Prosze napiszcie mi recenzje z alicji w krainie czarów dajcie ze deep byl genilny w roli kapelusznika
volvo100
Tim Burton najpewniej nie zna "American McGee's Alice", gry komputerowej sprzed dziesięciu lat, która jest dziś jedną z najciekawszych adaptacji Lewisa Carrolla. Gdyby było inaczej, wiedziałby, że kluczem do przygód Alicji nie jest konstrukcja fantazyjnego świata, a odpowiednia reinterpretacja freudowskich aluzji. Twórcy gry, rzucając bohaterkę w ramiona niegodziwie posępnego koszmaru, uzbroili ją w rzeźnicki nóż i wzbierającą samoświadomość, zbliżając się tym samym do założeń literackiego pierwowzoru bardziej niż może się wydawać. Tymczasem Alicja Burtona to rozczarowujący powrót do prastarej, zapoczątkowanej jeszcze przez adaptacje sprzed stu lat, perspektywy dziewczęcia zalęknionego, niedookreślonego i połkniętego przez ogrom dekoracji.
Mia Wasikowska, młodziutka, średnio doświadczona i średnio utalentowana australijska aktoreczka, którą reżyser upatrzył sobie w tytułowej roli, niewiele do tak nakreślonego obrazka wnosi. Jej postać jest równie wykoncypowana, co świat po którym się porusza. Problemy Alicji pokrywa podręcznikowa wręcz odruchowość: ot, wrażliwa, dobroduszna dziewczyna kontra stos przeciwności motywowanych klasowym rozpuszczeniem familii. Ukochany ojciec nie żyje, matka nie ma poczucia humoru, siostra wie wszystko lepiej, kuzynki plotkują na lewo i prawo, a wybrany przez środowisko mąż cechuje się wątpliwym urokiem bagiennej ropuchy. Wszystkim bez wyjątku brakuje wyobraźni. Dlatego też przestraszona Alicja odrzuca przykry świat konwenansów, by w finale rozprawić się z nim serią cierpkich formułek. Co się zdarzyło pomiędzy? Wizyta w tytułowej Krainie Czarów nie tłumaczy owej transformacji na tyle skutecznie, by potraktować ją jako poważną metaforę wydoroślenia, którą przy pisaniu oryginału kierował się Carroll.
Nie pierwszy to zresztą przypadek, kiedy adaptator chce, by przeznaczona także (a może przede wszystkim?) dla dorosłego czytelnika powieść stała się zinfantylizowanym nośnikiem młodzieńczej przygody. Burton być może jako pierwszy wyszedłby z tego założenia obronną ręką, ale fakt, iż kluczowe w tym wypadku sekwencje z powierzchni traktuje jako przymusową klamrę fantastycznego samopasu, odbiera mu prawo do triumfu. Bo choć tytułowa kraina uwodzi baśniowym rozmachem, to poruszająca się po niej Alicja okazuje się postacią miałką i pozbawioną wewnętrznego konfliktu, co w uniwersum dziwadeł podziemia czyni ją najmniej ciekawą. Jest przecież Kapelusznik rozdarty bolesną traumą z przeszłości, Czerwona Królowa - nieszczęśliwy dziwoląg w świecie obłudy, czy Biała Królowa - otumaniona hipiska niepotrafiąca zaakceptować ciążącej na niej odpowiedzialności. Na ich tle Alicja to tylko dziewczyna, która wpadła do króliczej nory.
Zaskakujący to koncept na opowieść, której bohaterka jest katalizatorem zdarzeń, zwłaszcza, że Timowi zdarzało się już realizować podobne fabuły ("Duża ryba", "Edward Nożycoręki") i za każdym razem imponował psychologicznym zniuansowaniem postaci stojącej na pierwszym planie. Tutaj jednak od samego początku chodziło chyba o coś zgoła innego. Ekranizację "Alicji" sugerowano przecież Burtonowi tak długo, że projekt ów stał się w końcu nachalnym opus magnum, mającym zadowolić wszystkich poza samym autorem. Być może dlatego w "Alicji..." znowu (patrz choćby: "Charlie i Fabryka Czekolady") nie czuć pasji tworzenia, a usilną chęć sprostania oczekiwaniom coraz szerszej i coraz młodszej widowni.
Pod tym kątem film sprawdza się wybornie: oferuje świat rozbuchanej, naznaczonej nutą obłędu fantazji, konstelację ulubionych epizodystów (Bonham-Carter, Spall, Rickman), szczyptę czarnego humoru, a wreszcie kolejne dziwniejsze-od-poprzedniego wcielenie bożyszcza nastolatek, Johnny'ego Deppa. Dlaczego więc ten całkiem zręczny i w gruncie rzeczy autonomiczny kolaż nie emocjonuje, nie angażuje? Za sukcesem najlepszych filmów Burtona ZAWSZE stał bohater. Wystarczy przypomnieć sobie Edwarda Nożycorękiego, Eda Wooda, Ichaboda Crane'a, a nawet Vincenta z pamiętnej krótkometrażówki sprzed lat. Ich wewnętrzne rozdarcie i wyraźnie dookreślona emocjonalność nie pozwalały zatriumfować perfekcyjnej składni świata, po którym przyszło im się poruszać. Alicja traci tę kontrolę zanim jeszcze połknie ją królicza nora. Od samego początku jest tylko dekoracją, dodatkiem, który można z pełną dowolnością wkomponować w hałaśliwą panoramę Krainy Czarów.
