Streść tekst w mniej więcej 10 zdaniach. Pierwszą swoją podróż odbyłam przez pola, piechotą. Długo nikt nie zauważył mojego zniknięcia, dlatego udało mi się pójść całkiem daleko. Przeszłam cały park, a potem - polnymi drogami, przez kukurydzę i wilgotne, pełne kaczeńców łąki, pokratkowane rowami melioracyjnymi - do samej rzeki. […] Gdy wspięłam się na wał ochronny, zobaczyłam ruchomą wstęgę, drogę, która wypływała poza kadr, poza świat. I jeśli ktoś miał szczęście, mógł zobaczyć na niej barki, płaskie wielkie łodzie, które sunęły w obie strony, nie zważając na brzegi, na drzewa, na stojących na wale ludzi[...] Marzyłam, żeby, gdy dorosnę, pracować na takiej barce, a najlepiej – stać się samą barką. To nie była wielka rzeka, to zaledwie Odra; ale i ja wtedy byłam mała. Mnie jednak zupełnie wystarczała, wydawała się ogromna. Płynęła jak chciała, od dawna nie regulowana, skłonna do
wylewów, nieobliczalna. Nie zwracała na mnie uwagi, zajęta sobą, zmienna, wędrująca woda, do której nigdy nie można wejść dwa razy, jak się później dowiedziałam. Stojąc na przeciwpowodziowym wale, wpatrzona w nurt, zdałam sobie sprawę, że - mimo wszelkich
niebezpieczeństw - zawsze lepsze będzie to, co jest w ruchu, niż to, co w spoczynku; że szlachetniejsza będzie zmiana niż stałość; że znieruchomiałe musi ulec rozpadowi, degeneracji i obrócić się w perzynę, ruchome zaś - będzie trwało nawet wiecznie. Moi rodzice nie byli do końca plemieniem osiadłym. Wiele razy przeprowadzali się z miejsca na miejsce, aż w końcu zatrzymali się na dłużej w prowincjonalnej szkole, daleko od porządnej drogi i kolejowej stacji. Podróżą stawało się już samo wyjście za miedzę, wyprawa do miasteczka. Zakupy, składanie papierów w urzędzie gminy, zawsze ten sam fryzjer na rynku przy ratuszu, w tym samym fartuchu, pranym i chlorowanym bez skutku, bo farby do włosów klientek zostawiały na nim kaligraficzne plamy, chińskie znaki. Te ich turystyczne wakacyjne wyjazdy, strachliwe, skodą zapakowaną pod sufit. Długo przygotowywane, planowane wieczorami na przedwiośniu, gdy ledwie zszedł śnieg, lecz ziemia jeszcze nie otrzeźwiała. Należeli do pokolenia, które jeździło z przyczepami kempingowymi, ciągnąc za sobą namiastkę domu. Kuchenkę gazową, składane stoliki i krzesła. Plastikowy sznur do rozwieszania prania na postojach i drewniane klamerki. Ceraty na stół, nieprzemakalne. Turystyczny komplet do pikniku – kolorowe plastikowe talerze, sztućce, solniczki i kieliszki. Ojciec kupił gdzieś w drodze, na jakichś pchlich targach, które z matką szczególnie lubili odwiedzać (gdy nie fotografowali się akurat pod kościołami i pomnikami), wojskowy czajnik - miedziany instrument, naczynie z tubą w środku, do której wkładało się garść patyków i zapalało. I choć na kempingach można było korzystać z elektryczności, gotował wodę w tym imbryku, dymiąc i bałaganiąc. Rozsiadali się w oznaczonych miejscach, na polach kempingowych, zawsze w towarzystwie takich samych jak oni, ucinając sobie z sąsiadami pogawędki nad skarpetami suszącymi się na linkach namiotów. Ustalano trasy podróży z przewodnikiem, starannie zaznaczając atrakcje. Do południa kąpiel w morzu albo w jeziorze, a po południu wyprawa do starożytności zabytków miast zakończona kolacją - najczęściej były to weki: gulasz, kotlety mielone, klopsy w sosie pomidorowym. Trzeba było tylko ugotować makaron albo ryż. Wieczne oszczędzanie pieniędzy, złoty jest słaby, to grosz świata. Poszukiwanie miejsc, gdzie można się podłączyć do prądu, i potem niechętne pakowanie się, żeby ruszyć dalej, zawsze jednak w metafizycznej orbicie domu. Nie byli prawdziwymi podróżnikami, bo wyjeżdżali po to, żeby wrócić. A wracali z ulgą, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Wracali, żeby zebrać z komody stosy listów i rachunków. Zrobić wielkie pranie. Potem cały rok wiedli życie osiadłe, to dziwne życie, kiedy rankiem wraca się do tego, co zostawiło się wieczorem, gdzie ubranie przesiąka zapachem własnego mieszkania, a stopy niestrudzenie wydeptują ścieżkę na dywanie. To nie dla mnie. Widocznie brakowało mi jakiegoś genu, który sprawia, że gdy tylko przystanie się na dłużej w jakimś miejscu, zaraz zapuszcza się korzenie. Wiele razy próbowałam, ale moje korzenie zawsze były płytkie i wywracał mnie byle jaki podmuch wiatru. Nie umiałam kiełkować, zostałam pozbawiona tej roślinnej zdolności. Moja energia bierze się z ruchu - z trzęsienia autobusów, z warkotu samolotów, z kołysania promów i pociągów. Jestem poręczna, nieduża i dobrze spakowana. Mam mały żołądek, niewymagający, mocne płuca, zwarty brzuch i silne mięśnie ramion. Nie biorę żadnych leków, nie noszę okularów, nie używam hormonów. Strzygę włosy maszynką, raz na trzy miesiące, prawie nie stosuję kosmetyków. Mam zdrowe zęby […] Wątrobę mam w normie. Trzustkę - w normie. Nerkę prawą i lewą w wyśmienitym stanie. Moje IQ - jeśli się w to wierzy - 121; wystarczy. Mam szczególnie rozwiniętą wyobraźnię przestrzenną[...]. Książki kupuję raczej w miękkich okładkach, żeby bez żalu móc je zostawić na peronie, dla innych oczu. Niczego nie kolekcjonuję.
Już od najmłodszych lat lubiłam poznawać świat, podróżować, chodzić własnymi scieżkami , a kiedy po raz pierwszy zobaczyłam barkę, marzyłam, aby kiedyś na niej pracować. Zawsze myślałam, że lepiej jest być w ruchu, tak jak rzeka Odra, niż być w spoczynku. A moi rodzice nie potrafili usiedziec na miejscu i ciągle zmieniali miejsce zamieszkania, ciągnąc ze sobą przyczepę kempingową. W tym czasie na polach namiotowych było wielu takich jak oni, którzy podróżowali, zwiedzając ciekawe miejsca. Moim rodzice jedli w tym czasie gotowe pulpety , kotlety czy gulasz, ale nie narzekali, bo pragnęli zwiedzać zabytki starozytności. Potem wracali do domu i zajmowali się codziennymi sprawami, aby za rok znowu wyruszyć w podróż. Mnie takie życie w jednym miejscu nie odpowiadało, ponieważ nie umiałam nigdzie na dłuzej zagrzać miejsca. Czułam, że żyję tylko wtedy, kiedy czułam ruch autobusów, samolotów czy pociągów. Jestem zdrowa, sprawna fizycznie nie potrzebuję żadnych wygód i w każdej chwili mogę wyruszyc w kolejną podróż.