Działo się dawno temu w Warszawie, w czasach królewskich, gdy wielu warszawskich rzemieślników trudniło się płatnerską profesją. Do Warszawy zjeżdżało rycerstwo z całego kraju i wielu zagranicznych gości – znając kunszt płatnerzy z tego miasta, często powierzali im swoje zbroje, a te, po wielu wojnach i potyczkach, wymagały ciągłych napraw. Płatnerze z Warszawy nie narzekali więc na brak pracy i od świtu do nocy naprawiali zbroje przywracając im dawny błysk i szlachetność.
Szczególnie znany był warsztat płatnerza Marcina – rzemieślnik i jego rodzina żyli dostatnio, a dzieciom niczego nigdy nie brakowało. Marcin całe dnie spędzał w warsztacie, cieszyły go więc częste wizyty jego dwóch pociech: córeczki Hanki i synka Maćka. Dzieci w ojcowskim warsztacie nie nudziły się, wręcz przeciwnie – buszowały wśród części naprawianych przez ojca zbroi, przyglądały się swoim odbiciom w wypolerowanej stali, napełniały warsztat wesołym gwarem, co wprawiało utrudzonego pracą ojca w dobry nastrój.
Dzieci rosły i coraz częściej opuszczały warsztat, na zewnątrz czekało tyle atrakcji! A największą spośród nich był jarmark. Na jarmarku, jak w zaczarowanym świecie, można było znaleźć wszystko – i korale, i obrazki, i piękne naczynia, obrusy, serwety, materiały, zabawki, słodycze… Dzieci biegały między straganami i nie mogły się napatrzeć tym wszystkim cudownościom. Pewnego dnia spotkały swoich małych przyjaciół, dzieci chciały pobawić się w okolicy, na pobliskich łąkach – zapytały ojca o pozwolenie. Zgodził się, ale nakazał, aby zanadto nie oddalały się od miasta i nie zbliżały do starej ruiny, która stoi pośród nadwiślańskich łąk, o której ludzie od lat różne złe historie opowiadają, według nich, w ruinach starego domu straszy, nie wiadomo co, nie wiadomo jak wygląda, ale niektórzy starsi mieszkańcy Warszawy opowiadali, że może to być nawet mityczny Bazyliszek, dziwna kreatura, ni to zwierzę, ni to diabeł, podobno przychodzi na świat raz na sto lat, a wykluwa się z jaja zniesionego przez koguta!
Stwór miał być przerażający, głowę po swym ojcu odziedziczył kogucią, ale wielką, z olbrzymim, czerwonym grzebieniem, który opadał to na jedną, to na drugą stronę jego strasznego pyska, a najstraszniejsze były jego oczy, straszniejsze nawet od wężowego ogona, który wił się na kilka metrów i którym stwór smagać mógł swe ofiary niemiłosiernie. Nie musiał tego jednak zazwyczaj czynić, wystarczyło, że na swoją ofiarę spojrzał potwornym spojrzeniem, a ta z przerażenia w jednej chwili kamieniała i tak właśnie Bazyliszek miał wielu ludzi pozbawić życia.
Marcin, pomny tych przestróg, z całą surowością zakazał Maćkowi i Hanusi zbliżać się do ruin tego dziwnego domu, przy którym nawet żaden pies bezdomny się nie zatrzymywał, przeciwnie – z piskiem albo ujadaniem uciekał jak mógł najszybciej.
Dzieci obiecały ojcu, że nie zbliżą się do strasznego miejsca i pobiegły w stronę czekających już na nie przyjaciół. Dzień był słoneczny, ciepły, jarmark mienił się kolorami sprzedawanych przez kupców towarów, gwarno tu było i wesoło, dzieci – jak to miały w zwyczaju – wesołą gromadką rozbiegły się wśród zastawionych stołów i kramików, tym razem nie kupiły ani pięknych owoców, ani wielkich lizaków w kształcie serca, nie miały dziś na to czasu, pobiegły wąską uliczką wśród kamienic nad rzekę, aby pobawić się na łące, dziewczynki zbierały kolorowe kwiatki i robiły wianki, a chłopcy oglądali płynące w czystej wodzie ryby, biegli wzdłuż brzegu Wisły coraz dalej i dalej, i nie zauważyli nawet, gdy miasto oddaliło się, zostało gdzieś daleko za nimi, zmierzch zaczynał zapadać, a oni nie wiedzieli jak znaleźć drogę do domu, gdy nagle ich oczom ukazał się dom, a właściwie jedynie pozostałe po nim ściany.
Zanim Hania z Maćkiem zorientowali się, że może to być ta ruina, przed którą ostrzegał ich ojciec, znaleźli się już w jej piwnicach. Na pozór nie było w tej piwnicy nic strasznego, piwnica jak każda inna, trochę chłodna i ciemna… ale za jednymi drzwiami coś zaczęło migotać jasnym, kolorowym światełkiem, było tak piękne, że dzieci oczu od niego nie mogły oderwać, pobiegły w stronę światełka, jeden z chłopców otworzył drzwi i w jednej chwili upadł jak rażony piorunem. Nie był to jednak piorun, a oczy Bazyliszka, nim dzieci zorientowały się jakie niebezpieczeństwo im grozi – zamieniły się – rażone wzrokiem potwora – w kamienie!
