Radziwiłłowski tabor myśliwski, na zachodnim skraju Puszczy Nalibockiej rozłożony, wyglądał z dala jak prawe obozowisko wojenne. Turecki namiot księcia wznosił się w środku, pstry i barwisty niby wielki motyl lub kraska, co skrzydłami przypadła do śniegu. Naokół czerniały pomniejsze namioty, nastroszone na kształt jeża szałasy z gałęzi i chruściane budy - wszystko przyobleczone w modre pasma dymu snującego się wokoło z kilkudziesięciu ognisk. Sto wyprzężonych wozów stało rzędem po prawej stronie obozu, a grube, kosmate żmudziny wyjadały z nich owsiankę prychając lub uszy pilnie nastawiając, gdy w lesie zagrały ogary. Ścielące się mostem dyszle, przyrzucone płachtami, dawały pod sobą wyśmienite schronienie pachołkom. Czerniała góra sieci zwalonych na ziemię. Wbite w śnieg, sterczały zapasowe oszczepy i rohatyny, choć tych ostatnich już mało kto zwykł używać. Przy ogniach w dymiących czeluściach kotłów wrzała polewka z sarniny. Opodal książęcego namiotu w potężnym wykrocie urządzona była 227 wcale przemyślnie kuchnia, gdzie kucharczyk kopystą wielką jak łopata mieszał bigos uroczyście. Tuż pod czujnym okiem stanowniczego*, (*stanowniczy - kwatermistrz.) pana Sołłohuba, stały kufy z gorzałą, beczułki z piwem i winem. W obozie panowała cisza, bo oprócz pilnujących ognisk pachołków nie było nikogo. Psy grały gdzieś w kniei uparcie, zajadle, jak na niedźwiedzia. Pan Sołłohub, stanowniczy, nasłuchiwał z chciwym żalem. Cniło mu się coraz więcej. Myśliwym był zawołanym, lecz dziś kolej mu wypadła pilnować obozu. Wzdychał szturchając służbę i łowiąc uchem wieści, które las przynosił. - W miejscu grają... - mruczał - niedźwiedź pewny... przytrzymały... Uch! - trzepnął palcami, gdy przeraźliwy skowyt wyniósł się lamentem ponad gardłowy, zapieniony harkot psi. Strzał pękł w powietrzu jak bańka, daleko, rozsypał się echem po drzewach, las cały zagadał nagle krzykiem naganiaczy. - Nie zdzierżę! - jęknął. - Chłopaki! Sprawiać mi się tu dobrze, bo skóry z was zdejmę! Nabił rusznicę, na plecy zarzucił, oszczep w garść chwycił i pomknął w puszczę za głosem. Wnętrze boru drżało od wrzawy łowieckiej. Niewidzialni naganiacze krzyczeli: “Uha! uha! uha! ha! ha!” Było ich tam z pół tysiąca, więc głosy rosły, potężniały i głusząc wszystko, dominujące, jakby gniewne, zlewały się z szumem drzew w jedno. Psy ujadały chrapliwie, zachłystując się własną bezsilną wściekłością. Pan Sołłohub przystanął na chwilę, by dobrze wyczuć kierunek, i pobiegł dalej jak młody, zapadając w śnieg, przeskakując oślizłe, próchniejące wały. Naraz ryk jak grzmot buchnął gdzieś blisko, opadł w groźnym pomruku i wzniósł się znowu straszliwy. Pan Sołłohub biegł co tchu, aż wypadł na małą polankę- Wołodkowicz!! - wrzasnął. - Trzymaj się, bracie!! Imć pan Ignacy Wołodkowicz, znany ze swej ogromnej postawy i siły, wodził się niby w tańcu po polance - dwa kroki naprzód, dwa w tył - z wielkim misiem, o głowę nad nim górującym. Wypalona rusznica, złamany oszczep, wdeptane w śnieg, leżały na ziemi. Oburącz trzymał szablę, której koniec niedźwiedź chwycił w zęby, łapami daremnie sięgając Wołodkowiczowej głowy. Szabla, choć tęga, bojowa, gięła się w prawo, to w lewo. - Daj oszczep! - charknął zduszonym głosem Wołodkowicz. Puścił szablę i odskoczył w bok niespodzianie. Niedźwiedź z impetu upadł na ziemię. Porwał się, rycząc, na nogi i wyrósł znów nad polanką, groźny, czarny, błyskający