Przypadek najnowszej adaptacji Ślubów Panieńskich ilustruje smutną prawdę, jak kilkoma chybionymi pomysłami można łatwo pogrzebać ciekawy film. Na siłę, nieudolnie uwspółcześniona wersja tekstu pokazuje, że nie warto za wszelką cenę przeciągać liny za daleko.
„Śluby panieńskie” są dobrze wszystkim znaną komedią charakterów Aleksandra Fredry. Dwie młode panny na wydaniu, decyzją swoich rodziców zostają wyswatane z dobrze rokującymi młodzieńcami, którzy oprócz uroku i czaru młodym mężatkom zagwarantują dobrobyt, a połączone bogactwa rodzin pozwolą wszystkim żyć długo i szczęśliwie. Złoty plan błyskawicznego pomnożenia gotówki rodziców komplikują postępowe zapatrywania młodych panien w kwestiach małżeństwa. Koniec komplikacjom położy dopiero prawdziwy odruch serca, który obudzi się w nieposłusznych Anieli i Klarze.
Filip Bajon czytając Fredrę na siłę postanowił udowodnić całemu światu jak bardzo tekst komedii jest dzisiaj aktualny. Odrzucając drogę przyjemnej sugestii postanowił uciec się do sprawdzonej, bo i najlepiej przyswajalnej metody prostolinijnej ilustracji i jak kawa na ławę wyłożyć prawdę o tym, że związki damsko męskie, nie były i zapewne nigdy nie będą kwestią łatwą. Niestety o ile tekst Fredry broni się sam, nawet deklamowany z bardzo zróżnicowanym warsztatowo polotem, tak pomysły reżysera na uwspółcześnienie treści od samego początku wydają się chybione. Dopóki Robert Więckiewicz nie wyciągnął z kieszeni telefonu komórkowego, film ogląda się w miarę gładko (nie uwzględniając nieuzasadnionych niczym przestojów w akcji). Zaburzenie rytmu deklamowanego tekstu prozaicznymi wtrętami (jakże często uderzającymi pospolitością) nie tyle razi – choć jest to wrażenie dominujące, co bezsensownie wyhamowuje akcję i za każdym razem, gdy film w końcu nabiera rozpędu, dzięki innowacyjnym pomysłom reżysera znowu osiada na mieliźnie, a większość zaplanowanych jako zabawne sytuacji rozwijających się w planie współczesnym raz po raz miażdży kompletna cisza na sali kinowej.
Choć film Bajona aktorstwem nie stoi nie sposób nie zauważyć, że jedynym prawdziwie jasnym punktem na kartach ślubów panieńskich ad 2010 jest rola Macieja Stuhra, który po raz kolejny udowodnił jak błyskotliwym darem interpretacji włada. Prawdziwym zaskoczeniem jest natomiast niecodzienne wcielenie Borysa Szyca – stojące w tak wyraźnej opozycji do dotychczasowych ról aktora. Ku uciesze wszystkich Szyc wychodzi z konfrontacji ze zniewieściałym Albinem obronną ręką. Pomimo, że walka była zacięta, to w aktorskim pojedynku tym razem zdecydowanie zwyciężyli mężczyźni.
Podsumowując wysiłki reżyserskie Filipa Bajona film można skwitować jednym tylko smutnym wnioskiem: z najśmieszniejszą komedią wszech czasów zdecydowanie nie mamy tutaj do czynienia. To, co otrzymujemy w zamian wprawia raczej w zdumienie niż budzi niepohamowaną radość. Jak zrozumieć kobietę, jak poskromić mężczyznę, tego nie wie nikt. I właśnie tak – bez zbędnych kombinacji - niech lepiej pozostanie.
Adaptowanie klasycznych pozycji polskiej literatury zawsze oznacza spore wyzwanie, a jeśli jest to dodatkowo rzecz pisana wierszem, poziom trudności wzrasta jeszcze bardziej. Przekładając „Śluby panieńskie” na język kina, Filip Bajon nie stał się niewolnikiem adaptowanego tekstu , ale stworzył własną wizję dzieła Aleksandra Fredry. Zgromadził również na planie obecne gwiazdy polskiego kina, próbując połączyć tradycję ze współczesnością – jednocześnie oczarować widza starszego oraz zachęcić młodszego. Jak to się udało?
