Referat na min.4 str A4. Temat: Przyroda, zabytki , turystyka pobrzeży. Proszę o szybkie odpowiedzi :D
edziasisi
* „Trzymajmy się razem”, czyli debata na rzecz utworzenia Metropolii Trójmiasto w Politechnice Gdańskiej.
Stwórzmy jedną metropolię - Trójmiasto! To, jakże dobitne hasło zawiera główny cel debaty, która odbyła się 24 maja 2006 roku na Politechnice Gdańskiej. Uczestnicy dyskusji, wśród których znaleźli się m.in. ludzie kultury, nauki, przedstawiciele firm różnych branż, społecznicy i dziennikarze, postulowali, aby Gdańsk, Sopot i Gdynia – z uwagi na znaczne korzyści dla mieszkańców - połączyły się w metropolitalny zespół. Korzyści dla nas, wszystkich mieszkańców, to myśl przewodnia podjętych działań a zarazem wyznacznik sposobu ich realizacji. Chodzi tu bowiem o szeroki oddolny ruch obywatelski, swoiste „pospolite ruszenie” objawiające się w aktywnych działaniach ludzi na każdym szczeblu i polu oraz wywieraniu presji na decydentów, tak by uwzględniali w zarządzaniu powierzonymi im sprawami ten nadrzędny cel, jakim winna być wizja rozwoju całego regionu. Stąd wśród zebranych nie było ani polityków ani przedstawicieli władz samorządowych.
Nie trzeba długo się zastanawiać, na czym może zyskać Trójmiasto jednocząc się w jedną metropolię. Pole do współpracy rozciąga się od sfery kulturalnej, przez komunikację, aż po gospodarkę. Począwszy od przysłowiowego już wspólnego biletu komunikacji miejskiej, aż po tak rozległe i strategiczne sfery jak przygotowanie skutecznej polityki inwestycyjnej, komunikacyjnej i transportowej, wspólnej polityki bezpieczeństwa publicznego, planowanie przestrzenne oraz przemyślaną kampanię promocyjną Trójmiasta i regionu, rozwój ośrodków naukowo-badawczych i instytucji gospodarki innowacyjnej, wspieranie ochrony przyrody, czy też koordynację rozwoju kultury i sportu. Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową w przeprowadzonej przez siebie analizie wymienił aż siedemnaście obszarów, w których współpraca między mającymi tworzyć metropolię miastami jest niemalże konieczna. Nawiązanie dobrze skoordynowanej współpracy z pewnością wykluczyłoby niezdrową konkurencję między nimi w wielu istotnych sprawach jak na przykład dotacje ze środków europejskich i funduszy krajowych na inwestycje podobne, promocja gospodarcza i turystyczna. Tylko w taki sposób można zatrzymać peryferyzację Trójmiasta i idącą za nią marginalizację Pomorza. Jednak zamiast współpracy, króluje konkurencja...
Argumentem, który zdaje się najbardziej przemawiać za powołaniem, i to w jak najkrótszym czasie, wspólnej metropolii jest fakt, że Pomorze, pomimo ogromnego potencjału oraz licznych atutów gospodarczych, kulturalnych, turystycznych i oświatowych, nie wykorzystuje, a wręcz traci szansę na dynamiczną prosperity. Dlatego też podczas debaty dr Tomasz Parteka z Wydziału Architektury PG podkreślał, że z uwagi na trzy odrębnie funkcjonujące i prowadzące niejednolitą politykę samorządy, Trójmiasto ma wiele mniejsze szanse na zdynamizowanie rozwoju w porównaniu z Krakowem, Wrocławiem czy też Poznaniem. Najważniejsze jednak, że takie szanse istnieją... Rektor naszej uczelni, prof. Janusz Rachoń podzielający to przekonanie posłużył się obrazowym przykładem wspólnych działań na rzecz budowy autostrady A-1, wyróżniając współpracę jako najlepszy sposób na największe efekty w każdych okolicznościach. Z kolei Wojciech Rybowski, prezes Gdańskiej Fundacji Kształcenia Menedżerów wskazywał m.in., że stworzenie metropolii doprowadziłoby do oszczędności poprzez eliminację powielających się struktur zarządzania i administracji. Poruszając kwestie administracyjne zgromadzeni zgadzali się, że stworzenie metropolii przyniosłoby niezaprzeczalne korzyści wszystkim trzem ośrodkom miejskim i nie tylko, choć problem nazewnictwa przy tak różnych historycznie korzeniach i osiągnięciach Gdańska, Gdyni i Sopotu uznali za jeden z istotniejszych do rozwiązania.
Uczestnicy debaty zgodnie przyznali, że zanim przyjdzie czas na zajmowanie się kwestią organizacji administracyjnej metropolii, trzeba doprowadzić do stworzenia wspólnej polityki w zakresie gospodarczym, oświatowym i kulturalnym. Postulowano koordynację wielu poczynań tak by wzajemnie się uzupełniały tworząc i silny wspólny front działań i szerszą, bardziej dostępną ofertę dla mieszkańców i gości, a jako przykład podano m.in. utworzenie, na bazie Międzynarodowych Targów Gdańskich, centrum kongresowego, wystawienniczego i koncertowego dla Metropolii, powołanie jednego biura rozwoju Trójmiasta, stworzenie wspólnej platformy promocji Trójmiasta w kraju i zagranicą czy wspólnego kalendarza imprez kulturalnych w Trójmieście.
Podczas debaty ukonstytuował się komitet, którego zadaniem będzie koordynacja działań obywatelskich na rzecz utworzenia trójmiejskiej metropolii. W jego skład weszli: prof. Cezary Windorbski, Honorowy Ambasador Miasta Gdańska w Warszawie, prof. Wojciech Rybowski, prezes Gdańskiej Fundacji Kształcenia Menedżerów i p.o. wiceprezesa Gdańskiego Klubu Biznesu, dr Zbigniew Markowski, prezes firmy OM Investment i członek Gdańskiego Klubu Biznesu, dwaj zasłużeni dla pomorskiej gospodarki członkowie Klubu -Andrzej Ubertowski i Jan Zarębski, a także rektor Politechniki Gdańskiej, prof. Janusz Rachoń.
Wszystkim zgromadzonym przedstawiono „Deklarację w sprawie celowości utworzenia Metropolii Trójmiejskiej oraz udziału w Pracach Obywatelskiego Komitetu na rzecz utworzenia tej Metropolii”, o której mowa na wstępie.
* „Przez dialog do zaufania i współpracy”, czyli jak zbudować tożsamość regionalną. Relacja z I Pomorskiego Kongresu Obywatelskiego
Niewątpliwym zaszczytem i nie lada wyróżnieniem dla naszej Alma Mater jest fakt, że I Pomorski Kongres Obywatelski odbył się właśnie w jej murach. 13 maja br. o godz.10.00 Jan Szomburg, prezes Instytutu Badań Nad Gospodarką Rynkową zainaugurował I Pomorski Kongres Obywatelski przebiegający pod hasłem „W stronę wspólnoty regionalnej”. Idea Kongresu brzmi niezwykle wymownie: „Przez dialog do zaufania i współpracy” i prowadzi do pozapolitycznej, otwartej debaty wokół przyszłości Pomorza. I Pomorski Kongres Obywatelski można uznać za kontynuację Kongresu Obywatelskiego, który odbył się w Warszawie w listopadzie 2005 roku. Wówczas debata toczyła się nad wizją rozwoju Polski, czego naturalną konsekwencją jest przejście do rozważań nad wizerunkiem konkretnego regionu. Upłynęło dokładnie 7 lat od powstania samorządowego województwa, mimo to w tym czasie nie powstała spójna, oparta na współpracy wspólnota regionalna. Dlatego właśnie nadrzędnym celem Kongresu było otwarcie drzwi prowadzących w kierunku budowy owej wspólnoty, umożliwiającej podejmowanie długofalowych działań na skalę całego województwa. Kongres stał się zatem miejscem dialogu między subregionami Pomorza, a tym samym między różnymi pokoleniami i środowiskami społecznymi. Ci, którzy zdecydowali się na udział w Kongresie – ponad 500 osób, pośród których znaleźli się ludzie bardzo młodzi i starsi, uznani naukowcy i uczniowie, biznesmeni i bezrobotni, samorządowcy, politycy oraz przedstawiciele organizacji pozarządowych i świata kultury - utożsamili się tym samym z przesłaniem, że tylko dialog prowadzi do zaufania, a zaufanie do owocnej współpracy. Właśnie problem zaufania stał się myślą przewodnią wystąpienia zamykającego Kongres, które wygłosił Prof. Jerzy Buzek, były Premier RP a obecnie Poseł do Parlamentu Europejskiego. Tezę tę podnosił również Prof. Piotr Sztompka w swoim referacie „O potrzebie wspólnoty obywatelskiej”. Autor starał się odpowiedzieć na pytanie czym jest wspólnota obywatelska. Podkreślał, że są trzy rodzaje więzi moralnej konstytuujące wspólnotę obywatelską: zaufanie, lojalność i solidarność. „Zaufanie to oczekiwanie godnego postępowania innych - innych ludzi, instytucji, organizacji – wobec nas, liczenie na ich kompetencje, uczciwość, prawdomówność. Lojalność to druga strona zaufania: powinność nienaruszania zaufania jakim zostaliśmy obdarzeni i wywiązywania się z podjętych zobowiązań. Solidarność to troska o interesy innych, objętych granicami „my”, czyli o dobro wspólne i gotowość do działania na rzecz dobra wspólnego, nawet wtedy gdy wymaga to wyrzeczeń z naszej strony. I to wcale nie z jakichś pobudek altruistycznych, lecz w wyniku zrozumienia, że jeżeli „nam” będzie lepiej, to będzie lepiej i „mnie” – mówił Profesor Sztompka (całe wystąpienie zamieszczamy poniżej).
Jakże logiczne to słowa, jak mądre i jak jednocześnie niewielkie znajdują zrozumienie i zastosowanie w realnym życiu Polaków. Bo choć większość z nas doskonale rozumie samą ideę; na niej przecież oparte są silne więzi rodowe, to w niewielkim stopniu stosujemy ją w szerszym gronie – sąsiedzkim, zawodowym, wspólnoty lokalnej czy wreszcie narodowej. A jakie są tego skutki? Wg słów Profesora – „Atrofia społeczeństwa obywatelskiego przejawia się albo w skrajnym zawężeniu więzi moralnej - tylko do mojej rodziny, mojego kręgu przyjaciół, mojej partii, mojej frakcji, mojej koterii - albo w ogóle w osłabieniu czy zaniku tych trzech rodzajów więzi moralnej. Gdy zaufanie, lojalność i solidarność obowiązują tylko w wąskim kręgu „swoich”, a wobec innych stosuje się reguły przeciwne, wspólnota obywatelska zostaje rozbita.” A społeczeństwo obywatelskie, jak argumentował Prof. Sztompka, to najcenniejszy kapitał społeczny, bez którego demokracja funkcjonować nie może. Mówiąc o wspólnocie regionalnej, warto wziąć pod uwagę fakt, że woj. pomorskie w większości rankingów plasuje się na 6 bądź 7 pozycji wśród wszystkich polskich województw. Co zrobić aby Pomorze znalazło się w grupie 3 najbardziej rozwiniętych województw? Wokół tego pytania ogniskowała się tematyka debat kongresowych, która choć bardzo zróżnicowana, zawsze dotyczyła naszego regionu. Gdy uczestnicy zastanawiali się nad tożsamością Pomorza podkreślali, że województwo pomorskie jest tworem sztucznym, czyli łączącym tereny o różnej przeszłości historycznej, o innej tożsamości terytorialnej oraz o innym stopniu rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego. „Tożsamości pomorskich”- jak podkreślali uczestnicy jest naprawdę wiele. Aby zbudować jedną tożsamość regionalną należy zacząć od rodziny, związków lokalnych, poszczególnych dzielnic, miasta aż po subregiony – to podstawa do jedności regionalnej. Konieczne jest także, jak podkreślał prof. Stefan Chwin, obudzenie „ducha pomorskiego”. Sporo czasu poświęcono aktywności młodzieży, od wychowania której zależy w dużym stopniu tworzenie społeczeństwa obywatelskiego i rozwój nowoczesnej gospodarki Pomorza. Debatujący starali się odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego młodzi ludzie emigrują z Pomorza za granicę? Czy dlatego, że są bierni i chcą podjąć jakąkolwiek pracę najemną czy też dlatego, że są aktywni i „duszą się” na Pomorzu? W obu ewentualnościach jest sporo prawdy, toteż należy głośno mówić o wpływie edukacji i kultury na rozkwit naszego regionu i starannie kształtować wzorce zachowań młodych.
