolny i gotowy do pomocy? Czy nie popadniesz w lenistwo i minimalizm?”
„Całym sobą będę z tym walczył.”
„A wdzięczność, czy nie będziesz oczekiwał wdzięczności? Wszak jest ci miła.”
„To prawda, jest mi miła. O to się jednak modlę, by nie przestała być miłą, lecz pożądaną.”
„Czemuż jednak akurat lekarz, a nie strażak dla przykładu? Czy on nie pomaga również?”
„Oczywiście, że tak. Domy jednak płoną rzadko, ludzkie życia gasną często. Pragnę całego siebie oddać służbie bliźniemu, i zawsze być na służbie obecnym. Tak wiele otrzymałem od Boga, tak wielu dało mi swą przyjaźń, tak i ja dłużny jestem ludziom swoje życie. Bo czyż nie jest tak, iż Chrystus powiedział: „co uczyniłeś najmniejszemu z braci moich, mnie żeś uczynił?””
Daimonion zamilkł na chwilę, po tej zaś orzekł:
„Zatem to jest twoja misja: pomagać, czy tak?”
„Tak, nie widzę innej.”
„Czy „pomagać” nie wynika bezpośrednio z „miłować”?”
Nowe dziwy. Oto teraz młody człowiek nagle uświadomił sobie, iż ma o wiele potężniejsze zadanie, niźli pomagać. Jego misją jest miłowanie.
„Tak, wynika i jest jego skutkiem.”
„Czyliż zatem twoją misją w życiu jest miłowanie?”
„Tak, to jest moja misja.”
„Skoro zatem twoją misją jest miłować: czy koniecznie musisz oddawać całego siebie bliźnim, skoro możesz miłować kobietę i stworzyć dom, w którym radość, szczęście i wiara mieszkać będą?”
„Owszem, mogę tak uczynić i pragnę tego.”
„Lecz jeśli tak uczynisz, nie będziesz mógł oddawać swych zarobków na cele szlachetne.”
„Czyż utrzymanie rodziny nie jest celem szlachetnym?”
„Jest, jakżeż miałoby nie być?”
„O cóż zatem chodzi?”
„Musisz, pomimo wszystko, wybrać.”
„Lecz powiedzże mi, Daimonionie, czy nie jest to piękny wybór?”
„Zdaje się, że jest piękny.”
„Jest piękny, jest bowiem wyborem pomiędzy dobrym a lepszym.”
„Które z nich jednak jest tym lepszym?”
„Tego muszę dociec. Wiem natomiast, że zarówno w jednym, jak i w drugim, będzie obecny Bóg.”
„W jaki sposób, młody człowieku?”
Młody człowiek westchnął strapiony z powodu, iż jego własne sumienie pyta się o coś tak niewiarygodnie oczywistego. Chwilę jednak potem oburzenie znikło i ustąpiło radości z faktu, iż może wypowiedzieć w sobie wiarę w to, iż jest narzędziem Bożego planu.
„Jeśli zostanę samotnym lekarzem, oddam całego siebie pacjentom moim i wszystkim potrzebującym. Ofiaruję się Bogu ze słowami: „Panie, Twój jestem, kieruj mną, bym niósł Ci chwałę i zadowolenie”. Nie pogardzę pieniędzmi, lecz wezmę je, by oddać zaraz. Jeśli zostanę lekarzem i spadnie na mnie błogosławieństwo rodziny, będę ją karmił i kochał na chwałę Boga, on zaś obecny będzie w naszym domu, bowiem jest On miłością.”
Tak oto młody człowiek, imieniem Tomasz, określił swoją misję w życiu: miłować we wszelkich aspektach tego słowa. Rzec by można, iż jest to misja każdego z nas: o czym mówi bowiem przykazanie miłości? Oto jest prawda: czy każdy z naszych czynów nie winien z niej wynikać?