Na „Śluby panieńskie” nie powinny wybierać się osoby, które do adaptacji polskiej literatury klasycznej podchodzą bardzo rygorystycznie lub wręcz purystycznie. Wyjdą z kina oburzone. Interpretacja Bajona polega bowiem po części na tym, iż deklamowany przez aktorów wierszem język Fredry oraz kostiumowo-scenograficzne odwzorowanie realiów trzeciej dekady XIX wieku łączą się ze współczesnością. Nie tylko jeśli chodzi o mentalność postaci oraz podejście do sedna całej opowieści (jednym z założeń było stworzenie pomostu pomiędzy tym, jak relacje damsko-męskie wyglądały kiedyś, a jak teraz), ale również pod względem wykorzystywanych rekwizytów. Ciężko stwierdzić, na ile to porównanie jest zgodne z rzeczywistością, ale wydaje się, iż „Śluby panieńskie” A.D. 2010 korzystają z odwagi, którą współczesnemu polskiemu kinu dała „Wojna polsko-ruska” Xawerego Żuławskiego. Eklektyczność swojego nowoczesnego podejścia do klasyki Bajon podkreśla za pomocą pokazywania umowności planu zdjęciowego oraz umieszczania w filmie scen, w których bohaterowie rozmawiają ze sobą przez telefony komórkowe. Nie jest to jednak post-modernistyczna zgrywa, która ma być celem samym w sobie, a jeden ze środków do osiągnięcia pożądanego poziomu humoru. „Śluby panieńskie” są przecież komedią, i to dosyć swawolną, a Bajon stara się być w swojej interpretacji wierny Fredrze na tyle, na ile pozwala mu przyjęta przez siebie konwencja, zarówno pod względem napięć pomiędzy poszczególnymi postaciami, jak i w perspektywie subtelności oraz dwuznaczności miłosno-seksualnych nawiązań i insynuacji. I nawet jeśli bohaterowie rozmawiają na tle ciężarówki i sprzętu oświetleniowego na planie filmowym, nigdy nie wychodzą ze swoich postaci, kontynuując rozwój linii narracyjnej.
To zabiegi bardzo odważne, niekoniecznie rewolucyjne, ale pokazujące, iż z klasyką można ciągle prowadzić żywy dialog, bez padania przed nią na kolana. A to cieszy, bowiem oznacza, że polskie kino poszukuje ciągle nowych środków wyrazu, nawet jeśli mówimy o twórcy, który od początku swojej kariery podążał własną ścieżką. Na dodatek takie podejście pasuje w jakiś perwersyjny sposób do dzieła Fredry. Bajon wraz ze swoją obsadą faktycznie łączą szacunek dla kreacji słynnego autora (wystarczy choćby posłuchać dialogów i monologów w wykonaniu Macieja Stuhra) oraz próbę przedstawienia go widzowi, który w innym wypadku mógłby się na takiej pozycji mocno wynudzić. Inna sprawa, że konwencja ta nie zawsze okazuje się potrzebna. Czasami jest wręcz boleśnie chybiona. Bowiem momenty, w których umowność świata przedstawionego jest faktycznie dowcipna, przeplatają się ze scenami, gdzie użycie telefonów komórkowych spowalnia tempo opowieści i hamuje humorystyczny wydźwięk. W efekcie tworzą się dłużyzny, które ratować muszą aktorzy, a ci, choć wszyscy raczej nieźle obsadzeni w swoich rolach, mają na głowie inne zmartwienie – utrzymywanie wiarygodności swoich mówiących wierszem postaci. To było niestety nieuniknione, bowiem ryzykując formalnie, Bajon musiał pójść na pewne kompromisy pod względem treści oraz wydźwięku. Sam zresztą przyznał, że pierwsza wersja scenariusza, którą stworzył, całkowicie uwspółcześniona, była zła i musiał pisać od nowa. Wydaje się, że w poszukiwaniu klucza do opowiedzenia tej historii po swojemu, pomieszał te dwie koncepcje, w efekcie samemu się nieco ograniczając.
Nie zmienia to faktu, że pomimo swojej nierówności, „Śluby panieńskie” to film zaskakująco przyjemny, z jednej strony przedstawiający geniusz Fredry w nowoczesnym świetle, a z drugiej pokazujący, że polskie kino stać ciągle na zaskoczenie. To, czy takie podejście ma prawo bytu w rodzimym kinie, będzie zależało od tego, jak dobrze film się sprzeda. A warto pamiętać, że czasy niezwykłej popularności adaptacji rodzimych lektur szkolnych przeminęły już chwilę temu i raczej wątpliwe, by „Śluby panieńskie” były w stanie tę modę odnowić. Przed filmem Bajona droga daleka. Jest to produkcja specyficzna, z pewnością wywoła w Polsce wiele kontrowersji ze względu na przyjętą przez Bajona konwencję. Jak więc do tego niej podchodzić? Najlepiej z otwartością na nowe doświadczenia . Czas na pochwałę lub krytykę przyjdzie po opuszczeniu sali kinowej.