Burzliwą okazała się sesja pt. „Jakich elit potrzebujemy? Jak je wyłaniać?”, którą prowadziła Barbara Szczepuła. Najmłodsi uczestnicy debaty wyrażali pogląd, że elity utrudniają im awans, zarówno społeczny jak i zawodowy. Niektórzy podkreślali, że Polacy niechętnie słuchają elit, a inni, w których gronie znalazł się m.in. Witold Żylicz, dyrektor National Oilwell Poland, ostrzegali, że Polska zbyt lekkomyślnie pozbywa się inteligencji technicznej. Mówiąc o fałszywej elicie jako „szewcach, krawcach i fryzjerach oraz szemranych reżyserach” pisarz Paweł Huelle dokonał ironicznej trawestacji dzieła Witkacego. Ważna była również kwestia stworzenia mostu porozumienia między elitami, a mieszkańcami regionu. Nie mniej nurtujące były kwestie ściśle dotyczące Trójmiasta. Uczestnicy zastanawiali się m.in. nad tym, w jaki sposób otworzyć Trójmiasto na subregiony i odwrotnie? na czym powinno polegać przywództwo Trójmiasta? oraz w jaki sposób tworzyć zwarty organizm aglomeracji trójmiejskiej? Nie sposób oczywiście wyliczyć wszystkich kwestii, które zajmowały uczestników Kongresu, jednak z całą pewnością można stwierdzić, że wszystkie dysputy i dociekania przebiegały w atmosferze przepełnionej pozytywną energią. Taki klimat doskonale sprzyjał wymianie informacji, pomysłów i idei.Regionalne rekolekcje obywatelskie, bo takim mianem określano Kongres, kierowały ku zachowaniu fundamentalnych wartości, norm zachowań i postaw, a przez to zmierzał do prawdziwej, obywatelskiej samorządności. Z tego względu nie będzie zbyt daleko idącym stwierdzenie, że debaty kongresowe urzeczywistniły przewodnie hasło Kongresu. Świadczy o tym chociażby fakt, że uczestnicy postanowili tworzyć Pomorskie Sieci Dialogu, będące kontynuacją idei kongresowych. Dla tego celu uruchomiono specjalny pomorski portal dyskusji obywatelskiej: www.ForumPomorze.pl
* O potrzebie wspólnoty obywatelskiej
Piotr Sztompka
W l831 roku francuski myśliciel polityczny Alexis de Tocqueville pojechał do Ameryki i odkrył tajemnicę amerykańskiej demokracji: oddolną zdolność do mobilizacji, organizowania się, stowarzyszania, współdziałania. W słynnym dziele „Demokracja w Ameryce” pisał: „Niezależnie od wieku, pozycji i poziomu umysłowego Amerykanie nieustannie się stowarzyszają. Mają nie tylko towarzystwa handlowe i przemysłowe, do których należą wszyscy, ale również mnóstwo innych. (...) Amerykanie stowarzyszaja się w celu organizowania zabaw, tworzenia seminariów, budowania zajazdów, wznoszenia kościołów, rozpowszechniania książek, wysyłania misjonarzy na antypody. W ten właśńie sposób zakłada się w Ameryce szpitale, więzienia, szkoły.” (Demokracja w Ameryce, Kraków 1996, wyd. Znak, tom I s.116). Sto czterdzieści lat później, w 1970 roku, amerykański politolog z Harvardu Robert Putnam pojechał do Włoch i odkrył tajemnicę prosperującej północy i zacofanego południa. W książce „Demokracja w działaniu” pisał: „Niektóre regiony Włoch mają szczęście, ponieważ żywe są w nich normy obywatelskiej aktywności i zaangażówania, podczas gdy nad innymi ciąży przekleństwo stosunków politycznych kształtowanych przez sztywne, hierarchiczne zależności, a życie publiczne cechuje fragmentacja, izolacja i atmosfera nieufności. (...) W najbardziej obywatelskich regionach, takich jak Emilia-Romania, obywatele aktywnie angażują się we wszystkie rodzaje lokalnych zrzeszeń – stowarzyszenia literackie, lokalne orkiestry, kluby myśłiwskie, spółdzielnie i tak dalej. Żywo śledzą sprawy publiczne w lokalnej prasie i angażują się w politykę z programowego przekonania” (Demokracja w działaniu, Kraków 1995, wyd..Znak, ss.31-32 i 149). To Putnam właśnie wprowadza do literatury socjologicznej i politologicznej pojęcie społeczeństwa obywatelskiego i kapitału społecznego. Konstatuje: „Zdecydowanie najważniejszym czynnikiem odpowiedzialnym za dobry rząd jest stopień, w jakim społeczne i polityczne życie w regionie zbliża się do ideału wspólnoty obywatelskiej” (s. 183). Znów mija trochę lat i idea społeczeństwa obywatelskiego i samorządnej rzeczypospolitej stają się sztandarowymi hasłami opozycji demokratycznej: znalazły się w dokumentach KORu i Solidarności, w Karcie 77 i esejach Vaclava Havla w Czechosłowacji, w artykułach Janosa Kisa i Elmera Hankisa na Węgrzech, w tekstach Adama Michnika i Bolesława Geremka. W 1990 roku Jan Paweł II przewodniczyl w Castel Gandolfo konferencji intelektualistów poświęconej budowaniu społeczeństwa obywatelskiego (zob. Europa i społeczeństwo obywatelskie, Kraków 1994, wyd. Znak). Praktyczne doświadczenie rekonstrukcji społeczeństwa obywatelskiego po czasach totalitarnej „prożni społecznej” stało się ogromnym osiągnięciem krajów postkomunistycznych, do dzis z podziwem analizowanym i teoretycznie rozwijanym przez filozofów, socjologów, czy politologów w całym świecie (zob. J.Szacki, red., Ani książę, ani kupiec: obywatel, Kraków 1997, wyd. Znak).Inaczej jednak postrzega ideę społeczeństwa obywatelskiego architekt aktualnej polskiej polityki, Jarosław Kaczyński : „Pomysł na społeczeństwo obywatelskie obsługiwał (...) przede wszystkim interes polityczny grup dysydenckich, które wychodziły – czy to w sensie czysto biograficznym czy środowiskowym – z realnego socjalizmu. One chciały mieć jakiś wehikuł polityczny, bo silnej partii nigdy nie udało się im zbudować. Takim wehikułem stały się struktury społeczeństwa obywatelskiego, przeciwstawione polityce i państwu. Owo społeczeństwo obywatelskie miało być przy tym konstrukcją całkowicie beztreściową” (Wywiad w „Dzienniku” 21.IV.2006). Dezawuowanie społeczeństwa obywatelskiego jest prostą konsekwencją apoteozy państwa. Obie tendencje są logicznie powiązane. I obie uważam za niebezpieczne dla polskiej demokracji.Czym bowiem jest wspólnota obywatelska, społeczeństwo obywatelskie, ten najcenniejszy kapitał społeczny, bez którego demokracja funkcjonować nie może? Najprościej wyraża to owo magiczne słowo „my”, „my lud” od którego zaczyna się biblia demokracji - amerykańska konstytucja i którym zaczynał swoje słynne przemówienie w amerykańskim kongresie Lech Wałęsa. „My” to znaczy zbiór ludzi pomiędzy którymi istnieją silne więzi moralne, którzy dzięki tym więziom tworzą wspólnotę zdolną do wspólnego myślenia i wspólnego działania we wspólnych sprawach. Takie więzi, niejako horyzontalne, poziome są czymś zupełnie innym od pionowych, wertykalnych więzi władzy, podporządkowania jednych ludzi drugim, poddanych – władzy państwowej. Są trzy rodzaje więzi moralnej konstytuujące wspólnotę obywatelską: zaufanie, lojalność i solidarność. Zaufanie to oczekiwanie godnego postępowania innych - innych ludzi, instytucji, organizacji – wobec nas, liczenie na ich kompetencje, uczciwość, prawdomówność. Lojalność to druga strona zaufania: powinność nienaruszania zaufania jakim zostaliśmy obdarzeni i wywiązywania się z podjętych zobowiązań. Solidarność to troska o interesy innych, objętych granicami „my”, czyli o dobro wspólne i gotowość do działania na rzecz dobra wspólnego, nawet wtedy gdy wymaga to wyrzeczeń z naszej strony. I to wcale nie z jakichś pobudek altruistycznych, lecz w wyniku zrozumienia, żę jeżeli „nam” będzie lepiej, to będzie lepiej i „mnie”. Atrofia społeczeństwa obywatelskiego przejawia się albo w skrajnym zawężeniu więzi moralnej - tylko do mojej rodziny, mojego kręgu przyjaciół, mojej partii, mojej frakcji, mojej koterii - albo w ogóle w osłabieniu czy zaniku tych trzech rodzajów więzi moralnej. Gdy zaufanie, lojalność i solidarność obowiązują tylko w wąskim kręgu „swoich”, a wobec innych stosuje się reguły przeciwne, wspólnota obywatelska zostaje rozbita. W to miejsce pojawia się inny typ wspólnoty, w skrajnej postaci występujący w mafii, który dlatego nazwać można wspólnotą mafijną. Wspólnota obywatelska zanika także wtedy, gdy w szerszych kręgach społecznych w miejsce więzi moralnych uzyskują przyzwolenie, a nawet uznanie amoralne relacje do innych. Antytezą zaufania jest cynizm, czyli rozpowszechniona podejrzliwość, nieufność, przypisywanie innym najniższych motywów, doszukiwanie się wszechobecnych spisków czy układów. Antytezą lojalności jest manipulacja czyli wykorzystywanie zaufania innych, ich naiwności, łatwowierności, posługiwanie się oszustwem i kłamstwem. Antytezą solidarności jest obojętność, czyli skrajna interesowność, egoizm, indyferentyzm wobec szkód czy cierpień innych. Prawdziwych obywateli, a więc uczestników obywatelskiej wpólnoty nie da się nominować odgórnie. Nie zapewni tego nawet najbardziej okazały państwowy „Instytut Klonowania Obywateli”. Obywatelami ludzie sami się stają wtedy, gdy władza otwiera im wolne pole uczestnictwa w życiu publicznym, daje szanse na sensowną aktywność, której owoce nie są marnotrawione, gdy państwo strzeże reguł gry na tym społecznym boisku a elity polityczne dają przez swoje własne działania dobre przykłady cnót obywatelskich: kompetencji, rzetelności, konsekwencji, uczciwości, prawdomówności, troski o dobro wspólne. Istnienie wspólnoty obywatelskiej opartej na więziach moralnych – zaufaniu, lojalności, solidarności – to klucz do pomyślności społeczeństwa. W gospodarce sprawia, że obywatele zakładaja firmy, inwestują, oszczędzają, biorą kredyty, tworzą innowacje – a efektem ich zbiorowej aktywności jest wzrost gospodarczy. W polityce więzi moralne sprawiają, że obywatele idą do wyborów, uczestniczą w działalności samorządowej, powołują organizacje pozarządowe, stowarzyszenia, fundacje, uczestniczą w ruchach społecznych, interesują się sprawami publicznymi. Tętno życia politycznego bije wtedy na dole, w kręgach społeczeństwa obywatelskiego, a władza poprzez dobre prawa i sprawne instytucje strzeże tylko przed nadużyciami. W życiu codziennym więzi moralne sprawiają, że odnosimy sie do innych z życzliwością i liczymy na to samo od innych, uśmiechamy się do nieznajomych, pomagamy obcym, nie boimy się nowych kontaktów, otwieramy tolerancyjnie na odmiennych od nas. W społeczeństwie przenikniętym takim klimatem gdzieś w społecznej podświadomości zakorzenia sie reguła: wierz, że inni obywatele, instytucje, firmy, organy władzy są godne zaufania, lojalności i solidarności, w każdym razie dopóki nie pokażą, że są niewiarygodne. Społeczeństwa, które przyjmują taką regułę cieszą się dobrobytem wolnością i zwykła radością życia. Nie jest przypadkiem, że wśród krajów najwyższego zaufania publicznego i rozwiniętych wspólnot obywatelskich od wielu dziesięcioleci odnajdujemy zasobne państwa skandynawskie: Szwecję, Norwegię, Finlandię, Danię. A na drugim biegunie Nigerię, Ugandę, Kongo i inne satrapie afrykańskie,. w których obowiązuje reguła przeciwna: wszyscy to podejrzani złoczyńcy, dopóki nie udowodnią, że są niewinni.
W roku 1989 byliśmy społeczeństwem po przejściach, z poczuciem historycznego sukcesu, ale zarazem zagubienia wobec wyzwań nowej rzeczywistości. Nieuchronne uboczne konsekwencje najgłębszej zmiany ustrojowej – bezrobocie, wzrost przestępczości, rosnące rozwarstwienie społeczne, brak przygotowanych do nowych zadań kadr - wszystko to wpędziło społeczeństwo w stan swoistej traumy. Zaczynaliśmy więc proces transformacji ustrojowej z wielkim bagażem historii i w bardzo kiepskiej kondycji. Ale potem zaczęła się – dzięki mądrym reformom gospdarczym Leszka Balcerowicza - eksplozja przedsiębiorczości. Właściciele stoisk z szaszłykami przy polskich drogach zaczęli budować restauracje, zajazdy, hotele. Kapitał zagraniczny stworzył enklawy nowoczesnych technologii i nowoczesnej kultury pracy. Ruszyła giełda, rozwinął się błyskawicznie sektor bankowy. Zamiast sklepów gminnych pojawiły się hipermarkety. Syrenkę i malucha zastąpiły Fiaty i Ople. . Ruszyła fala turystyki zagranicznej. Młodzież szturmem zdobyła wyższe uczelnie. Weszliśmy do NATO, co zapewniło bezpieczeństwo zewnęrzne i do Unii Europejskiej, co stworzyło gwarancje nieodwracalności demokratycznych i rynkowych przemian. Były oczywiście wzloty i upadki, okresy lepsze i gorsze, ale na długą metę powoli i mozolnie budowało się społeczne zaufanie do demokracji i rynku, do państwa i jego instytucji, do przyszłości. Tworzyło się poczucie dumy i godności obywatelskiej, a Polska zyskiwała dobry obraz w świecie. Kształtowało się powoli, ale uparcie społeczeństwo obywatelskie – fundament demokracji. To wszystko było dziełem tak pogardzanej przez niektórych polityków III Rzeczpospolitej, a zwłaszcza pierwszych lat jej istnienia. Niestety, zapewne wbrew dobrym intencjom jej architektów, IV Rzeczpospolita niesie w moim odczuciu niebezpieczeństwo osłabienia społeczeństwa obywatelskiego. Program „rewolucji moralnej” przynieść może, jako efekt bumerangowy, jej zaprzeczenie - erozję więzi moralnych: zaufania, lojalności i solidarności. Dlaczego? Jest dziesięć powodów.Po pierwsze, przeciwstawienie III i IV Rzeczpospolitej sprzyja podtrzymywaniu klimatu klęski, pasma kolejnych polskich niepowodzeń. Znów rzekomo nam się nie udało, kilkanaście lat zostało straconych. Czy to może sprzyjać wzlotowi nowych nadziei i eksplozji społecznej energii? Po drugie, pogłębia się poczucie niestabilności: znów jakaś rewolucja, znów od początku coś rzekomo zaczynamy, znów trzeba budować od fundamentów. Myślę, że trudno o lepszą receptę na tłumienie społecznego entuzjazmu i zaangażówania – warunków sine qua non mobilizacji społeczeństwa obywatelskiego. Po trzecie, zwiększa się niejasność co do reguł gry na publicznym boisku. Nie dość, że odziedziczyliśmy po poprzednim systemie łataninę często niespójnych praw, nie dość, że dopiero co mozolnie dostosowywaliśmy prawo krajowe do „acqui communitaire” Unii Europejskiej, a tu mowa o zmianach konstytucji, o renegocjacji traktatu akcesyjnego, o reformie prawa karnego, a najważniejsze instytucje stojące na straży prawa, jak np. Trybunał Konstytucyjny czy niezawisłe sądy stają się obiektem politycznych ataków. Po czwarte, pogłebia się poczucie nieprzejrzystości życia publicznego, narasta klimat spisku „postkomunistów”, „służb specjalnych”. „biurokratów brukselskich” i nacisk na ściganie „agentów” sprzed kilkudziesięciu lat. Gdy patrzymy na czyny, a nie słowa towarzyszące powoływania ostatniej koalicji przypomina się satyryczny rysunek Mleczki: rozmawia dwóch polityków „Zawiązaliśmy spisek, żeby udowodnic spiskową teorię dziejów”.
