Błędem jest sądzić, że jest to film dla dzieci. Sugeruje nam to plakat, sugeruje też – szczególnie drastycznie – fakt okaleczenia filmu dubbingiem. Nie wierzcie w to jednak. „Most do Terabithii” jest pozbawionym taniego sentymentalizmu filmem dla wszystkich, którzy mają ochotę na szczere doznania i chwile prawdziwych wzruszeń.
Opowieść jest prosta: dwoje dziecięcych bohaterów, trochę wyalienowany i mrukliwy Jesse oraz ekscentryczna i zadziorna (co nie przysparza jej przyjaciół wśród szkolnych kolegów) Leslie, pewnego dnia odkrywają na poły magiczną krainę, rozciągającą się w lesie, tuż za ich domostwami. I choć kraina, tytułowa Terabithia, jest w rzeczywistości wyłącznie tworem ich bujnej wyobraźni, to szybko staje się dla nich światem znacznie ciekawszym od tego realnego. Ucieczka od życiowych problemów do świata marzeń nie jest w końcu niczym nowym, także w kinie, jednak ta z filmu Gabora Csupo warta jest szczególnej uwagi. Bo nieczęsto trafiają się nam w kinach tak proste i szczere opowieści, zdecydowanie idące pod prąd filmowych trendów.
To, co w „Moście…” ujmuje najbardziej, to raczej niespotykane w kinie przyjęcie przez twórców wiarygodnej dla widzów perspektywy dziecka, przefiltrowanej jednak przez wrażliwość dorosłych odbiorców. Reżyser nawet przez moment nie usiłuje udawać, że robi film dla dzieci, nie próbuje mizdrzyć się do młodocianej (i dorosłej także) widowni ani przekupywać jej efekciarskimi zabiegami. Nic z tych rzeczy. „Terabithia” cechuje się spokojną, miejscami wręcz poetycką narracją, a bohaterowie obdarzeni są charakterami, za które każdy może i powinien ich polubić. Nie ma tu mydłkowatych przystojniaczków z castingu ani też plastikowych panienek w pastelach. Bohaterowie są prości, obdarzeni wyrazistymi charakterami i nie czuć od nich fałszu emocjonalnego, co w dużej mierze jest zasługą młodych aktorów. Jeśli ktoś nie jest w stanie zrozumieć, o czym piszę, niech porówna Josha Hutchersona, grającego Jessiego, z bezpłciowym i gładkolicym bohaterem ostatniej megaprodukcji fantasy, „Eragonem”. Kto szczęśliwie na tym drugim filmie nie był, niech obejrzy zdjęcia, a zobaczy, że nie kłamię.
Aktorzy na swoich miejscach, to oczywiście nie wszystko. Siłą filmu jest reżyser i jego nieprzeciętna umiejętność opowiadania historii. Wreszcie po latach znowu ktoś w kinie pokazuje nam, że film to historia, która nawet jeśli banalna, to dobrze opowiedziana może zdziałać cuda. Csupo zgrabnie omija pułapki, w jakie nietrudno wpaść przy takim temacie. Dzięki temu udaje mu się narzucić widzom specyficzny punkt widzenia, który chyba można nazwać dziecięcym, choć jednocześnie nie infantylnym. To dzięki scenom fantastycznym, obrazującym bujną wyobraźnię bohaterów, udaje nam się poczuć coś, czego nie czuliśmy od wielu lat. Dziecięca wrażliwość, bezpieczny kokon wyobraźni, dzięki którym kostropate drzewa mogą stać się wielkoludami, a rozbrykane wiewiórki dzikimi potworami, stają się w tym momencie także udziałem widzów. Fakt, że nie trąci to naiwnością i banałem świadczy o talencie reżysera i jego sporej wrażliwości, o co dziś tak trudno. Obserwujemy więc rodzącą się przyjaźń Leslie i Jessiego, pogrążamy się wraz z nimi w fantastycznych wytworach ich umysłów, z coraz większym zadowoleniem przyjmując własny powrót do zaginionego świata wrażliwości sprzed lat. Tragedia, która niespodziewanie przerywa tę magiczną sielankę wstrząsa, jednak daje też do myślenia. Jessie, który aktem swojego dziecięcego egoizmu pośrednio doprowadza do nieszczęścia, musi zmierzyć się z poczuciem winy, ale także pozwolić przekonać się, że w rzeczywistości nie jest niczemu winien. Niespodziewanie więc, na poły fantastyczny, na poły magiczny film przekształca się gwałtownie w opowieść o dojrzewaniu. Prawdziwe życie boleśnie uzmysławia bohaterom o twardej rzeczywistości, z którą ci jednak muszą nauczyć się sobie radzić.