Miłować bliźniego – w tej miłości Bóg jest obecny. Realizować ją można na wiele sposobów: młody człowiek wybrał bycie medykiem i ojcem.
I kiedy tak szedł dalej ulicą, zobaczył nagle, iż wiele jest kobiet na świecie, które mógłby obdarzyć miłością i odnaleźć wśród nich Tę, której oddałby się w imię miłości, w imię Boga. Spostrzegł także, iż wielu jest na świecie potrzebujących, a karetki bez przerwy pędzą na sygnale do gasnących lampionów procesji życia. Spojrzał w niebo nad światem, lecz nie poszukiwał zdobyczy. Piękny, kolorowy ptak, dzieło rąk Bożych, nie zginął. W pełni uświadomił sobie także rzecz najważniejszą: oto usłyszał we własnym sercu pukanie. Rozejrzał się i zmiarkował, iż to odgłosy obuwia, choć sam był w tej części chodnika. Uśmiechnął się do własnych myśli. Wprawdzie nie widział Jego kojącej twarzy i ran na dłoniach, ale wiedział, że idą razem.
Gdy przekroczył próg domu, dalej słyszał pukanie. Wsłuchał się mocno, po czym chwycił kartkę papieru i nakreślił na niej następujące słowa:
Widzisz
To jest tak
Czasem słychać pukanie
Kołatanie przypomina
Ktoś puka do serca naszego
Nie otwieraj
Nie ma komu
Bo nikt od zewnątrz nie puka
Ale ktoś jednak puka
I pukanie słychać
Oto Chrystus puka od środka
Bo On jest tam
Od początku
Wsłuchaj się w pukanie
To wystarczy
Wsłuchałeś się
I nadal słyszysz pukanie
To palce pukają w blat stołu
Z czynienia dobra
Niecierpliwości.
Historia tu opowiedziana jest historią prawdziwą; zdarzenia, rozmowy, miejsca i osoby nie zostały zmyślone. Wiersz kończący jest autorski.
Uczyniłem swoje życie niezwykłym:
Odkąd pamiętam.. nie zważałem na żadne przeszkody, priorytetem byłem tylko ja,aż do pewnego czasu, kiedy wychodziłem ze sklepu, ujrzałem palący się budynek domu dziecka,a obok pełno wozów straży pożarnej,ambulansów,policji.. bez zastanowienia podbiegłem dowiedzieć się co się stało, odpowiedzi nie było - od ludzi dowiedziałem się tylko, że wybuchł piec, który grzał cały dom.. ponoć wszystkich uratowali,a rannych było bardzo mało, ale w oknie mignęła mi twarz dziecka, które dobijało się, żeby wyjść.. bez zastanowienia trąciłem zakupami o ziemię i wbiegłem do budynku.. wszystko działo się tak szybko, że nie pamiętam co zrobiłem..
Otworzyłem oczy i usłyszałem od lekarza,że miałem dużo szczęścia wychodząc z tego w stanie stabilnym, dowiedziałem się również,że uratowałem dziecko, które faktycznie zostało pominięte podczas akcji ratowniczej - Teraz wiem,że to wydarzenie uczyniło moje życie niezwykłym.
Ptak. Piękny, kolorowy ptak. Na swoje nieszczęście – dość masywny. Stoi sobie beztrosko na trawie. Krajobraz ładny: malownicze wzniesienie, drzew sporo, zielono, kwilno i ciepło. Niebo nad światem; chmury wysoko, poszarpane cirrusy – choć wtenczas nie nazywają się tak jeszcze. Ludzie nie nadali im imienia, bo nie umieją mówić.
On z łukiem. Strzała mocna, smukła, choć bez grotu – ale ptak polegnie. Już przygotowany – mierzy. Ptak rzeczywiście piękny. Oddech, świst. Nawet nie zaskrzeczał – może nie miał; któż wie, czy takie ptaki skrzeczały? Może powinien zakwilić? Albo niemowa? Nieistotne. Człowiek idzie po swą zdobycz. Patrzy w niebo nad światem.