Mia Wasikowska, młodziutka, średnio doświadczona i średnio utalentowana australijska aktoreczka, którą reżyser upatrzył sobie w tytułowej roli, niewiele do tak nakreślonego obrazka wnosi. Jej postać jest równie wykoncypowana, co świat po którym się porusza. Problemy Alicji pokrywa podręcznikowa wręcz odruchowość: ot, wrażliwa, dobroduszna dziewczyna kontra stos przeciwności motywowanych klasowym rozpuszczeniem familii. Ukochany ojciec nie żyje, matka nie ma poczucia humoru, siostra wie wszystko lepiej, kuzynki plotkują na lewo i prawo, a wybrany przez środowisko mąż cechuje się wątpliwym urokiem bagiennej ropuchy. Wszystkim bez wyjątku brakuje wyobraźni. Dlatego też przestraszona Alicja odrzuca przykry świat konwenansów, by w finale rozprawić się z nim serią cierpkich formułek. Co się zdarzyło pomiędzy? Wizyta w tytułowej Krainie Czarów nie tłumaczy owej transformacji na tyle skutecznie, by potraktować ją jako poważną metaforę wydoroślenia, którą przy pisaniu oryginału kierował się Carroll.
Nie pierwszy to zresztą przypadek, kiedy adaptator chce, by przeznaczona także (a może przede wszystkim?) dla dorosłego czytelnika powieść stała się zinfantylizowanym nośnikiem młodzieńczej przygody. Burton być może jako pierwszy wyszedłby z tego założenia obronną ręką, ale fakt, iż kluczowe w tym wypadku sekwencje z powierzchni traktuje jako przymusową klamrę fantastycznego samopasu, odbiera mu prawo do triumfu. Bo choć tytułowa kraina uwodzi baśniowym rozmachem, to poruszająca się po niej Alicja okazuje się postacią miałką i pozbawioną wewnętrznego konfliktu, co w uniwersum dziwadeł podziemia czyni ją najmniej ciekawą. Jest przecież Kapelusznik rozdarty bolesną traumą z przeszłości, Czerwona Królowa - nieszczęśliwy dziwoląg w świecie obłudy, czy Biała Królowa - otumaniona hipiska niepotrafiąca zaakceptować ciążącej na niej odpowiedzialności. Na ich tle Alicja to tylko dziewczyna, która wpadła do króliczej nory.
Zaskakujący to koncept na opowieść, której bohaterka jest katalizatorem zdarzeń, zwłaszcza, że Timowi zdarzało się już realizować podobne fabuły ("Duża ryba", "Edward Nożycoręki") i za każdym razem imponował psychologicznym zniuansowaniem postaci stojącej na pierwszym planie. Tutaj jednak od samego początku chodziło chyba o coś zgoła innego. Ekranizację "Alicji" sugerowano przecież Burtonowi tak długo, że projekt ów stał się w końcu nachalnym opus magnum, mającym zadowolić wszystkich poza samym autorem. Być może dlatego w "Alicji..." znowu (patrz choćby: "Charlie i Fabryka Czekolady") nie czuć pasji tworzenia, a usilną chęć sprostania oczekiwaniom coraz szerszej i coraz młodszej widowni.
Pod tym kątem film sprawdza się wybornie: oferuje świat rozbuchanej, naznaczonej nutą obłędu fantazji, konstelację ulubionych epizodystów (Bonham-Carter, Spall, Rickman), szczyptę czarnego humoru, a wreszcie kolejne dziwniejsze-od-poprzedniego wcielenie bożyszcza nastolatek, Johnny'ego Deppa. Dlaczego więc ten całkiem zręczny i w gruncie rzeczy autonomiczny kolaż nie emocjonuje, nie angażuje? Za sukcesem najlepszych filmów Burtona ZAWSZE stał bohater. Wystarczy przypomnieć sobie Edwarda Nożycorękiego, Eda Wooda, Ichaboda Crane'a, a nawet Vincenta z pamiętnej krótkometrażówki sprzed lat. Ich wewnętrzne rozdarcie i wyraźnie dookreślona emocjonalność nie pozwalały zatriumfować perfekcyjnej składni świata, po którym przyszło im się poruszać. Alicja traci tę kontrolę zanim jeszcze połknie ją królicza nora. Od samego początku jest tylko dekoracją, dodatkiem, który można z pełną dowolnością wkomponować w hałaśliwą panoramę Krainy Czarów.