Oczywiście, nie jest „Most do Terabithii” opowiastką umoralniającą ani też w prosty sposób dydaktyczną. Zapewnie będą tacy, którzy nagłe załamanie fabuły i nastroju filmu uznają, jeśli nie za reżyserską niezręczność, to przynajmniej za zbędną komplikację. To jednak błąd, bo tragiczne wydarzenia, mimo że przerywają radosne igraszki bohaterów, to jednak w efekcie przesycają film aurą prawdziwego wzruszenia. Ten niespodziewany emocjonalny prezent cieszy, choć każdy chyba wolałby, żeby film skończył się trochę szczęśliwiej… Ale to przecież jest samo życie – taka prawda płynie z ekranu i także w tym momencie jest ona pozbawiona banału, który zmąciłby dobre wrażenie całości.
Film, oprócz radości z obcowania z tak subtelną i delikatną materią fabuły, daje nam też parę dziecięcych aktorów, których zawodowa przyszłość budzi uzasadnione nadzieje. Josh Hutcherson zaskakuje wyciszoną jak na swój wiek kreacją, a urocza Annasophia Robb napełnia ekran subtelnym wdziękiem, za każdym razem gdy pojawia się w filmie. Wszystko to w rezultacie daje niezwykły efekt – pełne czarodziejskiego uroku dzieło, które w rzeczywistości jest przecież dość szczególnym dramatem obyczajowym.
Cóż, podsumować to można tylko w jeden sposób – całe szczęście, że jeszcze ktoś dziś potrafi robić takie filmy. Wiara w przyjaźń, radość płynącą z wyobraźni i dziecięca beztroska nieoczekiwanie czynią z „Mostu…” balsam na zbolałą duszę każdego, kto jest gotów zaakceptować kilka prostych, oczywistych prawd. Okazuje się, że takie prawdy potrafią dziś zaskoczyć swoją świeżością. Nie lekceważmy takiego daru.
0 votes Thanks 0
asia2205
W skrócie :P Kres marzeń 11-letniego Jesse'ego o zostaniu najszybszym człowiekiem świata następuje z chwilą, kiedy chłopiec w szkolnym wyścigu przegrywa z klasową samotniczką, Leslie. Nieoczekiwanie tak rozpoczyna się ich przyjaźń. Wkrótce przyjdzie im odkryć w pobliskim lesie zamieszkaną przez magiczne stworzenia krainę Terabithii. Przyjaźń z elfami i trollami zaowocuje objęciem przez Jesse`ego i Leslie rządów w tym niezwykłym królestwie.
Błędem jest sądzić, że jest to film dla dzieci. Sugeruje nam to plakat, sugeruje też – szczególnie drastycznie – fakt okaleczenia filmu dubbingiem. Nie wierzcie w to jednak. „Most do Terabithii” jest pozbawionym taniego sentymentalizmu filmem dla wszystkich, którzy mają ochotę na szczere doznania i chwile prawdziwych wzruszeń.
Opowieść jest prosta: dwoje dziecięcych bohaterów, trochę wyalienowany i mrukliwy Jesse oraz ekscentryczna i zadziorna (co nie przysparza jej przyjaciół wśród szkolnych kolegów) Leslie, pewnego dnia odkrywają na poły magiczną krainę, rozciągającą się w lesie, tuż za ich domostwami. I choć kraina, tytułowa Terabithia, jest w rzeczywistości wyłącznie tworem ich bujnej wyobraźni, to szybko staje się dla nich światem znacznie ciekawszym od tego realnego. Ucieczka od życiowych problemów do świata marzeń nie jest w końcu niczym nowym, także w kinie, jednak ta z filmu Gabora Csupo warta jest szczególnej uwagi. Bo nieczęsto trafiają się nam w kinach tak proste i szczere opowieści, zdecydowanie idące pod prąd filmowych trendów.
To, co w „Moście…” ujmuje najbardziej, to raczej niespotykane w kinie przyjęcie przez twórców wiarygodnej dla widzów perspektywy dziecka, przefiltrowanej jednak przez wrażliwość dorosłych odbiorców. Reżyser nawet przez moment nie usiłuje udawać, że robi film dla dzieci, nie próbuje mizdrzyć się do młodocianej (i dorosłej także) widowni ani przekupywać jej efekciarskimi zabiegami. Nic z tych rzeczy. „Terabithia” cechuje się spokojną, miejscami wręcz poetycką narracją, a bohaterowie obdarzeni są charakterami, za które każdy może i powinien ich polubić. Nie ma tu mydłkowatych przystojniaczków z castingu ani też plastikowych panienek w pastelach. Bohaterowie są prości, obdarzeni wyrazistymi charakterami i nie czuć od nich fałszu emocjonalnego, co w dużej mierze jest zasługą młodych aktorów. Jeśli ktoś nie jest w stanie zrozumieć, o czym piszę, niech porówna Josha Hutchersona, grającego Jessiego, z bezpłciowym i gładkolicym bohaterem ostatniej megaprodukcji fantasy, „Eragonem”. Kto szczęśliwie na tym drugim filmie nie był, niech obejrzy zdjęcia, a zobaczy, że nie kłamię.