Po piąte, orientacja antyliberalna czyli inaczej dążenie do centralizacji i wzmocnienia państwa – działa przeciw spontanicznej oddolnej samorządności i przedsiebiorczości. A nadzieja, że wszystko da się załatwic od góry przypomina jeszcze jeden rysunek Mleczki, z zupełnie innych czasów - mówca na trybunie powiada: „dzisiaj towarzysze uchwaliliśmy na plenum, że od jutra zmieniamy społeczeństwo”. Po szóste eskalacja społecznych nadziei i aspiracji przez obietnice wyborcze w zderzeniu z powyborczymi realiami prowadzi do frustracji i apatii wśród znacznych kręgów społeczeństwa. A jeśli już społeczeństwo obywatelskie się mobilizuje to raczej dla protestu, wychodząc na ulice, niż dla konstruktywnego działania.
Po siódme, mnoży się praktyka obsadzania stanowisk wysokiego zaufania publicznego przez osoby o niskiej społecznej wiarygodności lub pozbawione fachowości, wyłącznie z racji doraźnego interesu politycznego. Czy umacnia to tak niezbędne dla mobilizacji oddolnej przekonanie, że autentyczny wysiłek się opłaca, że – jak pisze w tytule swojej książki Władysław Bartoszewski – warto być porządnym, słowem – że można liczyć na merytokratyczną sprawiedliwość?Po ósme, coraz to podważa się, wyszydza, traktuje protekcjonistycznie uznane autorytety. Coraz to przypina im się różne łatki w oparciu o donosy, insynuacje czy pomówienia. A społeczeństwo obywatelskie skupia się zawsze właśnie wokół autorytetów, spontanicznie, oddolnie wyłonionych liderów opinii czy czynów. Gdy ich brakuje, następuje szybka dezitegracja wspólnot. Po dziewiąte, tzw. „polityka historyczna”, to nieustanne grzebanie się w brudach przeszłości rozmija się kompletnie ze zorientowanymi w przyszłość oczekiwaniami dynamicznego, nowoczesnego młodego pokolenia, absorbując uwagę i środki publiczne na odwetowe obsesje bliskich emerytury weteranów polityki.
Po dziesiąte, scena polityczna, z której emanować powinne wzorce cnót obywatelskich, stanowi dość gorszące widowisko, w którym elity polityczne rozgrywaja swoje egoistyczne, cyniczne i manipulatorskie gry, zawiązują egzotyczne koalicje, zakulisowe układy i niczym w awangardowym teatrze zmieniają zapowiadane scenariusze w trakcie przedstawienia, a wygłaszane teksty improwizują i naginają dla potrzeb chwili.
Podsumowując zatem, nadzieja na rzeczywistą poprawę sytuacji Polski i Polaków tkwi moim zdaniem nie w mądrości i łaskawości władzy, nie w owym „solidarnym państwie”, które ma się pochylić nad biednym społeczeństwem, ale w „solidarnym społeczeństwie” czyli w oddolnych, społecznych inicjatywach - lokalnych, regionalnych, ogólnokrajowych - w bogaceniu sieci stowarzyszeń, organizacji samorządowych, korporacji zawodowych, fundacji, ruchów społecznych, klubów dyskusyjnych, akcji charytatywnych – słowem w rozbudowywaniu i umacnianiu społeczeństwa obywatelskiego, wspólnot obywatelskich różnej skali. Gdyby tego miało zabraknąć, znów z obywateli zmienilibyśmy się w poddanych, a wokól siebie odnaleźlibyśmy nagle taką oto karykaturę demokracji, którą rysował w 1831 roku Alexis de Tocqueville: „Nierzadko widzi sie wówczas na szerokiej arenie świata, a także i u nas, pospólstwo reprezentowane przez paru ludzi. Tylko oni przemawiają w imieniu nieobecnych lub obojętnych mas. Tylko oni działają pośród powszechnej inercji. O wszystkim decydują wedle swego widzimisie, zmieniaja ustawy i jak chcą tyranizują obyczaje. I aż dziw bierze na widok tej niewielkiej garstki marnych i niegodnych ludzi, w których ręce może wpaść naród” (Demokracja w Ameryce, tom II s. 152). Wierzę, że polskie społeczeństwo obywatelskie jest już wystarczająco silne, aby ten czarny scenariusz malowany przez de Tocquevilla pozostał tylko przestrogą i nigdy się w Polsce nie zrealizował.
[Autor jest profesorem zwyczajnym UJ i Wyższej Szkoły Europejskiej im. J.Tischnera, członkiem rzeczywistym PAN i PAU, oraz Prezydentem Międzynarodowego Stowarzyszenia Socjologicznego ISA. Ostatnio opublikował Socjologię zmian społecznych, Kraków 2005, wyd. Znak]
* Jak odebrać Polskę politykom?
prof. Wiktor Osiatyński
W okresie wielkich reform do polityki, do samorządu na samym początku szli ludzie, którzy chcieli rzeczywistość zmienić. Ale w naszej polityce tak się dzieje, że ludzie, którzy chcą coś zmienić, są wypierani. Samorząd jest doskonałym przykładem. Pierwsze pokolenie samorządu, oparte jeszcze na komitetach obywatelskich, było fantastyczne. Później do samorządu zaczęło iść coraz więcej ludzi, którzy mieli do załatwienia swoją sprawę albo sprawę jakiejś grupy. I w tej chwili jest tam coraz więcej cwaniaków czy ludzi, którzy chcą upiec jakąś pieczeń. Bo władza jest czymś niesamowicie ponętnym, i to z kilku powodów: po pierwsze można zrobić interes, po drugie można mieć władzę, a po trzecie można być dobrym za cudze pieniądze. Dawniej myślałem, że ludzie, zwłaszcza mężczyźni, pragną władzy, bo mają dużo testosteronu i chcą innym przypieprzyć. I mają po temu okazję. Aż kiedyś w połowie lat 70., gdy w podziękowaniu za przesłaną mu z dedykacją książkę dostałem od wysokiego urzędnika talon na Malucha, przekonałem się, że władza może być atrakcyjna także z innych, „dobroczynnych” powodów. W tamtych czasach władza zapewniała niezbyt wysoką pensję, dostęp do sklepu za żółtymi firankami, samochód z kierowcą i przede wszystkim ileś przydziałów na mieszkania, ileś talonów na samochody, ileś przydziałów dla swoich ludzi, czyli w gruncie rzeczy klientów, na wycieczki zagraniczne czy na inne deficytowe dobra. I wtedy pomyślałem: tak, najbardziej atrakcyjną rzeczą we władzy to jest nie to, żeby komuś dosunąć, tylko żeby być dobrym za cudze pieniądze. To rzeczywiście jest szalenie atrakcyjne.
Wracając do tematu, to wyraźnie widać, że niemal każda władza się alienuje, że ona zaczyna się zajmować sobą. Chyba że nie może tego zrobić. I tu jest problem nasz jako społeczeństwa. Tu jest nasz problem, o którym już mówił Norwid, że jesteśmy wielkim narodem i żadnym społeczeństwem. My rzeczywiście historycznie bywaliśmy wielkim narodem i nie byliśmy nigdy społeczeństwem. Społeczeństwo różni się od narodu tym, że naród jest to piramidalna, scentralizowana struktura 40 mln ludzi połączonych ze sobą więziami wspólnej tradycji, w polskim przypadku dla większości wspólnej wiary, wspólnej historii, wspólnych oczekiwań, mitów i emocji, symboli. Natomiast społeczeństwo w przypadku Polski to musiałoby być kilkaset milionów, a może i miliardy poziomych więzi między nami jako ludźmi. Więzi nawiązywanych nie po to, żeby władzy się przeciwstawiać, nie po to, żeby władzy patrzeć na ręce. Tylko po to, żeby nam się lepiej żyło. Żebyśmy mogli nasze sprawy załatwiać. Żebyśmy mogli swoje interesy załatwiać. Tak zwane społeczeństwo obywatelskie w rozwiniętych krajach demokratycznych powstawało w długim procesie historycznym. Poprzez takie więzi wolne od kontroli państwa, dominującego kościoła. To były miasta korporacyjne. To były uniwersytety, które miały swoje autonomiczne statusy, to były cechy, to były gildie. To były korporacje, to były banki, to były stowarzyszenia, to były różnego rodzaju organizacje, które nie były tworzone w celu politycznym, one były tworzone w celu życiowym, w celu sąsiedzkim albo w celu gildyjnym, korporacyjnym albo jakimś innym. Ale to społeczeństwo tworzyło wartości i dobra. To społeczeństwo zapewniało ludziom poczucie bezpieczeństwa, poczucie wartości i poczucie znaczenia. I w tym społeczeństwie ludzie działali. I to społeczeństwo zaczęło wytwarzać masę dóbr tak dużą, że w XVII wieku królowie popatrzyli naokoło i mówią: o rany Boskie! To my tu przepijamy, bankietujemy, polujemy, a oni tyle tworzą, może dałoby się to społeczeństwo jakoś sobie podporządkować? I tak powstał absolutyzm, który był właśnie próbą objęcia kontrolą tego społeczeństwa przez centralną władzę monarszą. I to się udało w Europie kontynentalnej, ale nigdy nie udało się w Anglii, w Stanach Zjednoczonych i w Holandii. I dlatego te trzy kraje różnią się dramatycznie od całej reszty świata, ponieważ w tych trzech krajach konstytucja jest ograniczeniem władzy, umowa społeczna funkcjonuje w świadomości potocznej jako przekazanie części uprawnień władzy. Prawa człowiek ma nie jako dar od dobrego króla, tylko jako coś naturalnego. Władza jest ograniczona i na tym polegają te różnice dzisiaj, które widać między Blairem na przykład i resztą Wspólnoty Europejskiej, albo te, które widać między Holandią w swoich obyczajach, w eksperymentach społecznych na niewielką skalę, a resztą Europy. W krajach Europy kontynentalnej władza monarsza czy państwo było powołane do załatwiania problemów społecznych, bo to były scentralizowane państwa. A w krajach, gdzie absolutyzm nie zwyciężył, było inaczej. Anglia jest najbardziej konstytucyjnym krajem świata. Tak konstytucyjnym, że nie potrzebuje konstytucji i dlatego nie ma pisanej konstytucji. W Anglii kościół anglikański jest częścią podziału władzy. Wobec tego nie trzeba konstytucyjnego podziału władzy. To jest tam wpisane w krew. W innych krajach trzeba było papierka, żeby coś takiego osiągnąć. Ale tak czy owak – i w Anglii i na zachodzie Europy – społeczeństwo istniało. A u nas nigdy go nie było. Albo było bardzo słabe, bo u nas nie było klasy średniej, u nas nie było mieszczaństwa, u nas były bardzo kulawe cechy, gildie. U nas nie było tej energii społecznej, bo w społeczeństwie podzielonym nieprzekraczalną barierą na panów-właścicieli ziemi i przypisanych do tej ziemi chłopów nie można zbudować społeczeństwa, tylko można zbudować folwark. I najpierw był to folwark pańszczyźniany, rolniczy, a później komunizm założył na tej glebie folwark przemysłowy, także oparty na systemie pańszczyźnianym, choć tym razem był już tylko jeden pan – scentralizowane państwo komunistyczne.
W latach 70. i w 1980 roku właśnie tu, w tym mieście powstało coś, co zostało nazwane społeczeństwem obywatelskim, ale one też było kulawe. To nie było takie społeczeństwo, gdzie ludzie zebrali się razem, żeby załatwiać swoje problemy. To było społeczeństwo, które istniało tylko w trzech wymiarach: po pierwsze, wolnych związków zawodowych, a najpierw postulatów tych związków i wolnych innych stowarzyszeń; po drugie, imperium podziemnej prasy, informacji, wydawnictw, publikacji; a po trzecie – wzajemnej pomocy, głównie w stanie wojennym, organizowanej przez Kościół, dzięki czemu można było sprowadzić dla kogoś zza granicy lekarstwo, książkę, maszynę do pisania, powielacz itd. Popatrzmy, co to były za sfery. To były środki równoważące mechanizmy równoważenia tych środków kontroli nad społeczeństwem, których władza komunistyczna używała w okresie po terrorze.
W latach 70. władze komunistyczne oczywiście mogły jeszcze każdego, kto się im przeciwstawiał, posłać do więzienia. Natomiast na co dzień terror nie był stosowany. Kontrolę nad społeczeństwem zapewniały trzy rzeczy: że państwo było jedynym – a w Polsce, wyjątkowo, głównym, choć nie jedynym – pracodawcą. Po drugie, że państwo miało monopol informacji przez cenzurę i własność wszystkich wydawnictw, radia, a później telewizji. I po trzecie, państwo kontrolowało różne tak zwane przywileje, które są w gruncie rzeczy prawami. Przecież to urzędnik decydował, czy ktoś dostanie paszport czy nie, czy będzie coś mógł sprowadzić zza granicy, czy będzie mógł wyjechać, czy może kupić samochód. To był mechanizm kooptacji raczej niż kontroli, ale może właśnie dlatego miał wielkie znaczenie. I te trzy elementy, które buduje społeczeństwo od połowy lat 70., równoważą te środki kontroli. Nagle wolne związki zawodowe, ROPCiO, KOR i inne organizacje zapewniają, że jak Wałęsa pójdzie siedzieć, to jego żona będzie miała z czego utrzymać dziewięcioro dzieci, bo dostanie od związków czy od innych organizacji pieniądze albo inną pomoc. Że nagle nie jest państwo całkowitym kontrolerem życia i warunków życia i przetrwania każdego człowieka. Podziemne imperium wydawnicze nagle równoważy państwową kontrolę środków przekazu. Wreszcie właśnie to, co robiły niezależne organizacje społeczne i Kościół, równoważyły selektywne i arbitralne dawanie ludziom różnych przywilejów. Ale po 1989 roku, kiedy władza komunistyczna, a zwłaszcza te trzy środki kontroli, przestały istnieć, to tak zwane społeczeństwo obywatelskie rozsypało się jak domek z kart. Jeszcze do tego Lech Wałęsa – niech jego imię żyje wiecznie, bo mało ludzi wniosło taki wielki wkład w historię Polski i wykazało taką odwagę – prawdopodobnie za namową braci bliźniaków rozwiązał komitety obywatelskie, bojąc się, że nie zachowają nad nimi kontroli. Więc ta energia, która gdzieś powstała, zostaje rozsypana. I jeszcze do tego z tych komitetów dużo ludzi idzie do władzy. I społeczeństwo nagle pozostaje znowu zdezorganizowane. Nie ma już przywódców, nie ma niczego i znowu myśli, że ta nasza, bo demokratyczna, władza będzie dobra i nam załatwi wszystko i urządzi świat. Nawet gdyby chciała, to i tak nie może świata dla wszystkich urządzić.