Przypadek najnowszej adaptacji Ślubów Panieńskich ilustruje smutną prawdę, jak kilkoma chybionymi pomysłami można łatwo pogrzebać ciekawy film. Na siłę, nieudolnie uwspółcześniona wersja tekstu pokazuje, że nie warto za wszelką cenę przeciągać liny za daleko.
„Śluby panieńskie” są dobrze wszystkim znaną komedią charakterów Aleksandra Fredry. Dwie młode panny na wydaniu, decyzją swoich rodziców zostają wyswatane z dobrze rokującymi młodzieńcami, którzy oprócz uroku i czaru młodym mężatkom zagwarantują dobrobyt, a połączone bogactwa rodzin pozwolą wszystkim żyć długo i szczęśliwie. Złoty plan błyskawicznego pomnożenia gotówki rodziców komplikują postępowe zapatrywania młodych panien w kwestiach małżeństwa. Koniec komplikacjom położy dopiero prawdziwy odruch serca, który obudzi się w nieposłusznych Anieli i Klarze.
Filip Bajon czytając Fredrę na siłę postanowił udowodnić całemu światu jak bardzo tekst komedii jest dzisiaj aktualny. Odrzucając drogę przyjemnej sugestii postanowił uciec się do sprawdzonej, bo i najlepiej przyswajalnej metody prostolinijnej ilustracji i jak kawa na ławę wyłożyć prawdę o tym, że związki damsko męskie, nie były i zapewne nigdy nie będą kwestią łatwą. Niestety o ile tekst Fredry broni się sam, nawet deklamowany z bardzo zróżnicowanym warsztatowo polotem, tak pomysły reżysera na uwspółcześnienie treści od samego początku wydają się chybione. Dopóki Robert Więckiewicz nie wyciągnął z kieszeni telefonu komórkowego, film ogląda się w miarę gładko (nie uwzględniając nieuzasadnionych niczym przestojów w akcji). Zaburzenie rytmu deklamowanego tekstu prozaicznymi wtrętami (jakże często uderzającymi pospolitością) nie tyle razi – choć jest to wrażenie dominujące, co bezsensownie wyhamowuje akcję i za każdym razem, gdy film w końcu nabiera rozpędu, dzięki innowacyjnym pomysłom reżysera znowu osiada na mieliźnie, a większość zaplanowanych jako zabawne sytuacji rozwijających się w planie współczesnym raz po raz miażdży kompletna cisza na sali kinowej.
Choć film Bajona aktorstwem nie stoi nie sposób nie zauważyć, że jedynym prawdziwie jasnym punktem na kartach ślubów panieńskich ad 2010 jest rola Macieja Stuhra, który po raz kolejny udowodnił jak błyskotliwym darem interpretacji włada. Prawdziwym zaskoczeniem jest natomiast niecodzienne wcielenie Borysa Szyca – stojące w tak wyraźnej opozycji do dotychczasowych ról aktora. Ku uciesze wszystkich Szyc wychodzi z konfrontacji ze zniewieściałym Albinem obronną ręką. Pomimo, że walka była zacięta, to w aktorskim pojedynku tym razem zdecydowanie zwyciężyli mężczyźni.
Podsumowując wysiłki reżyserskie Filipa Bajona film można skwitować jednym tylko smutnym wnioskiem: z najśmieszniejszą komedią wszech czasów zdecydowanie nie mamy tutaj do czynienia. To, co otrzymujemy w zamian wprawia raczej w zdumienie niż budzi niepohamowaną radość. Jak zrozumieć kobietę, jak poskromić mężczyznę, tego nie wie nikt. I właśnie tak – bez zbędnych kombinacji - niech lepiej pozostanie.
Chyba to niewiem ale jest;P
Adaptowanie klasycznych pozycji polskiej literatury zawsze oznacza spore wyzwanie, a jeśli jest to dodatkowo rzecz pisana wierszem, poziom trudności wzrasta jeszcze bardziej. Przekładając „Śluby panieńskie” na język kina, Filip Bajon nie stał się niewolnikiem adaptowanego tekstu , ale stworzył własną wizję dzieła Aleksandra Fredry. Zgromadził również na planie obecne gwiazdy polskiego kina, próbując połączyć tradycję ze współczesnością – jednocześnie oczarować widza starszego oraz zachęcić młodszego. Jak to się udało?