Noc już zapadała nad Warszawą, płatnerz Marcin z coraz większą trwogą myślał o swoich dzieciach, wychodził raz po raz przed warsztat, ale nie mógł ich nigdzie dostrzec, przeczuwał, że stało się coś złego – czyżby Hanka i Maciek nie posłuchali jego przestróg i poszli do starego domostwa? Wiedział dokładnie, gdzie szukać ruin, zastanawiał się co zrobić, gdy spotka w piwnicach Bazyliszka i wtedy wzrok jego padł na jedną ze świeżo wypolerowanych zbroi – była tak jasna, że mógł się w niej przeglądnąć jak w lustrze! To był sposób na straszny wzrok bazyliszkowy! Ubrał Marcin zbroję i szybko poszedł w stronę ruin.
Księżyc świecił już nad Warszawą, gdy stanął pod tajemniczym domem, przeżegnał się i zszedł z trudem do piwnicy, nie mylił się, Bazyliszek musiał tu być, po drodze mijał kamienie przypominające kształtem ludzkie sylwetki… Zobaczył też swoje dzieci, całe w kamieniu! Serce w nim zamarło, ale nie mógł sobie pozwolić na łzy, coś poruszyło się niedaleko… było to cielsko Bazyliszka, wielki ogon świsnął tuż przed przyłbicą Marcina, ten jednak szybko uskoczył, gdy tylko stwór łeb swój w stronę płatnerza odwrócił – zamarł, ujrzał swoje odbicie w jasnej zbroi i skamieniał przerażony swoim własnym okropnym spojrzeniem.
W tej chwili kamienie w piwnicy zaczęły się poruszać, Maciek i Hanka jakby ze snu strasznego, z przelękłymi oczami, ocknęły się i zobaczyły przed sobą rycerza w nich wpatrzonego – jakież wielkie było ich zdziwienie, gdy rozpoznały w nim własnego ojca. Ten szybko wziął dzieci na ręce i wyprowadził z ponurej piwnicy nie chcąc, by skamieniałe cielsko Bazyliszka ukazało się ich oczom.
Tak oto płatnerz Marcin uratował swoje dzieci, inne ofiary Bazyliszka i zdjął bazyliszkową klątwę z Warszawy.
niewiem ale też potżebuje..
Działo się dawno temu w Warszawie, w czasach królewskich, gdy wielu warszawskich rzemieślników trudniło się płatnerską profesją. Do Warszawy zjeżdżało rycerstwo z całego kraju i wielu zagranicznych gości – znając kunszt płatnerzy z tego miasta, często powierzali im swoje zbroje, a te, po wielu wojnach i potyczkach, wymagały ciągłych napraw. Płatnerze z Warszawy nie narzekali więc na brak pracy i od świtu do nocy naprawiali zbroje przywracając im dawny błysk i szlachetność.
Szczególnie znany był warsztat płatnerza Marcina – rzemieślnik i jego rodzina żyli dostatnio, a dzieciom niczego nigdy nie brakowało. Marcin całe dnie spędzał w warsztacie, cieszyły go więc częste wizyty jego dwóch pociech: córeczki Hanki i synka Maćka. Dzieci w ojcowskim warsztacie nie nudziły się, wręcz przeciwnie – buszowały wśród części naprawianych przez ojca zbroi, przyglądały się swoim odbiciom w wypolerowanej stali, napełniały warsztat wesołym gwarem, co wprawiało utrudzonego pracą ojca w dobry nastrój.
Dzieci rosły i coraz częściej opuszczały warsztat, na zewnątrz czekało tyle atrakcji! A największą spośród nich był jarmark. Na jarmarku, jak w zaczarowanym świecie, można było znaleźć wszystko – i korale, i obrazki, i piękne naczynia, obrusy, serwety, materiały, zabawki, słodycze… Dzieci biegały między straganami i nie mogły się napatrzeć tym wszystkim cudownościom. Pewnego dnia spotkały swoich małych przyjaciół, dzieci chciały pobawić się w okolicy, na pobliskich łąkach – zapytały ojca o pozwolenie. Zgodził się, ale nakazał, aby zanadto nie oddalały się od miasta i nie zbliżały do starej ruiny, która stoi pośród nadwiślańskich łąk, o której ludzie od lat różne złe historie opowiadają, według nich, w ruinach starego domu straszy, nie wiadomo co, nie wiadomo jak wygląda, ale niektórzy starsi mieszkańcy Warszawy opowiadali, że może to być nawet mityczny Bazyliszek, dziwna kreatura, ni to zwierzę, ni to diabeł, podobno przychodzi na świat raz na sto lat, a wykluwa się z jaja zniesionego przez koguta!