Ja dzisiaj twierdzę, że politykom państwo trzeba odebrać, to znaczy trzeba im dzisiaj powiedzieć i pokazać, do czego oni są potrzebni, do czego się nadają i zabrać całą resztę. Ale nie można im tak po prostu zabrać państwa, bo ktoś inny je weźmie. To można osiągnąć tylko przez zbudowanie społeczeństwa. To społeczeństwo ma mieć dwie cechy. Po pierwsze, więzi między nami jako nami, trwalsze niż samo głosowanie raz na cztery lata. Ja mówię, że budowa społeczeństwa to bardzo prosta rzecz. Społeczeństwa się nie buduje od góry, tylko od dołu. Trzeba zatem wyjść na klatkę schodową na swoim piętrze. Zapukać do jednego sąsiada, do drugiego, nie czekać, aż oni zapukają. Powiedzieć: zastanówmy się, co możemy razem zrobić, żeby u nas przed domem było ładniej. Jak to się uda, to zapukać jeszcze do paru sąsiadów, powiedzieć: wie pani co, ja mam dwójkę dzieci, pani ma trójkę, tutaj sąsiad ma jedną córkę. Ja bardzo lubię chodzić na koncerty, to może będę wszystkie nasze dzieci w piątki brał na koncerty, a jeszcze wcześniej coś im opowiem o muzyce. A mąż pani lubi bardzo chodzić z prezydentem Jackiem Karnowskim i Donaldem Tuskiem grać w piłkę, to może w soboty będzie brał nasze dzieci na mecz piłkarski? A ktoś jeszcze gdzieś i nagle co? Nagle nie trzeba pieniędzy na to, wszyscy mamy więcej czasu dla siebie czy dla naszych spraw. Wszyscy mamy mniej troski o dzieci, czy one tam gdzieś ćpają czy piją i się lepiej czujemy, i mamy lepsze samopoczucie. Ja twierdzę, że społeczeństwo obywateli, społeczeństwo tych więzi, nie potrzebuje pieniędzy, ponieważ można budować takie więzi przez świadczenie własnej pracy, własnych usług, przez rozszerzanie tego, co i tak robimy na innych i przez włączenie ich w nasze działanie. Ale społeczeństwo potrzebuje też bardzo ważnych instytucji kontrolnych i monitorujących państwo. Społeczeństwo musi, zwłaszcza jeśli opozycja nie spełnia tej roli, stworzyć instytucje, które będą patrzeć władzy na ręce, będą monitorować państwo, które będą wymuszały poprzez oddziaływanie na świadomość społeczną przyjmowanie niezbędnych ustaw, które by ułatwiały taką działalność. Z tego punktu widzenia, a to jest dla mnie w ogóle najważniejszy punkt widzenia, to że już jesteśmy w Unii Europejskiej jest dobrodziejstwem, bo tam istnieją standardy. Tam istnieją standardy, według których można polityków rozliczać. Tamtejszych i tutejszych też.
I wreszcie społeczeństwo wymaga takich organizacji, które potrafiłyby i mogłyby walczyć o interes społeczny, zwłaszcza w konflikcie z władzą. Zwłaszcza tam, gdzie jest korupcja i podejrzenie korupcji bądź nadużycia władzy. I to jest wymiar, który w polskiej świadomości i w polskiej dyskusji prawie wcale nie jest znany, bo ta instytucja jest tam prawie obca. To są instytucje społeczne. Korzystające z prawa na rzecz interesu zbiorowego, interesu publicznego. Społeczeństwo może posługiwać się tylko prawem, a nie rebelią. Do buntu odwołują się masy, do rewolucji wzywają przywódcy, którzy przeważnie wykorzystują niezadowolenie mas do własnych celów. To głównie dlatego rewolucja niewiele zmienia, a zazwyczaj za jakiś czas prowadzi do wezwań do następnej rewolucji albo do tworzenia kolejnej republiki. Społeczeństwo polityczne posługuje się wyborami, drogą parlamentarną, drogą kampanii wyborczej, powinno także działać drogą debaty publicznej, chociaż tej debaty jest u nas mniej. Społeczeństwo obywatelskie może posługiwać się tylko droga prawną, która jest trudna, ponieważ zawód prawniczy jest kosztowny. Prawo staje się również coraz bardziej skomplikowane i wymaga bardzo wyspecjalizowanej wiedzy. Droga prawna jest także żmudna i długa. Na całym świecie prawnicy to są w większości cwaniacy, może najbardziej skorumpowany zawód jaki znam, sam jestem profesorem prawa, więc coś o tym wiem. Na dodatek prawnicy przekonali resztę świata, że skoro jesteśmy tak bardzo potrzebni dla modernizacji, to powinniśmy zarabiać wielokrotnie więcej niż wszyscy inni. Ale jednocześnie właśnie prawo jest tą instytucją, którą można wykorzystywać dla obrony interesu publicznego i społecznego. Tylko że z samego prawa, a nawet z Konstytucji nic nie wynika. Z prawa nic nie wynika oprócz tego, że w momencie uchwalenia ustawy zmienia się układ sił między kiwającymi i kiwanymi. Na przykład ruch na rzecz praw obywatelskich w Ameryce zaczął się po delegalizacji rasizmu, a nie przed. Bo potem rasizm trwał nadal i trzeba było z nim walczyć. Ruch na rzecz rejestracji Solidarności zaczął się po podpisaniu porozumień gdańskich. Pojechali do Jastrzębia, a tam im towarzysz Grudzień i inni kacykowie powiedzieli: spieprzajcie do Gdańska, tam są umowy, a u nas to nie obowiązuje. I oni musieli pójść strajkować. I wszędzie w Polsce musieli strajkować, ale już mieli za sobą siłę tych porozumień. I prawo daje tylko taką potencjalną siłę wsparcia dla sprawy, o którą potem trzeba walczyć. Delegalizacja rasizmu w Ameryce nastąpiła na drodze sądowej, w 1954 roku w orzeczeniu Brown przeciwko Radzie Edukacyjnej Miasta Topeka. Tę sprawę w tzw. litygacji strategicznej rozpoczął Komitet Prawny Stowarzyszenia na rzecz Równości Ludności Kolorowej w 1921 roku. To trwało 33 lata. W zeszłym roku w Sądzie Najwyższym w Stanach Zjednoczonych została wygrana sprawa w sprawie przepisów prowadzących do równego traktowania osób niepełnosprawnych umysłowo, którą organizacja pod nazwą Amerykańska Liga Praw Obywatelskich rozpoczęła w 1974 roku, a więc trwała ona prawie 30 lat. To jest tak żmudna, długa droga, wymagająca kwalifikacji, których nikt z nas samodzielnie nie posiada. Toteż musimy się w tym celu organizować. Musi nam przyjść do głowy, że opłacałoby się w Trójmieście mieć organizację prawną działającą na rzecz interesu publicznego, bo w ten sposób społeczeństwo może się bronić.
Nie chcę przedłużać tego wywodu, ale chcę powiedzieć, że te elementy, te sposoby, te działania wydają mi się na tyle ważne, że ja bym chciał rozpocząć nad nimi dyskusję publiczną. Jestem wdzięczny wydawnictwu, że mi to ułatwiło i że teraz mnie wozi po Polsce, żebym z tym pomysłem występował. Po to po prostu, żeby to włączyć, również tę problematykę do naszej debaty publicznej. A także żeby zacząć uruchamiać wyobraźnię społeczną. W jaki sposób społeczeństwo może działać, żeby było silniejsze. Albo żeby było skuteczniejsze choćby w proponowaniu rozwiązywania różnych problemów rzeczywistych, takich jak bezrobocie, takich jak przeciwdziałanie wykluczeniu itd. Mam nadzieję, że to, co powiedziałem, da państwu jakiś asumpt do myślenia w tym kierunku, i dziękuję bardzo za uwagę. Jeszcze raz gratuluje Jubileuszu i cieszę się, że mogłem stanowić jego część.
* Budujmy metropolię. Wywiad z JM Rektorem Politechniki Gdańskiej, prof. dr hab. inż. Januszem Rachoniem
Panie Rektorze, idea metropolizacji Trójmiasta nie jest nowa. Przez ostatni okres nie mówiono jednak o niej zbyt często, a pewne jej słabe echa wśród społeczności trójmiejskiej dały się zauważyć tylko w odniesieniu do konkretnych przedsięwzięć jak A1 czy przysłowiowy już wspólny bilet komunikacji miejskiej. Jak Pan sadzi co jest przyczyną tak małej aktywności obywateli w sprawie, na której oni sami mogą przecież skorzystać najwięcej?
Częstokroć już tak się zdarzało w historii powszechnej, że autorzy najważniejszych przemian, społecznych, gospodarczych czy też politycznych, wcale nie muszą być ich największymi beneficjentami. Obywatele Pomorza z Trójmiastem na czele otworzyli wrota do zmiany ustrojowej w Polsce i w Europie, mimo to nasz region nie jest największym beneficjentem transformacji tak politycznej jak i gospodarczej. Można nawet mówić o prowincjonalizacji Pomorza i zwiększaniu się dystansu wobec najszybciej rozwijających się ośrodków: przede wszystkim Warszawy, ale również Krakowa, Poznania i Wrocławia.
Miasto stołeczne Warszawa wraz z woj. mazowieckim jest największym beneficjentem pierwszych piętnastu lat naszej transformacji i będzie nim najprawdopodobniej w najbliższej przyszłości.
Jak i czym przekonać zatem naszych współobywateli, ze warto działać w tej sprawie?
Doświadczenia międzynarodowe pokazują liczne przykłady miast niestołecznych (takich jak; Chicago, Los Angeles, Sydney, Melbourne, Johannesburg, Frankfurt, Monachium, Hamburg, Mediolan, Turyn, Amsterdam, Rotterdam, Zurych, czy Barcelona), które stały się ogniskami zmian korzystnych dla całego kraju, a równocześnie ich głównymi beneficjentami.
W Polsce funkcjonuje potencjalnie 12 obszarów metropolitalnych. Pojęcie to pojawia się w Ustawie o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym z 2002 roku. W Unii Europejskiej obszar taki tworzą wielkie miasta wraz z otoczeniem, których ludność przekracza 500 tys. mieszkańców, a więc my mieścimy się tu idealnie. A proszę spojrzeć jakie korzyści rozwojowe odniosło wiele regionów Europy, w których podjęto aktywne działania bazujące na instrumentach wsparcia zawartych w polityce regionalnej Unii Europejskiej.
Studia, prowadzone od wielu lat na Politechnice Gdańskiej w zespołach naukowych prof. prof. Jerzego Kołodziejskiego i Mieczysława Kochanowskiego a obecnie dr hab. inż. Tomasza Partekę, dr inż. Feliksa Pankau oraz dr inż. Piotra Lorensa, opierają się na założeniu, że strategia rozwoju obszaru Polski północnej zintegrowana z rozwojem państw bałtyckich może uruchomić nowe czynniki i szanse ich przyspieszonego rozwoju poprzez wkomponowanie jej regionów, gmin i miast w procesy współpracy społeczno-gospodarczej w basenie Morza Bałtyckiego. Wyniki tych badań jednoznacznie wskazują, że proces metropolizacji regionu Trójmiasta będzie jedną z podstawowych sił napędowych rozwoju społecznego i gospodarczego tego obszaru.
Wymienił Pan podstawowe przesłanki metropolizacji oparte o specjalistyczną wiedzę i badania naukowe, ale ludzie chcą wiedzieć co bezpośrednio zyskają na metropolizacji lub co mogą stracić gdy do niej nie dojdzie?
Jak to co? Wszystko na co każdy z nas pracuje i co dla każdego się liczy najbardziej. Wysoki poziom i komfort życia, a w tym bezpieczeństwo, zarówno to fizyczne na ulicach, jak i pewność (ale też jakość) miejsca pracy czy pomocy medycznej. Szansę na doskonałą edukację i przyszłą karierę dzieci. Dostęp do wielu dóbr, materialnych i kulturowych, zarówno dzięki spadkowi bezrobocia i rosnącym pensjom, jak i poszerzającą się ofertę tych dóbr - wszyscy przecież wiemy, że „duży może więcej”, a ja dodam, że mądry tym bardziej. Ale co najważniejsze każdy z nas może zyskać satysfakcję i dumę, zarówno z powodu osobistych sukcesów jak i przynależności do społeczności cenionej i liczącej się w świecie. Czy to mało?
Zadajmy pytanie obywatelom Trójmiasta, jakie negatywne efekty niesie integracja i metropolizacja aglomeracji. Jestem przekonany, że odpowiedzi pokazałyby, iż takich ewidentnych negatywnych efektów nie ma, są tylko pozytywne.
My zaś mamy sąsiadujące ze sobą trzy organizmy miejskie, które nie są praktycznie zintegrowane nawet komunikacyjnie. Poruszając się komunikacją miejską między Gdańskiem a Gdynią, trzeba kupić kilka biletów. Jest to prosty przykład braku integracji, ale najbardziej jaskrawy. Metropolia nie może być wielkim bezpłciowym tworem, miejscem pracy, gdzie nic więcej się nie dzieje. Zniechęca to do odwiedzania jej i osiedlania się w niej. Metropolia musi mieć duszę, legendę, kulturę, które skuszą do odwiedzania jej i pozostania w niej. Musi wyróżniać się spośród setek innych podobnych do siebie miejsc oferujących takie same warunki ekonomiczne czy też infrastrukturalne. Coraz częściej inwestorzy pytają, czy oni lub ich pracownicy będą mieli co robić po pracy. Pytanie to pojawia się nierzadko jako jedno z pierwszych, nawet przed warunkami, na jakich firma będzie funkcjonowała. Jako zachęta do inwestycji nie wystarcza już świetna infrastruktura drogowa czy teleinformatyczna. Potrzeba miejsc rozrywki, w których można będzie spędzić popołudnie - teatrów, kin, restauracji, przestrzeni, gdzie można odpocząć, gdzie obcy nam jest stres i pogoń za sukcesem i zyskiem charakterystyczna dla nowoczesnego świata. Niemniej ważna jest także oświata. Menedżer chcący ulokować pieniądze własnej firmy musi mieć też miejsce, w którym ze spokojnym sumieniem umieści swoje dzieci dbając o ich rozwój intelektualny.