Patrzy w niebo nad światem człowiek idący po swą zdobycz. Młody, zwyczajny. Patrzy w niebo nad światem; chmury wysoko, poszarpane cirrusy – już nazwane; wieki temu.
– Przepraszam, czy nie zechciałby pan wspomóc młodej dziewczynki?
„Dawne czasy – chmury – myśliwy – dziewczynka – piękno – choroba – zabić – wspomóc… Że jak?”
– Proszę pana? Młoda Alicja czeka na niezwykle poważną operację… Zbieramy fundusze z inicjatywy rodziców. Każdy grosz jest ważny. Czy mógłby pan?...
„Kiedyś zginiesz pod samochodem przez to twoje zamyślenie.”
– Rozumiem, miłego dn…
– Nie, niech pan chwilę poczeka
Spuścił głowę, dopiero teraz ujrzał wąsatego wolontariusza. Cóż za uczucie – wstyd chyba. Otrząsnął się ostatecznie z zamyślenia i sięgnął po portfel. Wyjął dziesięć złotych. „Dziesięć złotych – pomyślał – cóż za marność. Tak jak sto, dwieście i tysiąc, cały pieniądz tego świata. Pieniądz to zło.”
– Dziękuję panu. Może dzięki temu powróci do zdrowia? Miłego dnia życzę – z całego serca!
„No dobra, pieniądz to zło w złych rękach. Ten banknot pójdzie na dobrą sprawę. Ale w kieszeni został mi banknot o dziesięciokroć większej wartości. Czemu nie zrobiłem na odwrót? Czemu dycha nie została w kieszeni?”
Zawahał się – ale prędko uznał, że nie wierzy, by mógł to zrobić. A jak tamten jest oszustem? Ma identyfikator, prawda. Ale cóż z tego?
„Jesteś słabym człowiekiem, mój przyjacielu” – powiedział do samego siebie. „Wiesz, co powinieneś zrobić, a pomimo tego nie zrobiłeś tego. I co, pójdziesz teraz dwie przecznice dalej i kupisz program, którego pożądasz?”
Czytelnik oczekuje teraz cudu. Niech czeka dalej; program został kupiony.
Ale młody człowiek, wracając ze swą zdobyczą, nie patrzył w niebo nad światem. Patrzył przed siebie. Miał do siebie żal za to, co zrobił.
„Pomogłeś, czy nie o to chodziło?”
„Chodziło – ale pomogłem mniej, niż mogłem.”
„O tak, mogłeś bardziej pomóc. Ale długo czekałeś, by zakupić to, z czym wracasz.”
„Czy nie mogłem wrócić do domu po kolejny banknot, by kupić to, czego pożądałem?”
„Mogłeś. Ale czy nie spotkałbyś tego samego mężczyzny z puszką? Mógłbyś i ten banknot wrzucić i nie kupić.”
„Mógłbym.”
„I co? W ten sposób nigdy byś nie kupił.”
„Nie kupiłbym, nie muszę.”
„Więc dlaczego kupiłeś?”
„Bo chciałem.”
„A pomagać nie chcesz?”
„Chcę.”
„Bardziej niż kupować?”
Cisza.
„Tak.”
„Więc czemu wbrew sobie postępujesz?”
Dłuższa cisza. A jej przerwaniu towarzyszy ból jako następstwo wypowiedzenia smutnej prawdy.
„Co bym w domu odpowiedział na pytanie, co uczyniłem z pieniędzmi? Jeślibym prawdę powiedział, uznano by mnie za głupca, który pieniądze wyrzuca; wszak nie miałem pewności, czy nie był oszustem. Jeślibym nie odpowiedział wymigując się, posądzono by mnie o brak szczerości.”
„Ach, tak…”
Przerwał tę wewnętrzną dysputę. Bolało go to, co sobie sam powiedział.