Na „Śluby panieńskie” nie powinny wybierać się osoby, które do adaptacji polskiej literatury klasycznej podchodzą bardzo rygorystycznie lub wręcz purystycznie. Wyjdą z kina oburzone. Interpretacja Bajona polega bowiem po części na tym, iż deklamowany przez aktorów wierszem język Fredry oraz kostiumowo-scenograficzne odwzorowanie realiów trzeciej dekady XIX wieku łączą się ze współczesnością. Nie tylko jeśli chodzi o mentalność postaci oraz podejście do sedna całej opowieści (jednym z założeń było stworzenie pomostu pomiędzy tym, jak relacje damsko-męskie wyglądały kiedyś, a jak teraz), ale również pod względem wykorzystywanych rekwizytów. Ciężko stwierdzić, na ile to porównanie jest zgodne z rzeczywistością, ale wydaje się, iż „Śluby panieńskie” A.D. 2010 korzystają z odwagi, którą współczesnemu polskiemu kinu dała „Wojna polsko-ruska” Xawerego Żuławskiego. Eklektyczność swojego nowoczesnego podejścia do klasyki Bajon podkreśla za pomocą pokazywania umowności planu zdjęciowego oraz umieszczania w filmie scen, w których bohaterowie rozmawiają ze sobą przez telefony komórkowe. Nie jest to jednak post-modernistyczna zgrywa, która ma być celem samym w sobie, a jeden ze środków do osiągnięcia pożądanego poziomu humoru. „Śluby panieńskie” są przecież komedią, i to dosyć swawolną, a Bajon stara się być w swojej interpretacji wierny Fredrze na tyle, na ile pozwala mu przyjęta przez siebie konwencja, zarówno pod względem napięć pomiędzy poszczególnymi postaciami, jak i w perspektywie subtelności oraz dwuznaczności miłosno-seksualnych nawiązań i insynuacji. I nawet jeśli bohaterowie rozmawiają na tle ciężarówki i sprzętu oświetleniowego na planie filmowym, nigdy nie wychodzą ze swoich postaci, kontynuując rozwój linii narracyjnej.
To zabiegi bardzo odważne, niekoniecznie rewolucyjne, ale pokazujące, iż z klasyką można ciągle prowadzić żywy dialog, bez padania przed nią na kolana. A to cieszy, bowiem oznacza, że polskie kino poszukuje ciągle nowych środków wyrazu, nawet jeśli mówimy o twórcy, który od początku swojej kariery podążał własną ścieżką. Na dodatek takie podejście pasuje w jakiś perwersyjny sposób do dzieła Fredry. Bajon wraz ze swoją obsadą faktycznie łączą szacunek dla kreacji słynnego autora (wystarczy choćby posłuchać dialogów i monologów w wykonaniu Macieja Stuhra) oraz próbę przedstawienia go widzowi, który w innym wypadku mógłby się na takiej pozycji mocno wynudzić. Inna sprawa, że konwencja ta nie zawsze okazuje się potrzebna. Czasami jest wręcz boleśnie chybiona. Bowiem momenty, w których umowność świata przedstawionego jest faktycznie dowcipna, przeplatają się ze scenami, gdzie użycie telefonów komórkowych spowalnia tempo opowieści i hamuje humorystyczny wydźwięk. W efekcie tworzą się dłużyzny, które ratować muszą aktorzy, a ci, choć wszyscy raczej nieźle obsadzeni w swoich rolach, mają na głowie inne zmartwienie – utrzymywanie wiarygodności swoich mówiących wierszem postaci. To było niestety nieuniknione, bowiem ryzykując formalnie, Bajon musiał pójść na pewne kompromisy pod względem treści oraz wydźwięku. Sam zresztą przyznał, że pierwsza wersja scenariusza, którą stworzył, całkowicie uwspółcześniona, była zła i musiał pisać od nowa. Wydaje się, że w poszukiwaniu klucza do opowiedzenia tej historii po swojemu, pomieszał te dwie koncepcje, w efekcie samemu się nieco ograniczając.
Nie zmienia to faktu, że pomimo swojej nierówności, „Śluby panieńskie” to film zaskakująco przyjemny, z jednej strony przedstawiający geniusz Fredry w nowoczesnym świetle, a z drugiej pokazujący, że polskie kino stać ciągle na zaskoczenie. To, czy takie podejście ma prawo bytu w rodzimym kinie, będzie zależało od tego, jak dobrze film się sprzeda. A warto pamiętać, że czasy niezwykłej popularności adaptacji rodzimych lektur szkolnych przeminęły już chwilę temu i raczej wątpliwe, by „Śluby panieńskie” były w stanie tę modę odnowić. Przed filmem Bajona droga daleka. Jest to produkcja specyficzna, z pewnością wywoła w Polsce wiele kontrowersji ze względu na przyjętą przez Bajona konwencję. Jak więc do tego niej podchodzić? Najlepiej z otwartością na nowe doświadczenia . Czas na pochwałę lub krytykę przyjdzie po opuszczeniu sali kinowej.