Wydaje się, że wszystkie te warunki spełnia Trójmiasto wraz ze swym otoczeniem. Z drugiej zaś strony odnoszę wrażenie, że popełniamy grzech zaniechania i nie wykorzystujemy tego co dał nam Pan Bóg i historia. A co najważniejsze, choć paradoksalne, największe różnice między Gdańskiem, Gdynią i Sopotem połączone jedną wspólną strategią rozwoju stanowić mogą największą siłę metropolii trójmiejskiej. Mamy tu przecież wszystko - i gospodarkę wielkoprzemysłową, i dobrze rozwiniętą drobną przedsiębiorczość, i kompleksową ofertę edukacyjną, i zabytki, i kurort, ba, całe zaplecze turystyczne Kaszub, Żuław i Pobrzeża Gdańskiego, a wszystko to jeszcze oparte o wspaniałe tradycje i przełomowe momenty historii Polski, Europy i świata
Stwórzmy jedną metropolię - Trójmiasto! To, jakże dobitne hasło zawiera główny cel debaty, która odbyła się 24 maja 2006 roku na Politechnice Gdańskiej. Uczestnicy dyskusji, wśród których znaleźli się m.in. ludzie kultury, nauki, przedstawiciele firm różnych branż, społecznicy i dziennikarze, postulowali, aby Gdańsk, Sopot i Gdynia – z uwagi na znaczne korzyści dla mieszkańców - połączyły się w metropolitalny zespół. Korzyści dla nas, wszystkich mieszkańców, to myśl przewodnia podjętych działań a zarazem wyznacznik sposobu ich realizacji. Chodzi tu bowiem o szeroki oddolny ruch obywatelski, swoiste „pospolite ruszenie” objawiające się w aktywnych działaniach ludzi na każdym szczeblu i polu oraz wywieraniu presji na decydentów, tak by uwzględniali w zarządzaniu powierzonymi im sprawami ten nadrzędny cel, jakim winna być wizja rozwoju całego regionu. Stąd wśród zebranych nie było ani polityków ani przedstawicieli władz samorządowych.
Nie trzeba długo się zastanawiać, na czym może zyskać Trójmiasto jednocząc się w jedną metropolię. Pole do współpracy rozciąga się od sfery kulturalnej, przez komunikację, aż po gospodarkę. Począwszy od przysłowiowego już wspólnego biletu komunikacji miejskiej, aż po tak rozległe i strategiczne sfery jak przygotowanie skutecznej polityki inwestycyjnej, komunikacyjnej i transportowej, wspólnej polityki bezpieczeństwa publicznego, planowanie przestrzenne oraz przemyślaną kampanię promocyjną Trójmiasta i regionu, rozwój ośrodków naukowo-badawczych i instytucji gospodarki innowacyjnej, wspieranie ochrony przyrody, czy też koordynację rozwoju kultury i sportu. Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową w przeprowadzonej przez siebie analizie wymienił aż siedemnaście obszarów, w których współpraca między mającymi tworzyć metropolię miastami jest niemalże konieczna. Nawiązanie dobrze skoordynowanej współpracy z pewnością wykluczyłoby niezdrową konkurencję między nimi w wielu istotnych sprawach jak na przykład dotacje ze środków europejskich i funduszy krajowych na inwestycje podobne, promocja gospodarcza i turystyczna. Tylko w taki sposób można zatrzymać peryferyzację Trójmiasta i idącą za nią marginalizację Pomorza. Jednak zamiast współpracy, króluje konkurencja...
Argumentem, który zdaje się najbardziej przemawiać za powołaniem, i to w jak najkrótszym czasie, wspólnej metropolii jest fakt, że Pomorze, pomimo ogromnego potencjału oraz licznych atutów gospodarczych, kulturalnych, turystycznych i oświatowych, nie wykorzystuje, a wręcz traci szansę na dynamiczną prosperity. Dlatego też podczas debaty dr Tomasz Parteka z Wydziału Architektury PG podkreślał, że z uwagi na trzy odrębnie funkcjonujące i prowadzące niejednolitą politykę samorządy, Trójmiasto ma wiele mniejsze szanse na zdynamizowanie rozwoju w porównaniu z Krakowem, Wrocławiem czy też Poznaniem. Najważniejsze jednak, że takie szanse istnieją... Rektor naszej uczelni, prof. Janusz Rachoń podzielający to przekonanie posłużył się obrazowym przykładem wspólnych działań na rzecz budowy autostrady A-1, wyróżniając współpracę jako najlepszy sposób na największe efekty w każdych okolicznościach. Z kolei Wojciech Rybowski, prezes Gdańskiej Fundacji Kształcenia Menedżerów wskazywał m.in., że stworzenie metropolii doprowadziłoby do oszczędności poprzez eliminację powielających się struktur zarządzania i administracji. Poruszając kwestie administracyjne zgromadzeni zgadzali się, że stworzenie metropolii przyniosłoby niezaprzeczalne korzyści wszystkim trzem ośrodkom miejskim i nie tylko, choć problem nazewnictwa przy tak różnych historycznie korzeniach i osiągnięciach Gdańska, Gdyni i Sopotu uznali za jeden z istotniejszych do rozwiązania.
Uczestnicy debaty zgodnie przyznali, że zanim przyjdzie czas na zajmowanie się kwestią organizacji administracyjnej metropolii, trzeba doprowadzić do stworzenia wspólnej polityki w zakresie gospodarczym, oświatowym i kulturalnym. Postulowano koordynację wielu poczynań tak by wzajemnie się uzupełniały tworząc i silny wspólny front działań i szerszą, bardziej dostępną ofertę dla mieszkańców i gości, a jako przykład podano m.in. utworzenie, na bazie Międzynarodowych Targów Gdańskich, centrum kongresowego, wystawienniczego i koncertowego dla Metropolii, powołanie jednego biura rozwoju Trójmiasta, stworzenie wspólnej platformy promocji Trójmiasta w kraju i zagranicą czy wspólnego kalendarza imprez kulturalnych w Trójmieście.
Podczas debaty ukonstytuował się komitet, którego zadaniem będzie koordynacja działań obywatelskich na rzecz utworzenia trójmiejskiej metropolii. W jego skład weszli: prof. Cezary Windorbski, Honorowy Ambasador Miasta Gdańska w Warszawie, prof. Wojciech Rybowski, prezes Gdańskiej Fundacji Kształcenia Menedżerów i p.o. wiceprezesa Gdańskiego Klubu Biznesu, dr Zbigniew Markowski, prezes firmy OM Investment i członek Gdańskiego Klubu Biznesu, dwaj zasłużeni dla pomorskiej gospodarki członkowie Klubu -Andrzej Ubertowski i Jan Zarębski, a także rektor Politechniki Gdańskiej, prof. Janusz Rachoń.
Wszystkim zgromadzonym przedstawiono „Deklarację w sprawie celowości utworzenia Metropolii Trójmiejskiej oraz udziału w Pracach Obywatelskiego Komitetu na rzecz utworzenia tej Metropolii”, o której mowa na wstępie.
* „Przez dialog do zaufania i współpracy”, czyli jak zbudować tożsamość regionalną. Relacja z I Pomorskiego Kongresu Obywatelskiego
Niewątpliwym zaszczytem i nie lada wyróżnieniem dla naszej Alma Mater jest fakt, że I Pomorski Kongres Obywatelski odbył się właśnie w jej murach. 13 maja br. o godz.10.00 Jan Szomburg, prezes Instytutu Badań Nad Gospodarką Rynkową zainaugurował I Pomorski Kongres Obywatelski przebiegający pod hasłem „W stronę wspólnoty regionalnej”. Idea Kongresu brzmi niezwykle wymownie: „Przez dialog do zaufania i współpracy” i prowadzi do pozapolitycznej, otwartej debaty wokół przyszłości Pomorza. I Pomorski Kongres Obywatelski można uznać za kontynuację Kongresu Obywatelskiego, który odbył się w Warszawie w listopadzie 2005 roku. Wówczas debata toczyła się nad wizją rozwoju Polski, czego naturalną konsekwencją jest przejście do rozważań nad wizerunkiem konkretnego regionu. Upłynęło dokładnie 7 lat od powstania samorządowego województwa, mimo to w tym czasie nie powstała spójna, oparta na współpracy wspólnota regionalna. Dlatego właśnie nadrzędnym celem Kongresu było otwarcie drzwi prowadzących w kierunku budowy owej wspólnoty, umożliwiającej podejmowanie długofalowych działań na skalę całego województwa. Kongres stał się zatem miejscem dialogu między subregionami Pomorza, a tym samym między różnymi pokoleniami i środowiskami społecznymi. Ci, którzy zdecydowali się na udział w Kongresie – ponad 500 osób, pośród których znaleźli się ludzie bardzo młodzi i starsi, uznani naukowcy i uczniowie, biznesmeni i bezrobotni, samorządowcy, politycy oraz przedstawiciele organizacji pozarządowych i świata kultury - utożsamili się tym samym z przesłaniem, że tylko dialog prowadzi do zaufania, a zaufanie do owocnej współpracy. Właśnie problem zaufania stał się myślą przewodnią wystąpienia zamykającego Kongres, które wygłosił Prof. Jerzy Buzek, były Premier RP a obecnie Poseł do Parlamentu Europejskiego. Tezę tę podnosił również Prof. Piotr Sztompka w swoim referacie „O potrzebie wspólnoty obywatelskiej”. Autor starał się odpowiedzieć na pytanie czym jest wspólnota obywatelska. Podkreślał, że są trzy rodzaje więzi moralnej konstytuujące wspólnotę obywatelską: zaufanie, lojalność i solidarność. „Zaufanie to oczekiwanie godnego postępowania innych - innych ludzi, instytucji, organizacji – wobec nas, liczenie na ich kompetencje, uczciwość, prawdomówność. Lojalność to druga strona zaufania: powinność nienaruszania zaufania jakim zostaliśmy obdarzeni i wywiązywania się z podjętych zobowiązań. Solidarność to troska o interesy innych, objętych granicami „my”, czyli o dobro wspólne i gotowość do działania na rzecz dobra wspólnego, nawet wtedy gdy wymaga to wyrzeczeń z naszej strony. I to wcale nie z jakichś pobudek altruistycznych, lecz w wyniku zrozumienia, że jeżeli „nam” będzie lepiej, to będzie lepiej i „mnie” – mówił Profesor Sztompka (całe wystąpienie zamieszczamy poniżej).
Jakże logiczne to słowa, jak mądre i jak jednocześnie niewielkie znajdują zrozumienie i zastosowanie w realnym życiu Polaków. Bo choć większość z nas doskonale rozumie samą ideę; na niej przecież oparte są silne więzi rodowe, to w niewielkim stopniu stosujemy ją w szerszym gronie – sąsiedzkim, zawodowym, wspólnoty lokalnej czy wreszcie narodowej. A jakie są tego skutki? Wg słów Profesora – „Atrofia społeczeństwa obywatelskiego przejawia się albo w skrajnym zawężeniu więzi moralnej - tylko do mojej rodziny, mojego kręgu przyjaciół, mojej partii, mojej frakcji, mojej koterii - albo w ogóle w osłabieniu czy zaniku tych trzech rodzajów więzi moralnej. Gdy zaufanie, lojalność i solidarność obowiązują tylko w wąskim kręgu „swoich”, a wobec innych stosuje się reguły przeciwne, wspólnota obywatelska zostaje rozbita.” A społeczeństwo obywatelskie, jak argumentował Prof. Sztompka, to najcenniejszy kapitał społeczny, bez którego demokracja funkcjonować nie może. Mówiąc o wspólnocie regionalnej, warto wziąć pod uwagę fakt, że woj. pomorskie w większości rankingów plasuje się na 6 bądź 7 pozycji wśród wszystkich polskich województw. Co zrobić aby Pomorze znalazło się w grupie 3 najbardziej rozwiniętych województw? Wokół tego pytania ogniskowała się tematyka debat kongresowych, która choć bardzo zróżnicowana, zawsze dotyczyła naszego regionu. Gdy uczestnicy zastanawiali się nad tożsamością Pomorza podkreślali, że województwo pomorskie jest tworem sztucznym, czyli łączącym tereny o różnej przeszłości historycznej, o innej tożsamości terytorialnej oraz o innym stopniu rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego. „Tożsamości pomorskich”- jak podkreślali uczestnicy jest naprawdę wiele. Aby zbudować jedną tożsamość regionalną należy zacząć od rodziny, związków lokalnych, poszczególnych dzielnic, miasta aż po subregiony – to podstawa do jedności regionalnej. Konieczne jest także, jak podkreślał prof. Stefan Chwin, obudzenie „ducha pomorskiego”. Sporo czasu poświęcono aktywności młodzieży, od wychowania której zależy w dużym stopniu tworzenie społeczeństwa obywatelskiego i rozwój nowoczesnej gospodarki Pomorza. Debatujący starali się odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego młodzi ludzie emigrują z Pomorza za granicę? Czy dlatego, że są bierni i chcą podjąć jakąkolwiek pracę najemną czy też dlatego, że są aktywni i „duszą się” na Pomorzu? W obu ewentualnościach jest sporo prawdy, toteż należy głośno mówić o wpływie edukacji i kultury na rozkwit naszego regionu i starannie kształtować wzorce zachowań młodych.