Szedł dalej przed siebie, nic dokoła nie widząc. A tracił wspaniały widok żyjącego miasta. Cóż jest wspaniałego w żyjącym mieście? Nie kunszt budowli, nie masy obywateli – piękne jest to, iż pod tym samym niebem, w miejscu tego miasta, był ongi malowniczy pagórek i sporo drzew, na którym stał sobie piękny, kolorowy ptak, ustrzelony przez myśliwego. Świadomość tego pozwala nieomal poczuć czas, dotknąć go.
Ale nasz młody człowiek nie czuł teraz czasu, bo na krótko uciszył swój Daimonion, z którym dysputował.
„Masz imię, prawda?” – spytał Daimonion.
„Mam, znasz je przecież.” – odpowiedział młody człowiek.
„Czy to imię coś znaczy?”
To było mocne pytanie. Młody człowiek wiele umiał zrobić, ale nie czuł się jakoś wyróżniony. Czy jego imię coś znaczyło? Co to w ogóle znaczy, że imię coś znaczy?
„Co masz na myśli, że się tak wyrażę?”
„Czy twoje imię jest coś warte?”
Ach, tak.
„Nie, moje imię nie jest nic warte. Wielu nosi takie imiona; ono jest tylko imieniem i odróżnieniem.”
„Naprawdę tak sądzisz?” – spytał Daimonion.
Cisza.
„Milczysz, to ja ci powiem. Twoje imię jest coś warte – w ustach wołającego pomocy od ciebie.”
Głęboka cisza. Młody człowiek nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Daimonion zaś ciągnął dalej.
„Cóż, jeśli nawet imię twoje nie byłoby nic warte – czy jesteś w stanie powiedzieć, kim jesteś?”
„Kim jestem? Jestem człowiekiem.” – odpowiedział młody człowiek.
„Czy tylko?”
„Cóż za pytanie? Oczywiście, że tylko.”
„Błąd. Jesteś aż człowiekiem.”
W młodym człowieku coś drgnęło. Czy nie bluźnił? Czy nie grzeszył pychą? Ale był człowiekiem, temu nie można zaprzeczyć.
„Pozostańmy przy tym, że jestem człowiekiem.”
„Dobrze. Jakim zatem jesteś człowiekiem?”
Chwila namysłu. Jakim był człowiekiem? Mocnym? Raczej słabym – ale zdolnym do bycia mocnym. Raczej prawdomównym – choć kłamstwo nie było mu obce. Raczej uczciwym – choć, dawno, dawno temu, zgrzeszył nieuczciwością.
„Jestem człowiekiem grzesznym. Ale potrafię być mocny i chcę być mocny, bo ufam Słowu Chrystusa.”
Kiedy wypowiadał w duszy te słowa, coś się weń poruszyło. Nie chciał dociekać, cóż to było – radował się, iż potrafi to sobie powiedzieć z pełną uczciwością. Nie wytrzymam – co to było? Coś mistycznego. Czuł.
Jednocześnie z tymi słowami uświadomił, czy raczej – przypomniał sobie, iż tej rozmowie przygląda się ktoś trzeci. Natychmiastowy żal do samego siebie, iż nie pamięta o tym cały czas, ustąpił miejsca nienazwanemu uczuciu. Tą trzecią osobą był każdy z przechodniów, a w każdym z przechodniów – Bóg mieszkający w sercu.
„Czy to wszystko, co potrafisz o sobie powiedzieć?” – zapytał Daimonion.
„Cóż mam więcej mówić? Przecież znasz mnie.”
„Otóż to. Znam. Zatem powiedz przed samym sobą, kim jesteś. To czasem trudniejsze od wypowiedzenia tego przed kimś.”
„Nie powiem tylko przed samym sobą. Powiem przede wszystkim przed Nim.” – powiedział młody człowiek.