Aktorzy na swoich miejscach, to oczywiście nie wszystko. Siłą filmu jest reżyser i jego nieprzeciętna umiejętność opowiadania historii. Wreszcie po latach znowu ktoś w kinie pokazuje nam, że film to historia, która nawet jeśli banalna, to dobrze opowiedziana może zdziałać cuda. Csupo zgrabnie omija pułapki, w jakie nietrudno wpaść przy takim temacie. Dzięki temu udaje mu się narzucić widzom specyficzny punkt widzenia, który chyba można nazwać dziecięcym, choć jednocześnie nie infantylnym. To dzięki scenom fantastycznym, obrazującym bujną wyobraźnię bohaterów, udaje nam się poczuć coś, czego nie czuliśmy od wielu lat. Dziecięca wrażliwość, bezpieczny kokon wyobraźni, dzięki którym kostropate drzewa mogą stać się wielkoludami, a rozbrykane wiewiórki dzikimi potworami, stają się w tym momencie także udziałem widzów. Fakt, że nie trąci to naiwnością i banałem świadczy o talencie reżysera i jego sporej wrażliwości, o co dziś tak trudno.
Obserwujemy więc rodzącą się przyjaźń Leslie i Jessiego, pogrążamy się wraz z nimi w fantastycznych wytworach ich umysłów, z coraz większym zadowoleniem przyjmując własny powrót do zaginionego świata wrażliwości sprzed lat. Tragedia, która niespodziewanie przerywa tę magiczną sielankę wstrząsa, jednak daje też do myślenia. Jessie, który aktem swojego dziecięcego egoizmu pośrednio doprowadza do nieszczęścia, musi zmierzyć się z poczuciem winy, ale także pozwolić przekonać się, że w rzeczywistości nie jest niczemu winien. Niespodziewanie więc, na poły fantastyczny, na poły magiczny film przekształca się gwałtownie w opowieść o dojrzewaniu. Prawdziwe życie boleśnie uzmysławia bohaterom o twardej rzeczywistości, z którą ci jednak muszą nauczyć się sobie radzić.
Oczywiście, nie jest „Most do Terabithii” opowiastką umoralniającą ani też w prosty sposób dydaktyczną. Zapewnie będą tacy, którzy nagłe załamanie fabuły i nastroju filmu uznają, jeśli nie za reżyserską niezręczność, to przynajmniej za zbędną komplikację. To jednak błąd, bo tragiczne wydarzenia, mimo że przerywają radosne igraszki bohaterów, to jednak w efekcie przesycają film aurą prawdziwego wzruszenia. Ten niespodziewany emocjonalny prezent cieszy, choć każdy chyba wolałby, żeby film skończył się trochę szczęśliwiej… Ale to przecież jest samo życie – taka prawda płynie z ekranu i także w tym momencie jest ona pozbawiona banału, który zmąciłby dobre wrażenie całości.
Film, oprócz radości z obcowania z tak subtelną i delikatną materią fabuły, daje nam też parę dziecięcych aktorów, których zawodowa przyszłość budzi uzasadnione nadzieje. Josh Hutcherson zaskakuje wyciszoną jak na swój wiek kreacją, a urocza Annasophia Robb napełnia ekran subtelnym wdziękiem, za każdym razem gdy pojawia się w filmie. Wszystko to w rezultacie daje niezwykły efekt – pełne czarodziejskiego uroku dzieło, które w rzeczywistości jest przecież dość szczególnym dramatem obyczajowym.
Cóż, podsumować to można tylko w jeden sposób – całe szczęście, że jeszcze ktoś dziś potrafi robić takie filmy. Wiara w przyjaźń, radość płynącą z wyobraźni i dziecięca beztroska nieoczekiwanie czynią z „Mostu…” balsam na zbolałą duszę każdego, kto jest gotów zaakceptować kilka prostych, oczywistych prawd. Okazuje się, że takie prawdy potrafią dziś zaskoczyć swoją świeżością. Nie lekceważmy takiego daru.
Kres marzeń 11-letniego Jesse'ego o zostaniu najszybszym człowiekiem świata następuje z chwilą, kiedy chłopiec w szkolnym wyścigu przegrywa z klasową samotniczką, Leslie. Nieoczekiwanie tak rozpoczyna się ich przyjaźń. Wkrótce przyjdzie im odkryć w pobliskim lesie zamieszkaną przez magiczne stworzenia krainę Terabithii. Przyjaźń z elfami i trollami zaowocuje objęciem przez Jesse`ego i Leslie rządów w tym niezwykłym królestwie.