Burzliwą okazała się sesja pt. „Jakich elit potrzebujemy? Jak je wyłaniać?”, którą prowadziła Barbara Szczepuła. Najmłodsi uczestnicy debaty wyrażali pogląd, że elity utrudniają im awans, zarówno społeczny jak i zawodowy. Niektórzy podkreślali, że Polacy niechętnie słuchają elit, a inni, w których gronie znalazł się m.in. Witold Żylicz, dyrektor National Oilwell Poland, ostrzegali, że Polska zbyt lekkomyślnie pozbywa się inteligencji technicznej. Mówiąc o fałszywej elicie jako „szewcach, krawcach i fryzjerach oraz szemranych reżyserach” pisarz Paweł Huelle dokonał ironicznej trawestacji dzieła Witkacego. Ważna była również kwestia stworzenia mostu porozumienia między elitami, a mieszkańcami regionu. Nie mniej nurtujące były kwestie ściśle dotyczące Trójmiasta. Uczestnicy zastanawiali się m.in. nad tym, w jaki sposób otworzyć Trójmiasto na subregiony i odwrotnie? na czym powinno polegać przywództwo Trójmiasta? oraz w jaki sposób tworzyć zwarty organizm aglomeracji trójmiejskiej? Nie sposób oczywiście wyliczyć wszystkich kwestii, które zajmowały uczestników Kongresu, jednak z całą pewnością można stwierdzić, że wszystkie dysputy i dociekania przebiegały w atmosferze przepełnionej pozytywną energią. Taki klimat doskonale sprzyjał wymianie informacji, pomysłów i idei.Regionalne rekolekcje obywatelskie, bo takim mianem określano Kongres, kierowały ku zachowaniu fundamentalnych wartości, norm zachowań i postaw, a przez to zmierzał do prawdziwej, obywatelskiej samorządności. Z tego względu nie będzie zbyt daleko idącym stwierdzenie, że debaty kongresowe urzeczywistniły przewodnie hasło Kongresu. Świadczy o tym chociażby fakt, że uczestnicy postanowili tworzyć Pomorskie Sieci Dialogu, będące kontynuacją idei kongresowych. Dla tego celu uruchomiono specjalny pomorski portal dyskusji obywatelskiej: www.ForumPomorze.pl
*
O potrzebie wspólnoty obywatelskiej
Piotr Sztompka
W l831 roku francuski myśliciel polityczny Alexis de Tocqueville pojechał do Ameryki i odkrył tajemnicę amerykańskiej demokracji: oddolną zdolność do mobilizacji, organizowania się, stowarzyszania, współdziałania. W słynnym dziele „Demokracja w Ameryce” pisał: „Niezależnie od wieku, pozycji i poziomu umysłowego Amerykanie nieustannie się stowarzyszają. Mają nie tylko towarzystwa handlowe i przemysłowe, do których należą wszyscy, ale również mnóstwo innych. (...) Amerykanie stowarzyszaja się w celu organizowania zabaw, tworzenia seminariów, budowania zajazdów, wznoszenia kościołów, rozpowszechniania książek, wysyłania misjonarzy na antypody. W ten właśńie sposób zakłada się w Ameryce szpitale, więzienia, szkoły.” (Demokracja w Ameryce, Kraków 1996, wyd. Znak, tom I s.116). Sto czterdzieści lat później, w 1970 roku, amerykański politolog z Harvardu Robert Putnam pojechał do Włoch i odkrył tajemnicę prosperującej północy i zacofanego południa. W książce „Demokracja w działaniu” pisał: „Niektóre regiony Włoch mają szczęście, ponieważ żywe są w nich normy obywatelskiej aktywności i zaangażówania, podczas gdy nad innymi ciąży przekleństwo stosunków politycznych kształtowanych przez sztywne, hierarchiczne zależności, a życie publiczne cechuje fragmentacja, izolacja i atmosfera nieufności. (...) W najbardziej obywatelskich regionach, takich jak Emilia-Romania, obywatele aktywnie angażują się we wszystkie rodzaje lokalnych zrzeszeń – stowarzyszenia literackie, lokalne orkiestry, kluby myśłiwskie, spółdzielnie i tak dalej. Żywo śledzą sprawy publiczne w lokalnej prasie i angażują się w politykę z programowego przekonania” (Demokracja w działaniu, Kraków 1995, wyd..Znak, ss.31-32 i 149). To Putnam właśnie wprowadza do literatury socjologicznej i politologicznej pojęcie społeczeństwa obywatelskiego i kapitału społecznego. Konstatuje: „Zdecydowanie najważniejszym czynnikiem odpowiedzialnym za dobry rząd jest stopień, w jakim społeczne i polityczne życie w regionie zbliża się do ideału wspólnoty obywatelskiej” (s. 183). Znów mija trochę lat i idea społeczeństwa obywatelskiego i samorządnej rzeczypospolitej stają się sztandarowymi hasłami opozycji demokratycznej: znalazły się w dokumentach KORu i Solidarności, w Karcie 77 i esejach Vaclava Havla w Czechosłowacji, w artykułach Janosa Kisa i Elmera Hankisa na Węgrzech, w tekstach Adama Michnika i Bolesława Geremka. W 1990 roku Jan Paweł II przewodniczyl w Castel Gandolfo konferencji intelektualistów poświęconej budowaniu społeczeństwa obywatelskiego (zob. Europa i społeczeństwo obywatelskie, Kraków 1994, wyd. Znak). Praktyczne doświadczenie rekonstrukcji społeczeństwa obywatelskiego po czasach totalitarnej „prożni społecznej” stało się ogromnym osiągnięciem krajów postkomunistycznych, do dzis z podziwem analizowanym i teoretycznie rozwijanym przez filozofów, socjologów, czy politologów w całym świecie (zob. J.Szacki, red., Ani książę, ani kupiec: obywatel, Kraków 1997, wyd. Znak).Inaczej jednak postrzega ideę społeczeństwa obywatelskiego architekt aktualnej polskiej polityki, Jarosław Kaczyński : „Pomysł na społeczeństwo obywatelskie obsługiwał (...) przede wszystkim interes polityczny grup dysydenckich, które wychodziły – czy to w sensie czysto biograficznym czy środowiskowym – z realnego socjalizmu. One chciały mieć jakiś wehikuł polityczny, bo silnej partii nigdy nie udało się im zbudować. Takim wehikułem stały się struktury społeczeństwa obywatelskiego, przeciwstawione polityce i państwu. Owo społeczeństwo obywatelskie miało być przy tym konstrukcją całkowicie beztreściową” (Wywiad w „Dzienniku” 21.IV.2006). Dezawuowanie społeczeństwa obywatelskiego jest prostą konsekwencją apoteozy państwa. Obie tendencje są logicznie powiązane. I obie uważam za niebezpieczne dla polskiej demokracji.Czym bowiem jest wspólnota obywatelska, społeczeństwo obywatelskie, ten najcenniejszy kapitał społeczny, bez którego demokracja funkcjonować nie może? Najprościej wyraża to owo magiczne słowo „my”, „my lud” od którego zaczyna się biblia demokracji - amerykańska konstytucja i którym zaczynał swoje słynne przemówienie w amerykańskim kongresie Lech Wałęsa. „My” to znaczy zbiór ludzi pomiędzy którymi istnieją silne więzi moralne, którzy dzięki tym więziom tworzą wspólnotę zdolną do wspólnego myślenia i wspólnego działania we wspólnych sprawach. Takie więzi, niejako horyzontalne, poziome są czymś zupełnie innym od pionowych, wertykalnych więzi władzy, podporządkowania jednych ludzi drugim, poddanych – władzy państwowej. Są trzy rodzaje więzi moralnej konstytuujące wspólnotę obywatelską: zaufanie, lojalność i solidarność. Zaufanie to oczekiwanie godnego postępowania innych - innych ludzi, instytucji, organizacji – wobec nas, liczenie na ich kompetencje, uczciwość, prawdomówność. Lojalność to druga strona zaufania: powinność nienaruszania zaufania jakim zostaliśmy obdarzeni i wywiązywania się z podjętych zobowiązań. Solidarność to troska o interesy innych, objętych granicami „my”, czyli o dobro wspólne i gotowość do działania na rzecz dobra wspólnego, nawet wtedy gdy wymaga to wyrzeczeń z naszej strony. I to wcale nie z jakichś pobudek altruistycznych, lecz w wyniku zrozumienia, żę jeżeli „nam” będzie lepiej, to będzie lepiej i „mnie”. Atrofia społeczeństwa obywatelskiego przejawia się albo w skrajnym zawężeniu więzi moralnej - tylko do mojej rodziny, mojego kręgu przyjaciół, mojej partii, mojej frakcji, mojej koterii - albo w ogóle w osłabieniu czy zaniku tych trzech rodzajów więzi moralnej. Gdy zaufanie, lojalność i solidarność obowiązują tylko w wąskim kręgu „swoich”, a wobec innych stosuje się reguły przeciwne, wspólnota obywatelska zostaje rozbita. W to miejsce pojawia się inny typ wspólnoty, w skrajnej postaci występujący w mafii, który dlatego nazwać można wspólnotą mafijną. Wspólnota obywatelska zanika także wtedy, gdy w szerszych kręgach społecznych w miejsce więzi moralnych uzyskują przyzwolenie, a nawet uznanie amoralne relacje do innych. Antytezą zaufania jest cynizm, czyli rozpowszechniona podejrzliwość, nieufność, przypisywanie innym najniższych motywów, doszukiwanie się wszechobecnych spisków czy układów. Antytezą lojalności jest manipulacja czyli wykorzystywanie zaufania innych, ich naiwności, łatwowierności, posługiwanie się oszustwem i kłamstwem. Antytezą solidarności jest obojętność, czyli skrajna interesowność, egoizm, indyferentyzm wobec szkód czy cierpień innych. Prawdziwych obywateli, a więc uczestników obywatelskiej wpólnoty nie da się nominować odgórnie. Nie zapewni tego nawet najbardziej okazały państwowy „Instytut Klonowania Obywateli”. Obywatelami ludzie sami się stają wtedy, gdy władza otwiera im wolne pole uczestnictwa w życiu publicznym, daje szanse na sensowną aktywność, której owoce nie są marnotrawione, gdy państwo strzeże reguł gry na tym społecznym boisku a elity polityczne dają przez swoje własne działania dobre przykłady cnót obywatelskich: kompetencji, rzetelności, konsekwencji, uczciwości, prawdomówności, troski o dobro wspólne. Istnienie wspólnoty obywatelskiej opartej na więziach moralnych – zaufaniu, lojalności, solidarności – to klucz do pomyślności społeczeństwa. W gospodarce sprawia, że obywatele zakładaja firmy, inwestują, oszczędzają, biorą kredyty, tworzą innowacje – a efektem ich zbiorowej aktywności jest wzrost gospodarczy. W polityce więzi moralne sprawiają, że obywatele idą do wyborów, uczestniczą w działalności samorządowej, powołują organizacje pozarządowe, stowarzyszenia, fundacje, uczestniczą w ruchach społecznych, interesują się sprawami publicznymi. Tętno życia politycznego bije wtedy na dole, w kręgach społeczeństwa obywatelskiego, a władza poprzez dobre prawa i sprawne instytucje strzeże tylko przed nadużyciami. W życiu codziennym więzi moralne sprawiają, że odnosimy sie do innych z życzliwością i liczymy na to samo od innych, uśmiechamy się do nieznajomych, pomagamy obcym, nie boimy się nowych kontaktów, otwieramy tolerancyjnie na odmiennych od nas. W społeczeństwie przenikniętym takim klimatem gdzieś w społecznej podświadomości zakorzenia sie reguła: wierz, że inni obywatele, instytucje, firmy, organy władzy są godne zaufania, lojalności i solidarności, w każdym razie dopóki nie pokażą, że są niewiarygodne. Społeczeństwa, które przyjmują taką regułę cieszą się dobrobytem wolnością i zwykła radością życia. Nie jest przypadkiem, że wśród krajów najwyższego zaufania publicznego i rozwiniętych wspólnot obywatelskich od wielu dziesięcioleci odnajdujemy zasobne państwa skandynawskie: Szwecję, Norwegię, Finlandię, Danię. A na drugim biegunie Nigerię, Ugandę, Kongo i inne satrapie afrykańskie,. w których obowiązuje reguła przeciwna: wszyscy to podejrzani złoczyńcy, dopóki nie udowodnią, że są niewinni.
W roku 1989 byliśmy społeczeństwem po przejściach, z poczuciem historycznego sukcesu, ale zarazem zagubienia wobec wyzwań nowej rzeczywistości. Nieuchronne uboczne konsekwencje najgłębszej zmiany ustrojowej – bezrobocie, wzrost przestępczości, rosnące rozwarstwienie społeczne, brak przygotowanych do nowych zadań kadr - wszystko to wpędziło społeczeństwo w stan swoistej traumy. Zaczynaliśmy więc proces transformacji ustrojowej z wielkim bagażem historii i w bardzo kiepskiej kondycji. Ale potem zaczęła się – dzięki mądrym reformom gospdarczym Leszka Balcerowicza - eksplozja przedsiębiorczości. Właściciele stoisk z szaszłykami przy polskich drogach zaczęli budować restauracje, zajazdy, hotele. Kapitał zagraniczny stworzył enklawy nowoczesnych technologii i nowoczesnej kultury pracy. Ruszyła giełda, rozwinął się błyskawicznie sektor bankowy. Zamiast sklepów gminnych pojawiły się hipermarkety. Syrenkę i malucha zastąpiły Fiaty i Ople. . Ruszyła fala turystyki zagranicznej. Młodzież szturmem zdobyła wyższe uczelnie. Weszliśmy do NATO, co zapewniło bezpieczeństwo zewnęrzne i do Unii Europejskiej, co stworzyło gwarancje nieodwracalności demokratycznych i rynkowych przemian. Były oczywiście wzloty i upadki, okresy lepsze i gorsze, ale na długą metę powoli i mozolnie budowało się społeczne zaufanie do demokracji i rynku, do państwa i jego instytucji, do przyszłości. Tworzyło się poczucie dumy i godności obywatelskiej, a Polska zyskiwała dobry obraz w świecie. Kształtowało się powoli, ale uparcie społeczeństwo obywatelskie – fundament demokracji. To wszystko było dziełem tak pogardzanej przez niektórych polityków III Rzeczpospolitej, a zwłaszcza pierwszych lat jej istnienia. Niestety, zapewne wbrew dobrym intencjom jej architektów, IV Rzeczpospolita niesie w moim odczuciu niebezpieczeństwo osłabienia społeczeństwa obywatelskiego. Program „rewolucji moralnej” przynieść może, jako efekt bumerangowy, jej zaprzeczenie - erozję więzi moralnych: zaufania, lojalności i solidarności. Dlaczego? Jest dziesięć powodów.Po pierwsze, przeciwstawienie III i IV Rzeczpospolitej sprzyja podtrzymywaniu klimatu klęski, pasma kolejnych polskich niepowodzeń. Znów rzekomo nam się nie udało, kilkanaście lat zostało straconych. Czy to może sprzyjać wzlotowi nowych nadziei i eksplozji społecznej energii? Po drugie, pogłębia się poczucie niestabilności: znów jakaś rewolucja, znów od początku coś rzekomo zaczynamy, znów trzeba budować od fundamentów. Myślę, że trudno o lepszą receptę na tłumienie społecznego entuzjazmu i zaangażówania – warunków sine qua non mobilizacji społeczeństwa obywatelskiego. Po trzecie, zwiększa się niejasność co do reguł gry na publicznym boisku. Nie dość, że odziedziczyliśmy po poprzednim systemie łataninę często niespójnych praw, nie dość, że dopiero co mozolnie dostosowywaliśmy prawo krajowe do „acqui communitaire” Unii Europejskiej, a tu mowa o zmianach konstytucji, o renegocjacji traktatu akcesyjnego, o reformie prawa karnego, a najważniejsze instytucje stojące na straży prawa, jak np. Trybunał Konstytucyjny czy niezawisłe sądy stają się obiektem politycznych ataków. Po czwarte, pogłebia się poczucie nieprzejrzystości życia publicznego, narasta klimat spisku „postkomunistów”, „służb specjalnych”. „biurokratów brukselskich” i nacisk na ściganie „agentów” sprzed kilkudziesięciu lat. Gdy patrzymy na czyny, a nie słowa towarzyszące powoływania ostatniej koalicji przypomina się satyryczny rysunek Mleczki: rozmawia dwóch polityków „Zawiązaliśmy spisek, żeby udowodnic spiskową teorię dziejów”.
Po piąte, orientacja antyliberalna czyli inaczej dążenie do centralizacji i wzmocnienia państwa – działa przeciw spontanicznej oddolnej samorządności i przedsiebiorczości. A nadzieja, że wszystko da się załatwic od góry przypomina jeszcze jeden rysunek Mleczki, z zupełnie innych czasów - mówca na trybunie powiada: „dzisiaj towarzysze uchwaliliśmy na plenum, że od jutra zmieniamy społeczeństwo”. Po szóste eskalacja społecznych nadziei i aspiracji przez obietnice wyborcze w zderzeniu z powyborczymi realiami prowadzi do frustracji i apatii wśród znacznych kręgów społeczeństwa. A jeśli już społeczeństwo obywatelskie się mobilizuje to raczej dla protestu, wychodząc na ulice, niż dla konstruktywnego działania.