Znowuż chwila ciszy. Kim on był, kimże on był? To nie jest tak proste: wypowiedzieć swoje jestestwo. Z drugiej jednak strony – czy nie wiedział, kim był?
„Jestem człowiekiem, który się narodził. Jestem człowiekiem, którego Stwórcą jest Bóg. Jestem człowiekiem, który chce służyć swemu Ojcu we wszystkim. Jestem człowiekiem, który jest grzeszny, który wie, że będzie upadał; ale upadając musi mocno trzymać swój krzyż, szukać w nim oparcia, podnosić się i iść dalej. Człowiekiem, który ma swoje ideały, z których najbardziej ceni miłość, dobro i prawdę. Człowiekiem, który potrafi kochać, pragnie przebaczać, pragnie być godzien, aby i jemu przebaczano. Człowiekiem, który wie, że świat został już zbawiony i co dzień dziękuje za to Chrystusowi. Człowiekiem, który pragnie, aby jego dusza kontrolowała ciało – nie odwrotnie. Człowiekiem, który myśli o tym wszystkim, a nie zawsze udaje mu się być temu wiernym.”
Pomyślał to – i wiedział, iż było to szczere.
Daimonion zamilkł. Bynajmniej nie dlatego, iż otrzymał pełną i zadowalającą odpowiedź, lecz dlatego, iż cała nagle osoba młodego człowieka zdała sobie sprawę, iż stoi w obliczu pewnego młodzieńca, w którym rozpoznała niewidzianego od dawna przyjaciela ze szkoły.
– Witaj, Tomaszu!
Szok nieomal. Maciej we własnej osobie!
– Och, witaj, Macieju! Taki ja, widzisz, zamyślony jakoś, nie spostrzegłem ciebie od razu.
Młody człowiek, imieniem Tomasz, niejako żałował, iż musi przerwać swoje metafizyczne rozważania na rzecz prozaicznej rozmowy. Później ganił się w myślach za to, iż ośmielił się pomyśleć coś tak absurdalnego – po pierwsze bowiem: nie widział Macieja od blisko dwu lat. Po drugie zaś: rozmowa ta wcale nie miała być prozaiczna.
– Tomaszu, cóże u ciebie słychać?
– Wracam, jak widzisz, z Empiku, gdzieżem zakupił najnowszą aplikację Magix’a. Zacny to program, polecam szczerze.
– A tak poza tym?
– Cóż, maturę próbną zdałem, o studiach rozmyślam. Waszmość gdzie studiujesz?
– W Warszawie, jestem na trzecim roku prawa. Nieprosta to rzecz.
– Cóż zatem porabiasz w Gdyni, kiedy dzień w pełni, i czwartek w dodatku?
– Na ferie żem przyjechał, badania uczynić. Sędzią piłkarskim jestem, jak pamiętasz.
„Ależ mnie demencja dopadła”, pomyślał Tomasz. „Cóż dwa lata robią z człowiekiem!”.
– No tak… Może i do mnie kiedyś przyjdziesz badania uczynić?
– Waść na medycynę?
– Ano, tak myślę.
– Czemuż to? Wszak waść na profilu matematyczno-fizycznym, o ile pamięć ma nie zawodzi.
– Tak się rzeczy mają. Ale tam właśnie, na Akademii Medycznej, serce moje spoczęło.
Maciej popatrzył na Tomasza z niejakim zainteresowaniem. Westchnął nieznacznie, lecz nie umknęło to uwadze młodego człowieka.
– Wiem, iż lekarze nie zarabiają krocie, ale to rzecz drugorzędna. Interesuje mnie idea bycia lekarzem.
Maciej skrzywił nieco usta, bo jako gentleman nie zwykł rozmawiać o zarobkach; podjął jednak ten temat.
– Oczywiście, lecz mimo wszystko należałoby wziąć ten aspekt pod rozwagę.