Stwór miał być przerażający, głowę po swym ojcu odziedziczył kogucią, ale wielką, z olbrzymim, czerwonym grzebieniem, który opadał to na jedną, to na drugą stronę jego strasznego pyska, a najstraszniejsze były jego oczy, straszniejsze nawet od wężowego ogona, który wił się na kilka metrów i którym stwór smagać mógł swe ofiary niemiłosiernie. Nie musiał tego jednak zazwyczaj czynić, wystarczyło, że na swoją ofiarę spojrzał potwornym spojrzeniem, a ta z przerażenia w jednej chwili kamieniała i tak właśnie Bazyliszek miał wielu ludzi pozbawić życia.
Marcin, pomny tych przestróg, z całą surowością zakazał Maćkowi i Hanusi zbliżać się do ruin tego dziwnego domu, przy którym nawet żaden pies bezdomny się nie zatrzymywał, przeciwnie – z piskiem albo ujadaniem uciekał jak mógł najszybciej.
Dzieci obiecały ojcu, że nie zbliżą się do strasznego miejsca i pobiegły w stronę czekających już na nie przyjaciół. Dzień był słoneczny, ciepły, jarmark mienił się kolorami sprzedawanych przez kupców towarów, gwarno tu było i wesoło, dzieci – jak to miały w zwyczaju – wesołą gromadką rozbiegły się wśród zastawionych stołów i kramików, tym razem nie kupiły ani pięknych owoców, ani wielkich lizaków w kształcie serca, nie miały dziś na to czasu, pobiegły wąską uliczką wśród kamienic nad rzekę, aby pobawić się na łące, dziewczynki zbierały kolorowe kwiatki i robiły wianki, a chłopcy oglądali płynące w czystej wodzie ryby, biegli wzdłuż brzegu Wisły coraz dalej i dalej, i nie zauważyli nawet, gdy miasto oddaliło się, zostało gdzieś daleko za nimi, zmierzch zaczynał zapadać, a oni nie wiedzieli jak znaleźć drogę do domu, gdy nagle ich oczom ukazał się dom, a właściwie jedynie pozostałe po nim ściany.
Zanim Hania z Maćkiem zorientowali się, że może to być ta ruina, przed którą ostrzegał ich ojciec, znaleźli się już w jej piwnicach. Na pozór nie było w tej piwnicy nic strasznego, piwnica jak każda inna, trochę chłodna i ciemna… ale za jednymi drzwiami coś zaczęło migotać jasnym, kolorowym światełkiem, było tak piękne, że dzieci oczu od niego nie mogły oderwać, pobiegły w stronę światełka, jeden z chłopców otworzył drzwi i w jednej chwili upadł jak rażony piorunem. Nie był to jednak piorun, a oczy Bazyliszka, nim dzieci zorientowały się jakie niebezpieczeństwo im grozi – zamieniły się – rażone wzrokiem potwora – w kamienie!
Noc już zapadała nad Warszawą, płatnerz Marcin z coraz większą trwogą myślał o swoich dzieciach, wychodził raz po raz przed warsztat, ale nie mógł ich nigdzie dostrzec, przeczuwał, że stało się coś złego – czyżby Hanka i Maciek nie posłuchali jego przestróg i poszli do starego domostwa? Wiedział dokładnie, gdzie szukać ruin, zastanawiał się co zrobić, gdy spotka w piwnicach Bazyliszka i wtedy wzrok jego padł na jedną ze świeżo wypolerowanych zbroi – była tak jasna, że mógł się w niej przeglądnąć jak w lustrze! To był sposób na straszny wzrok bazyliszkowy! Ubrał Marcin zbroję i szybko poszedł w stronę ruin.
Księżyc świecił już nad Warszawą, gdy stanął pod tajemniczym domem, przeżegnał się i zszedł z trudem do piwnicy, nie mylił się, Bazyliszek musiał tu być, po drodze mijał kamienie przypominające kształtem ludzkie sylwetki… Zobaczył też swoje dzieci, całe w kamieniu! Serce w nim zamarło, ale nie mógł sobie pozwolić na łzy, coś poruszyło się niedaleko… było to cielsko Bazyliszka, wielki ogon świsnął tuż przed przyłbicą Marcina, ten jednak szybko uskoczył, gdy tylko stwór łeb swój w stronę płatnerza odwrócił – zamarł, ujrzał swoje odbicie w jasnej zbroi i skamieniał przerażony swoim własnym okropnym spojrzeniem.
W tej chwili kamienie w piwnicy zaczęły się poruszać, Maciek i Hanka jakby ze snu strasznego, z przelękłymi oczami, ocknęły się i zobaczyły przed sobą rycerza w nich wpatrzonego – jakież wielkie było ich zdziwienie, gdy rozpoznały w nim własnego ojca. Ten szybko wziął dzieci na ręce i wyprowadził z ponurej piwnicy nie chcąc, by skamieniałe cielsko Bazyliszka ukazało się ich oczom.
Tak oto płatnerz Marcin uratował swoje dzieci, inne ofiary Bazyliszka i zdjął bazyliszkową klątwę z Warszawy.