Po siódme, mnoży się praktyka obsadzania stanowisk wysokiego zaufania publicznego przez osoby o niskiej społecznej wiarygodności lub pozbawione fachowości, wyłącznie z racji doraźnego interesu politycznego. Czy umacnia to tak niezbędne dla mobilizacji oddolnej przekonanie, że autentyczny wysiłek się opłaca, że – jak pisze w tytule swojej książki Władysław Bartoszewski – warto być porządnym, słowem – że można liczyć na merytokratyczną sprawiedliwość?Po ósme, coraz to podważa się, wyszydza, traktuje protekcjonistycznie uznane autorytety. Coraz to przypina im się różne łatki w oparciu o donosy, insynuacje czy pomówienia. A społeczeństwo obywatelskie skupia się zawsze właśnie wokół autorytetów, spontanicznie, oddolnie wyłonionych liderów opinii czy czynów. Gdy ich brakuje, następuje szybka dezitegracja wspólnot. Po dziewiąte, tzw. „polityka historyczna”, to nieustanne grzebanie się w brudach przeszłości rozmija się kompletnie ze zorientowanymi w przyszłość oczekiwaniami dynamicznego, nowoczesnego młodego pokolenia, absorbując uwagę i środki publiczne na odwetowe obsesje bliskich emerytury weteranów polityki.
Po dziesiąte, scena polityczna, z której emanować powinne wzorce cnót obywatelskich, stanowi dość gorszące widowisko, w którym elity polityczne rozgrywaja swoje egoistyczne, cyniczne i manipulatorskie gry, zawiązują egzotyczne koalicje, zakulisowe układy i niczym w awangardowym teatrze zmieniają zapowiadane scenariusze w trakcie przedstawienia, a wygłaszane teksty improwizują i naginają dla potrzeb chwili.
Podsumowując zatem, nadzieja na rzeczywistą poprawę sytuacji Polski i Polaków tkwi moim zdaniem nie w mądrości i łaskawości władzy, nie w owym „solidarnym państwie”, które ma się pochylić nad biednym społeczeństwem, ale w „solidarnym społeczeństwie” czyli w oddolnych, społecznych inicjatywach - lokalnych, regionalnych, ogólnokrajowych - w bogaceniu sieci stowarzyszeń, organizacji samorządowych, korporacji zawodowych, fundacji, ruchów społecznych, klubów dyskusyjnych, akcji charytatywnych – słowem w rozbudowywaniu i umacnianiu społeczeństwa obywatelskiego, wspólnot obywatelskich różnej skali. Gdyby tego miało zabraknąć, znów z obywateli zmienilibyśmy się w poddanych, a wokól siebie odnaleźlibyśmy nagle taką oto karykaturę demokracji, którą rysował w 1831 roku Alexis de Tocqueville: „Nierzadko widzi sie wówczas na szerokiej arenie świata, a także i u nas, pospólstwo reprezentowane przez paru ludzi. Tylko oni przemawiają w imieniu nieobecnych lub obojętnych mas. Tylko oni działają pośród powszechnej inercji. O wszystkim decydują wedle swego widzimisie, zmieniaja ustawy i jak chcą tyranizują obyczaje. I aż dziw bierze na widok tej niewielkiej garstki marnych i niegodnych ludzi, w których ręce może wpaść naród” (Demokracja w Ameryce, tom II s. 152). Wierzę, że polskie społeczeństwo obywatelskie jest już wystarczająco silne, aby ten czarny scenariusz malowany przez de Tocquevilla pozostał tylko przestrogą i nigdy się w Polsce nie zrealizował.
[Autor jest profesorem zwyczajnym UJ i Wyższej Szkoły Europejskiej im. J.Tischnera, członkiem rzeczywistym PAN i PAU, oraz Prezydentem Międzynarodowego Stowarzyszenia Socjologicznego ISA. Ostatnio opublikował Socjologię zmian społecznych, Kraków 2005, wyd. Znak]
*
Jak odebrać Polskę politykom?
prof. Wiktor Osiatyński
W okresie wielkich reform do polityki, do samorządu na samym początku szli ludzie, którzy chcieli rzeczywistość zmienić. Ale w naszej polityce tak się dzieje, że ludzie, którzy chcą coś zmienić, są wypierani. Samorząd jest doskonałym przykładem. Pierwsze pokolenie samorządu, oparte jeszcze na komitetach obywatelskich, było fantastyczne. Później do samorządu zaczęło iść coraz więcej ludzi, którzy mieli do załatwienia swoją sprawę albo sprawę jakiejś grupy. I w tej chwili jest tam coraz więcej cwaniaków czy ludzi, którzy chcą upiec jakąś pieczeń. Bo władza jest czymś niesamowicie ponętnym, i to z kilku powodów: po pierwsze można zrobić interes, po drugie można mieć władzę, a po trzecie można być dobrym za cudze pieniądze. Dawniej myślałem, że ludzie, zwłaszcza mężczyźni, pragną władzy, bo mają dużo testosteronu i chcą innym przypieprzyć. I mają po temu okazję. Aż kiedyś w połowie lat 70., gdy w podziękowaniu za przesłaną mu z dedykacją książkę dostałem od wysokiego urzędnika talon na Malucha, przekonałem się, że władza może być atrakcyjna także z innych, „dobroczynnych” powodów. W tamtych czasach władza zapewniała niezbyt wysoką pensję, dostęp do sklepu za żółtymi firankami, samochód z kierowcą i przede wszystkim ileś przydziałów na mieszkania, ileś talonów na samochody, ileś przydziałów dla swoich ludzi, czyli w gruncie rzeczy klientów, na wycieczki zagraniczne czy na inne deficytowe dobra. I wtedy pomyślałem: tak, najbardziej atrakcyjną rzeczą we władzy to jest nie to, żeby komuś dosunąć, tylko żeby być dobrym za cudze pieniądze. To rzeczywiście jest szalenie atrakcyjne.
Wracając do tematu, to wyraźnie widać, że niemal każda władza się alienuje, że ona zaczyna się zajmować sobą. Chyba że nie może tego zrobić. I tu jest problem nasz jako społeczeństwa. Tu jest nasz problem, o którym już mówił Norwid, że jesteśmy wielkim narodem i żadnym społeczeństwem. My rzeczywiście historycznie bywaliśmy wielkim narodem i nie byliśmy nigdy społeczeństwem. Społeczeństwo różni się od narodu tym, że naród jest to piramidalna, scentralizowana struktura 40 mln ludzi połączonych ze sobą więziami wspólnej tradycji, w polskim przypadku dla większości wspólnej wiary, wspólnej historii, wspólnych oczekiwań, mitów i emocji, symboli. Natomiast społeczeństwo w przypadku Polski to musiałoby być kilkaset milionów, a może i miliardy poziomych więzi między nami jako ludźmi. Więzi nawiązywanych nie po to, żeby władzy się przeciwstawiać, nie po to, żeby władzy patrzeć na ręce. Tylko po to, żeby nam się lepiej żyło. Żebyśmy mogli nasze sprawy załatwiać. Żebyśmy mogli swoje interesy załatwiać. Tak zwane społeczeństwo obywatelskie w rozwiniętych krajach demokratycznych powstawało w długim procesie historycznym. Poprzez takie więzi wolne od kontroli państwa, dominującego kościoła. To były miasta korporacyjne. To były uniwersytety, które miały swoje autonomiczne statusy, to były cechy, to były gildie. To były korporacje, to były banki, to były stowarzyszenia, to były różnego rodzaju organizacje, które nie były tworzone w celu politycznym, one były tworzone w celu życiowym, w celu sąsiedzkim albo w celu gildyjnym, korporacyjnym albo jakimś innym. Ale to społeczeństwo tworzyło wartości i dobra. To społeczeństwo zapewniało ludziom poczucie bezpieczeństwa, poczucie wartości i poczucie znaczenia. I w tym społeczeństwie ludzie działali. I to społeczeństwo zaczęło wytwarzać masę dóbr tak dużą, że w XVII wieku królowie popatrzyli naokoło i mówią: o rany Boskie! To my tu przepijamy, bankietujemy, polujemy, a oni tyle tworzą, może dałoby się to społeczeństwo jakoś sobie podporządkować? I tak powstał absolutyzm, który był właśnie próbą objęcia kontrolą tego społeczeństwa przez centralną władzę monarszą. I to się udało w Europie kontynentalnej, ale nigdy nie udało się w Anglii, w Stanach Zjednoczonych i w Holandii. I dlatego te trzy kraje różnią się dramatycznie od całej reszty świata, ponieważ w tych trzech krajach konstytucja jest ograniczeniem władzy, umowa społeczna funkcjonuje w świadomości potocznej jako przekazanie części uprawnień władzy. Prawa człowiek ma nie jako dar od dobrego króla, tylko jako coś naturalnego. Władza jest ograniczona i na tym polegają te różnice dzisiaj, które widać między Blairem na przykład i resztą Wspólnoty Europejskiej, albo te, które widać między Holandią w swoich obyczajach, w eksperymentach społecznych na niewielką skalę, a resztą Europy. W krajach Europy kontynentalnej władza monarsza czy państwo było powołane do załatwiania problemów społecznych, bo to były scentralizowane państwa. A w krajach, gdzie absolutyzm nie zwyciężył, było inaczej. Anglia jest najbardziej konstytucyjnym krajem świata. Tak konstytucyjnym, że nie potrzebuje konstytucji i dlatego nie ma pisanej konstytucji. W Anglii kościół anglikański jest częścią podziału władzy. Wobec tego nie trzeba konstytucyjnego podziału władzy. To jest tam wpisane w krew. W innych krajach trzeba było papierka, żeby coś takiego osiągnąć. Ale tak czy owak – i w Anglii i na zachodzie Europy – społeczeństwo istniało. A u nas nigdy go nie było. Albo było bardzo słabe, bo u nas nie było klasy średniej, u nas nie było mieszczaństwa, u nas były bardzo kulawe cechy, gildie. U nas nie było tej energii społecznej, bo w społeczeństwie podzielonym nieprzekraczalną barierą na panów-właścicieli ziemi i przypisanych do tej ziemi chłopów nie można zbudować społeczeństwa, tylko można zbudować folwark. I najpierw był to folwark pańszczyźniany, rolniczy, a później komunizm założył na tej glebie folwark przemysłowy, także oparty na systemie pańszczyźnianym, choć tym razem był już tylko jeden pan – scentralizowane państwo komunistyczne.
W latach 70. i w 1980 roku właśnie tu, w tym mieście powstało coś, co zostało nazwane społeczeństwem obywatelskim, ale one też było kulawe. To nie było takie społeczeństwo, gdzie ludzie zebrali się razem, żeby załatwiać swoje problemy. To było społeczeństwo, które istniało tylko w trzech wymiarach: po pierwsze, wolnych związków zawodowych, a najpierw postulatów tych związków i wolnych innych stowarzyszeń; po drugie, imperium podziemnej prasy, informacji, wydawnictw, publikacji; a po trzecie – wzajemnej pomocy, głównie w stanie wojennym, organizowanej przez Kościół, dzięki czemu można było sprowadzić dla kogoś zza granicy lekarstwo, książkę, maszynę do pisania, powielacz itd. Popatrzmy, co to były za sfery. To były środki równoważące mechanizmy równoważenia tych środków kontroli nad społeczeństwem, których władza komunistyczna używała w okresie po terrorze.
W latach 70. władze komunistyczne oczywiście mogły jeszcze każdego, kto się im przeciwstawiał, posłać do więzienia. Natomiast na co dzień terror nie był stosowany. Kontrolę nad społeczeństwem zapewniały trzy rzeczy: że państwo było jedynym – a w Polsce, wyjątkowo, głównym, choć nie jedynym – pracodawcą. Po drugie, że państwo miało monopol informacji przez cenzurę i własność wszystkich wydawnictw, radia, a później telewizji. I po trzecie, państwo kontrolowało różne tak zwane przywileje, które są w gruncie rzeczy prawami. Przecież to urzędnik decydował, czy ktoś dostanie paszport czy nie, czy będzie coś mógł sprowadzić zza granicy, czy będzie mógł wyjechać, czy może kupić samochód. To był mechanizm kooptacji raczej niż kontroli, ale może właśnie dlatego miał wielkie znaczenie. I te trzy elementy, które buduje społeczeństwo od połowy lat 70., równoważą te środki kontroli. Nagle wolne związki zawodowe, ROPCiO, KOR i inne organizacje zapewniają, że jak Wałęsa pójdzie siedzieć, to jego żona będzie miała z czego utrzymać dziewięcioro dzieci, bo dostanie od związków czy od innych organizacji pieniądze albo inną pomoc. Że nagle nie jest państwo całkowitym kontrolerem życia i warunków życia i przetrwania każdego człowieka. Podziemne imperium wydawnicze nagle równoważy państwową kontrolę środków przekazu. Wreszcie właśnie to, co robiły niezależne organizacje społeczne i Kościół, równoważyły selektywne i arbitralne dawanie ludziom różnych przywilejów. Ale po 1989 roku, kiedy władza komunistyczna, a zwłaszcza te trzy środki kontroli, przestały istnieć, to tak zwane społeczeństwo obywatelskie rozsypało się jak domek z kart. Jeszcze do tego Lech Wałęsa – niech jego imię żyje wiecznie, bo mało ludzi wniosło taki wielki wkład w historię Polski i wykazało taką odwagę – prawdopodobnie za namową braci bliźniaków rozwiązał komitety obywatelskie, bojąc się, że nie zachowają nad nimi kontroli. Więc ta energia, która gdzieś powstała, zostaje rozsypana. I jeszcze do tego z tych komitetów dużo ludzi idzie do władzy. I społeczeństwo nagle pozostaje znowu zdezorganizowane. Nie ma już przywódców, nie ma niczego i znowu myśli, że ta nasza, bo demokratyczna, władza będzie dobra i nam załatwi wszystko i urządzi świat. Nawet gdyby chciała, to i tak nie może świata dla wszystkich urządzić.