– Niestety tak… – westchnął Tomasz, po chwili zaś dodał: – Rozmawiałem z wieloma lekarzami. Wielu z nich powiada, iż w naszych ukochanych, polskich warunkach, lekarz zarabia osiemset pięćdziesiąt złotych miesięcznie, jak to się mówi, na czysto. Mnie satysfakcjonuje taki układ, lecz tylko mnie.
– Myślisz o rodzinie, czy tak?
– Właśnie tak. Nie wiem, czy dane mi będzie założyć rodzinę, choć Pismo powiada: „nie jest dobrze, by mężczyzna był sam”. Jest mądrość w tych słowach ukryta. Jednocześnie wiele myślałem o stanie duchownym, błąd jednak popełniłem znaczny nie uczyniwszy rozeznania swego powołania. Teraz niejako mniej o tym myślę, lecz wciąż myśl ta powraca – z różną siłą.
– Myślisz o stanie duchownym i byciu lekarzem jednocześnie?
– Otóż to; jest to układ niewiarygodnie mi odpowiadający. Chociaż słowo, którego użyłem przed chwilą, nie powinienem był chyba używać w stosunku do powołania. Czuję jednak całym sercem, iż chciałbym być lekarzem ciała i w pewnym sensie lekarzem duszy.
– Uczyń zatem rozeznanie, bo boję się, abyś nie zbłądził…
– Zrobiłbym to, gdyby nie jeszcze jeden głos w mym sercu będący – powiedział Tomasz. – Otóż widzisz, kiedy pomyślę, iż nie dane miałoby być uczestnictwo w wielkiej tajemnicy tego świata: dawaniu życia – bynajmniej nie mam tu na myśli samego aktu, lecz jego istotę – i późniejsze ojcostwo, serce moje napawa się lękiem i przerażeniem.
– Czujesz zatem i powołanie do ojcostwa?
– Boję się tak to nazwać; lecz już teraz, gdy widzę dziecię spoczywające na ramieniu matki, nie potrafię pogodzić się z myślą, iż podobna niewiasta podróżująca do domu z jednym z tych, do których należy Królestwo Boże – dzieckiem, moim potomkiem, miałaby pozostać jedynie wyobrażeniem…
Maciej nie ozwał się tym razem. Tomasz zaś ciągnął dalej:
– Widzisz, rzecz całą ostatecznie komplikuje taka oto sprawa: otóż ja, będąc lekarzem, z całych sił swoich chciałbym pracować za darmo. Lekarz to zawód, którego celem i istotą jest pomoc bliźniemu. Dla mnie jest to rzecz naturalna i tak oczywista, iż nie godzi się za to przyjmować zapłaty. Oczywiście: osoba uleczona myśli zgoła odmiennie, pragnie wyrazić wdzięczność osobie medyka, płacąc mu, by ten mógł pożywić siebie i rodzinę swoją. Lecz ja, przyjmując nawet zapłatę i trzymając ją w ręku, byłbym rozdarty, albowiem nie widziałbym stosowniejszego miejsca dla tych pieniędzy, niźli hospicjum, szpital, czy dowolna instytucja charytatywna – tam bowiem są one dobrze używane. Bardzo był pragnął pozostawiać sobie to rozsądne minimum na przetrwanie, a oddawać resztę. Lecz czy można tak z rodziną żyć?
Maciej wahał się – chciał wypowiedzieć swoje zdanie, lecz bał się, czy przypadkiem nie zrani w miejscu którem uczuć Tomasza. W końcu jednak rzekł:
– Tomaszu, to bardzo szlachetne, lecz zastanów się dokładnie: czy to jest właśnie twoja misja, oddawać wszystko bliźnim? A może kroczy gdzieś po ziemi kobieta, której jesteś przeznaczony – nie w deterministycznym sensie – i którą kochając, tworzyłbyś wielkie dzieło? Wielokrotnie mówiłeś mi, iż nie wierzysz w to, by jedna z córek tego świata kochałaby cię szczerze. Czy nadal tak myślisz?