Ja dzisiaj twierdzę, że politykom państwo trzeba odebrać, to znaczy trzeba im dzisiaj powiedzieć i pokazać, do czego oni są potrzebni, do czego się nadają i zabrać całą resztę. Ale nie można im tak po prostu zabrać państwa, bo ktoś inny je weźmie. To można osiągnąć tylko przez zbudowanie społeczeństwa. To społeczeństwo ma mieć dwie cechy. Po pierwsze, więzi między nami jako nami, trwalsze niż samo głosowanie raz na cztery lata. Ja mówię, że budowa społeczeństwa to bardzo prosta rzecz. Społeczeństwa się nie buduje od góry, tylko od dołu. Trzeba zatem wyjść na klatkę schodową na swoim piętrze. Zapukać do jednego sąsiada, do drugiego, nie czekać, aż oni zapukają. Powiedzieć: zastanówmy się, co możemy razem zrobić, żeby u nas przed domem było ładniej. Jak to się uda, to zapukać jeszcze do paru sąsiadów, powiedzieć: wie pani co, ja mam dwójkę dzieci, pani ma trójkę, tutaj sąsiad ma jedną córkę. Ja bardzo lubię chodzić na koncerty, to może będę wszystkie nasze dzieci w piątki brał na koncerty, a jeszcze wcześniej coś im opowiem o muzyce. A mąż pani lubi bardzo chodzić z prezydentem Jackiem Karnowskim i Donaldem Tuskiem grać w piłkę, to może w soboty będzie brał nasze dzieci na mecz piłkarski? A ktoś jeszcze gdzieś i nagle co? Nagle nie trzeba pieniędzy na to, wszyscy mamy więcej czasu dla siebie czy dla naszych spraw. Wszyscy mamy mniej troski o dzieci, czy one tam gdzieś ćpają czy piją i się lepiej czujemy, i mamy lepsze samopoczucie. Ja twierdzę, że społeczeństwo obywateli, społeczeństwo tych więzi, nie potrzebuje pieniędzy, ponieważ można budować takie więzi przez świadczenie własnej pracy, własnych usług, przez rozszerzanie tego, co i tak robimy na innych i przez włączenie ich w nasze działanie. Ale społeczeństwo potrzebuje też bardzo ważnych instytucji kontrolnych i monitorujących państwo. Społeczeństwo musi, zwłaszcza jeśli opozycja nie spełnia tej roli, stworzyć instytucje, które będą patrzeć władzy na ręce, będą monitorować państwo, które będą wymuszały poprzez oddziaływanie na świadomość społeczną przyjmowanie niezbędnych ustaw, które by ułatwiały taką działalność. Z tego punktu widzenia, a to jest dla mnie w ogóle najważniejszy punkt widzenia, to że już jesteśmy w Unii Europejskiej jest dobrodziejstwem, bo tam istnieją standardy. Tam istnieją standardy, według których można polityków rozliczać. Tamtejszych i tutejszych też.
I wreszcie społeczeństwo wymaga takich organizacji, które potrafiłyby i mogłyby walczyć o interes społeczny, zwłaszcza w konflikcie z władzą. Zwłaszcza tam, gdzie jest korupcja i podejrzenie korupcji bądź nadużycia władzy. I to jest wymiar, który w polskiej świadomości i w polskiej dyskusji prawie wcale nie jest znany, bo ta instytucja jest tam prawie obca. To są instytucje społeczne. Korzystające z prawa na rzecz interesu zbiorowego, interesu publicznego. Społeczeństwo może posługiwać się tylko prawem, a nie rebelią. Do buntu odwołują się masy, do rewolucji wzywają przywódcy, którzy przeważnie wykorzystują niezadowolenie mas do własnych celów. To głównie dlatego rewolucja niewiele zmienia, a zazwyczaj za jakiś czas prowadzi do wezwań do następnej rewolucji albo do tworzenia kolejnej republiki. Społeczeństwo polityczne posługuje się wyborami, drogą parlamentarną, drogą kampanii wyborczej, powinno także działać drogą debaty publicznej, chociaż tej debaty jest u nas mniej. Społeczeństwo obywatelskie może posługiwać się tylko droga prawną, która jest trudna, ponieważ zawód prawniczy jest kosztowny. Prawo staje się również coraz bardziej skomplikowane i wymaga bardzo wyspecjalizowanej wiedzy. Droga prawna jest także żmudna i długa. Na całym świecie prawnicy to są w większości cwaniacy, może najbardziej skorumpowany zawód jaki znam, sam jestem profesorem prawa, więc coś o tym wiem. Na dodatek prawnicy przekonali resztę świata, że skoro jesteśmy tak bardzo potrzebni dla modernizacji, to powinniśmy zarabiać wielokrotnie więcej niż wszyscy inni. Ale jednocześnie właśnie prawo jest tą instytucją, którą można wykorzystywać dla obrony interesu publicznego i społecznego. Tylko że z samego prawa, a nawet z Konstytucji nic nie wynika. Z prawa nic nie wynika oprócz tego, że w momencie uchwalenia ustawy zmienia się układ sił między kiwającymi i kiwanymi. Na przykład ruch na rzecz praw obywatelskich w Ameryce zaczął się po delegalizacji rasizmu, a nie przed. Bo potem rasizm trwał nadal i trzeba było z nim walczyć. Ruch na rzecz rejestracji Solidarności zaczął się po podpisaniu porozumień gdańskich. Pojechali do Jastrzębia, a tam im towarzysz Grudzień i inni kacykowie powiedzieli: spieprzajcie do Gdańska, tam są umowy, a u nas to nie obowiązuje. I oni musieli pójść strajkować. I wszędzie w Polsce musieli strajkować, ale już mieli za sobą siłę tych porozumień. I prawo daje tylko taką potencjalną siłę wsparcia dla sprawy, o którą potem trzeba walczyć. Delegalizacja rasizmu w Ameryce nastąpiła na drodze sądowej, w 1954 roku w orzeczeniu Brown przeciwko Radzie Edukacyjnej Miasta Topeka. Tę sprawę w tzw. litygacji strategicznej rozpoczął Komitet Prawny Stowarzyszenia na rzecz Równości Ludności Kolorowej w 1921 roku. To trwało 33 lata. W zeszłym roku w Sądzie Najwyższym w Stanach Zjednoczonych została wygrana sprawa w sprawie przepisów prowadzących do równego traktowania osób niepełnosprawnych umysłowo, którą organizacja pod nazwą Amerykańska Liga Praw Obywatelskich rozpoczęła w 1974 roku, a więc trwała ona prawie 30 lat. To jest tak żmudna, długa droga, wymagająca kwalifikacji, których nikt z nas samodzielnie nie posiada. Toteż musimy się w tym celu organizować. Musi nam przyjść do głowy, że opłacałoby się w Trójmieście mieć organizację prawną działającą na rzecz interesu publicznego, bo w ten sposób społeczeństwo może się bronić.
Nie chcę przedłużać tego wywodu, ale chcę powiedzieć, że te elementy, te sposoby, te działania wydają mi się na tyle ważne, że ja bym chciał rozpocząć nad nimi dyskusję publiczną. Jestem wdzięczny wydawnictwu, że mi to ułatwiło i że teraz mnie wozi po Polsce, żebym z tym pomysłem występował. Po to po prostu, żeby to włączyć, również tę problematykę do naszej debaty publicznej. A także żeby zacząć uruchamiać wyobraźnię społeczną. W jaki sposób społeczeństwo może działać, żeby było silniejsze. Albo żeby było skuteczniejsze choćby w proponowaniu rozwiązywania różnych problemów rzeczywistych, takich jak bezrobocie, takich jak przeciwdziałanie wykluczeniu itd. Mam nadzieję, że to, co powiedziałem, da państwu jakiś asumpt do myślenia w tym kierunku, i dziękuję bardzo za uwagę. Jeszcze raz gratuluje Jubileuszu i cieszę się, że mogłem stanowić jego część.
*
Budujmy metropolię. Wywiad z JM Rektorem Politechniki Gdańskiej, prof. dr hab. inż. Januszem Rachoniem
Panie Rektorze, idea metropolizacji Trójmiasta nie jest nowa. Przez ostatni okres nie mówiono jednak o niej zbyt często, a pewne jej słabe echa wśród społeczności trójmiejskiej dały się zauważyć tylko w odniesieniu do konkretnych przedsięwzięć jak A1 czy przysłowiowy już wspólny bilet komunikacji miejskiej. Jak Pan sadzi co jest przyczyną tak małej aktywności obywateli w sprawie, na której oni sami mogą przecież skorzystać najwięcej?
Częstokroć już tak się zdarzało w historii powszechnej, że autorzy najważniejszych przemian, społecznych, gospodarczych czy też politycznych, wcale nie muszą być ich największymi beneficjentami. Obywatele Pomorza z Trójmiastem na czele otworzyli wrota do zmiany ustrojowej w Polsce i w Europie, mimo to nasz region nie jest największym beneficjentem transformacji tak politycznej jak i gospodarczej. Można nawet mówić o prowincjonalizacji Pomorza i zwiększaniu się dystansu wobec najszybciej rozwijających się ośrodków: przede wszystkim Warszawy, ale również Krakowa, Poznania i Wrocławia.
Miasto stołeczne Warszawa wraz z woj. mazowieckim jest największym beneficjentem pierwszych piętnastu lat naszej transformacji i będzie nim najprawdopodobniej w najbliższej przyszłości.
Jak i czym przekonać zatem naszych współobywateli, ze warto działać w tej sprawie?
Doświadczenia międzynarodowe pokazują liczne przykłady miast niestołecznych (takich jak; Chicago, Los Angeles, Sydney, Melbourne, Johannesburg, Frankfurt, Monachium, Hamburg, Mediolan, Turyn, Amsterdam, Rotterdam, Zurych, czy Barcelona), które stały się ogniskami zmian korzystnych dla całego kraju, a równocześnie ich głównymi beneficjentami.
W Polsce funkcjonuje potencjalnie 12 obszarów metropolitalnych. Pojęcie to pojawia się w Ustawie o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym z 2002 roku. W Unii Europejskiej obszar taki tworzą wielkie miasta wraz z otoczeniem, których ludność przekracza 500 tys. mieszkańców, a więc my mieścimy się tu idealnie. A proszę spojrzeć jakie korzyści rozwojowe odniosło wiele regionów Europy, w których podjęto aktywne działania bazujące na instrumentach wsparcia zawartych w polityce regionalnej Unii Europejskiej.
Studia, prowadzone od wielu lat na Politechnice Gdańskiej w zespołach naukowych prof. prof. Jerzego Kołodziejskiego i Mieczysława Kochanowskiego a obecnie dr hab. inż. Tomasza Partekę, dr inż. Feliksa Pankau oraz dr inż. Piotra Lorensa, opierają się na założeniu, że strategia rozwoju obszaru Polski północnej zintegrowana z rozwojem państw bałtyckich może uruchomić nowe czynniki i szanse ich przyspieszonego rozwoju poprzez wkomponowanie jej regionów, gmin i miast w procesy współpracy społeczno-gospodarczej w basenie Morza Bałtyckiego. Wyniki tych badań jednoznacznie wskazują, że proces metropolizacji regionu Trójmiasta będzie jedną z podstawowych sił napędowych rozwoju społecznego i gospodarczego tego obszaru.
Wymienił Pan podstawowe przesłanki metropolizacji oparte o specjalistyczną wiedzę i badania naukowe, ale ludzie chcą wiedzieć co bezpośrednio zyskają na metropolizacji lub co mogą stracić gdy do niej nie dojdzie?
Jak to co? Wszystko na co każdy z nas pracuje i co dla każdego się liczy najbardziej. Wysoki poziom i komfort życia, a w tym bezpieczeństwo, zarówno to fizyczne na ulicach, jak i pewność (ale też jakość) miejsca pracy czy pomocy medycznej. Szansę na doskonałą edukację i przyszłą karierę dzieci. Dostęp do wielu dóbr, materialnych i kulturowych, zarówno dzięki spadkowi bezrobocia i rosnącym pensjom, jak i poszerzającą się ofertę tych dóbr - wszyscy przecież wiemy, że „duży może więcej”, a ja dodam, że mądry tym bardziej. Ale co najważniejsze każdy z nas może zyskać satysfakcję i dumę, zarówno z powodu osobistych sukcesów jak i przynależności do społeczności cenionej i liczącej się w świecie. Czy to mało?
Zadajmy pytanie obywatelom Trójmiasta, jakie negatywne efekty niesie integracja i metropolizacja aglomeracji. Jestem przekonany, że odpowiedzi pokazałyby, iż takich ewidentnych negatywnych efektów nie ma, są tylko pozytywne.
My zaś mamy sąsiadujące ze sobą trzy organizmy miejskie, które nie są praktycznie zintegrowane nawet komunikacyjnie. Poruszając się komunikacją miejską między Gdańskiem a Gdynią, trzeba kupić kilka biletów. Jest to prosty przykład braku integracji, ale najbardziej jaskrawy. Metropolia nie może być wielkim bezpłciowym tworem, miejscem pracy, gdzie nic więcej się nie dzieje. Zniechęca to do odwiedzania jej i osiedlania się w niej. Metropolia musi mieć duszę, legendę, kulturę, które skuszą do odwiedzania jej i pozostania w niej. Musi wyróżniać się spośród setek innych podobnych do siebie miejsc oferujących takie same warunki ekonomiczne czy też infrastrukturalne. Coraz częściej inwestorzy pytają, czy oni lub ich pracownicy będą mieli co robić po pracy. Pytanie to pojawia się nierzadko jako jedno z pierwszych, nawet przed warunkami, na jakich firma będzie funkcjonowała. Jako zachęta do inwestycji nie wystarcza już świetna infrastruktura drogowa czy teleinformatyczna. Potrzeba miejsc rozrywki, w których można będzie spędzić popołudnie - teatrów, kin, restauracji, przestrzeni, gdzie można odpocząć, gdzie obcy nam jest stres i pogoń za sukcesem i zyskiem charakterystyczna dla nowoczesnego świata. Niemniej ważna jest także oświata. Menedżer chcący ulokować pieniądze własnej firmy musi mieć też miejsce, w którym ze spokojnym sumieniem umieści swoje dzieci dbając o ich rozwój intelektualny.
Wydaje się, że wszystkie te warunki spełnia Trójmiasto wraz ze swym otoczeniem. Z drugiej zaś strony odnoszę wrażenie, że popełniamy grzech zaniechania i nie wykorzystujemy tego co dał nam Pan Bóg i historia. A co najważniejsze, choć paradoksalne, największe różnice między Gdańskiem, Gdynią i Sopotem połączone jedną wspólną strategią rozwoju stanowić mogą największą siłę metropolii trójmiejskiej. Mamy tu przecież wszystko - i gospodarkę wielkoprzemysłową, i dobrze rozwiniętą drobną przedsiębiorczość, i kompleksową ofertę edukacyjną, i zabytki, i kurort, ba, całe zaplecze turystyczne Kaszub, Żuław i Pobrzeża Gdańskiego, a wszystko to jeszcze oparte o wspaniałe tradycje i przełomowe momenty historii Polski, Europy i świata