– Nie myślę tak, lecz czasem mam wątpliwości.
– Czemuż to? Nie bądź człowiekiem małej wiary.
– To wewnętrzna sprzeczność. Całkowicie ufam Chrystusowi, a nie ufam czasem ludziom – i nie kocham ich wtenczas, bo kochać, to między innymi ufać im. A jakże Boga prawdziwie kochać, nie kochając ludzi, w których On jest?
– Myślę, że chyba nie da rady – choć pewien nie jestem.
– Takoż ja.
Szli jeszcze przez chwilę, po czym Maciej rzekł:
– Mnie czas opuścić cię, Tomaszu. Oto mój cel, tu żem podążał. Żegnaj – i przyjmij życzenia moje: niech cię Bóg prowadzi. Wybierz mądrze!
– Dziękuję tobie, takoż i ciebie niech ma w opiece!
Tak oto Tomasz i Maciej rozstali się. Tomasz, którego znowuż nazywać będziemy młodym człowiekiem, rozejrzał się dokoła. Teraz dopiero dostrzegł wspaniałość żyjącego miasta. Chciał przez chwilę dotknąć czasu, lecz ten począł mu się wymykać. Gdy młody człowiek chciał rzucić się w pogoń za uciekającym czasem, drogę zastąpił mu Daimonion:
„Maciej zadał ci jedno pytanie, na które zabrakło odpowiedzi.”
„Jakież to? Wiele przecież mówiłem, czy nie odpowiedziałem na wszystkie, które padły?”
„Nie powiedziałeś sam sobie: jaka jest twoja misja w życiu? Czy rzeczywiście pragniesz zostać lekarzem?”
„Tak, albowiem jest to ten zawód, którego wykonawców nigdy nie będzie zbyt wielu.”
„Czy tylko dlatego?”
„Rzecz jasna, że nie: oto dlatego przede wszystkim, iż będę mógł bliźnim pomagać.”
„Czy będziesz zatem zawsze zdolny i gotowy do pomocy? Czy nie popadniesz w lenistwo i minimalizm?”
„Całym sobą będę z tym walczył.”
„A wdzięczność, czy nie będziesz oczekiwał wdzięczności? Wszak jest ci miła.”
„To prawda, jest mi miła. O to się jednak modlę, by nie przestała być miłą, lecz pożądaną.”
„Czemuż jednak akurat lekarz, a nie strażak dla przykładu? Czy on nie pomaga również?”
„Oczywiście, że tak. Domy jednak płoną rzadko, ludzkie życia gasną często. Pragnę całego siebie oddać służbie bliźniemu, i zawsze być na służbie obecnym. Tak wiele otrzymałem od Boga, tak wielu dało mi swą przyjaźń, tak i ja dłużny jestem ludziom swoje życie. Bo czyż nie jest tak, iż Chrystus powiedział: „co uczyniłeś najmniejszemu z braci moich, mnie żeś uczynił?””
Daimonion zamilkł na chwilę, po tej zaś orzekł:
„Zatem to jest twoja misja: pomagać, czy tak?”
„Tak, nie widzę innej.”
„Czy „pomagać” nie wynika bezpośrednio z „miłować”?”
Nowe dziwy. Oto teraz młody człowiek nagle uświadomił sobie, iż ma o wiele potężniejsze zadanie, niźli pomagać. Jego misją jest miłowanie.
„Tak, wynika i jest jego skutkiem.”
„Czyliż zatem twoją misją w życiu jest miłowanie?”
„Tak, to jest moja misja.”
„Skoro zatem twoją misją jest miłować: czy koniecznie musisz oddawać całego siebie bliźnim, skoro możesz miłować kobietę i stworzyć dom, w którym radość, szczęście i wiara mieszkać będą?”
„Owszem, mogę tak uczynić i pragnę tego.”
„Lecz jeśli tak uczynisz, nie będziesz mógł oddawać swych zarobków na cele szlachetne.”
„Czyż utrzymanie rodziny nie jest celem szlachetnym?”
„Jest, jakżeż miałoby nie być?”
„O cóż zatem chodzi?”
„Musisz, pomimo wszystko, wybrać.”
„Lecz powiedzże mi, Daimonionie, czy nie jest to piękny wybór?”
„Zdaje się, że jest piękny.”
„Jest piękny, jest bowiem wyborem pomiędzy dobrym a lepszym.”
„Które z nich jednak jest tym lepszym?”
„Tego muszę dociec. Wiem natomiast, że zarówno w jednym, jak i w drugim, będzie obecny Bóg.”
„W jaki sposób, młody człowieku?”
Młody człowiek westchnął strapiony z powodu, iż jego własne sumienie pyta się o coś tak niewiarygodnie oczywistego. Chwilę jednak potem oburzenie znikło i ustąpiło radości z faktu, iż może wypowiedzieć w sobie wiarę w to, iż jest narzędziem Bożego planu.
„Jeśli zostanę samotnym lekarzem, oddam całego siebie pacjentom moim i wszystkim potrzebującym. Ofiaruję się Bogu ze słowami: „Panie, Twój jestem, kieruj mną, bym niósł Ci chwałę i zadowolenie”. Nie pogardzę pieniędzmi, lecz wezmę je, by oddać zaraz. Jeśli zostanę lekarzem i spadnie na mnie błogosławieństwo rodziny, będę ją karmił i kochał na chwałę Boga, on zaś obecny będzie w naszym domu, bowiem jest On miłością.”
Tak oto młody człowiek, imieniem Tomasz, określił swoją misję w życiu: miłować we wszelkich aspektach tego słowa. Rzec by można, iż jest to misja każdego z nas: o czym mówi bowiem przykazanie miłości? Oto jest prawda: czy każdy z naszych czynów nie winien z niej wynikać?
Miłować bliźniego – w tej miłości Bóg jest obecny. Realizować ją można na wiele sposobów: młody człowiek wybrał bycie medykiem i ojcem.
I kiedy tak szedł dalej ulicą, zobaczył nagle, iż wiele jest kobiet na świecie, które mógłby obdarzyć miłością i odnaleźć wśród nich Tę, której oddałby się w imię miłości, w imię Boga. Spostrzegł także, iż wielu jest na świecie potrzebujących, a karetki bez przerwy pędzą na sygnale do gasnących lampionów procesji życia. Spojrzał w niebo nad światem, lecz nie poszukiwał zdobyczy. Piękny, kolorowy ptak, dzieło rąk Bożych, nie zginął. W pełni uświadomił sobie także rzecz najważniejszą: oto usłyszał we własnym sercu pukanie. Rozejrzał się i zmiarkował, iż to odgłosy obuwia, choć sam był w tej części chodnika. Uśmiechnął się do własnych myśli. Wprawdzie nie widział Jego kojącej twarzy i ran na dłoniach, ale wiedział, że idą razem.
Gdy przekroczył próg domu, dalej słyszał pukanie. Wsłuchał się mocno, po czym chwycił kartkę papieru i nakreślił na niej następujące słowa:
Widzisz
To jest tak
Czasem słychać pukanie
Kołatanie przypomina
Ktoś puka do serca naszego
Nie otwieraj
Nie ma komu
Bo nikt od zewnątrz nie puka
Ale ktoś jednak puka
I pukanie słychać
Oto Chrystus puka od środka
Bo On jest tam
Od początku
Wsłuchaj się w pukanie
To wystarczy
Wsłuchałeś się
I nadal słyszysz pukanie
To palce pukają w blat stołu
Z czynienia dobra
Niecierpliwości.
Historia tu opowiedziana jest historią prawdziwą; zdarzenia, rozmowy, miejsca i osoby nie zostały zmyślone. Wiersz kończący jest autorski.