białymi zębcami w czerwonej, gorącej paszczy. Psy dopadały go z tyłu - nie zważał na nie, szukając człowiekawroga. Lecz pan Wołodkowicz, zebrany w sobie, sprężony, już szedł na niego z oszczepem. Skoczyli ku sobie zajadle. Ruchy ich stały się szybkie, zmyślne, nieubłagane, śmiertelne. Teraz człowiek był górą. Niedźwiedź padł wbijając w siebie oszczep jeszcze głębiej. Ziemia drżała od ryku, okiść leciała na ziemię. Ruchliwa płowa fala psów pokryła drgające cielsko. Gdy strząsnął ją nagle i poderwał się raz jeszcze, straszny, buchający krwią - pan Sołłohub wypalił mu w sam łeb z rusznicy. Miś runął głową w śnieg i znieruchomiał. Pan Sołłohub litościwy był, więc nabił powtórnie rusznicę i kropnął w łeb psu, co rozpruty przez niedźwiedzia wlókł za sobą wnętrzności, rozdzierając beznadziejnym skowytem powietrze. Pan Wołodkowicz ocierał pot z czoła. Spoza drzew biegli z radosnym krzykiem naganiacze. Szarzy byli, w szarych kapotach i w łapciach z łyka, podobni stworom leśnym, w głębinach puszczy jawiącym się i niknącym z nagła. Długowłose głowy schylali nad leżącym niedźwiedziem, dziwiąc się powalonemu mocarzowi. - W porę waść przyszedł - odsapnął pan Wołodkowicz - to haman! Oszczep jak piórko przełomił! - Piesków szkoda... Siła ich bestia spsowała? - Dziewięć... Szczęście, że Nepty nie ruszył, boby się książę zapłakał... - A gdzie książę pan i wszyscy? - Pognali za łosiem, który od księcia ustrzelony był. Mówiłem księciu, że psy jeszcze w kniei i niedźwiedź pewny, a on ani słuchać nie chciał... Ej tam! Psom nie dajcie skóry targać! Szczwacze zbierali do ręki warczące, rozżarte psy. Dziesięciu naganiaczy ciągnęło niedźwiedzia z trudem ku obozowi. - By jeno książę pan drogi nie pomylił! - niepokoił się, idąc za nimi, Sołłohub. - Nie powinien. Można uderzyć w trąby na znakW tymże samym czasie, o niespełna milę stamtąd, książę Karol Radziwiłł, wojewoda wileński, rozprawiał żwawo jadąc pośród towarzyszy. Tuszy był potężnej, głowę miał wielką i łysą, oczy niebieskie, wesołe. Wąsa zawiesistego głaskał, rad, bo łosia dognano, nim się w bagna przebrał. - ...Sam bym nie uwierzył - ciągnął - gdyby mi kto rzekł, że Radziwiłł za łosiem będzie uganiał jak pastuch za krową... Hańba! A z czyjej racjej? Pana Rejtana, który mi wszystkie niedźwiedzie w Nalibokach wykłuł... - Ja?! - wykrzyknął pan Rejtan zdumiony. - Parol kawalerski daję, żem nigdy w puszczy nie szedł bez zezwolenia waszej książęcej mości... - Nie dawaj, panie kochanku, nie dawaj! Mam ja na to testimonium* (*testimonium [łac.] - świadectwo.) nieodparte. Trzy miesiące temu nazad, gdym w Warszawie będąc po obiedzie zdrzemnął, ukazał mi się we śnie pradziad, świątobliwej pamięci książę Sierotka, i prawi: “Ty tu drzemiesz, Radziwille, a w Nalibokach Rejtan ostatniego ci niedźwiedzia szczuje...” - Wasza książęca mość! - oponował gorąco pan Rejtan. - Nie gadaj nic; panie kochanku! Znam cię, gotóweś łgarstwo zarzucić samemu księciu Sierotce. O tempora! O mores!* (*o tempora! o mores! [łac.] - O czasy! O obyczaje!) Francuzów na Litwie coraz więcej, a niedźwiedzi coraz mniej. Miły Boże, toć ongi, gdy nam do akademii smorgońskiej brakło elewów, szedł gajowy w las jak owczarz do koszary i piastuny dwa, trzy, ile trzeba było, wynosił... Waść, miły szwagrze, akademię smorgońską znałeś? - zwrócił się do jadącego obok chorążego litewskiego Rzewuskiego. - Nie miałem zaszczytu. - Żałuj, panie kochanku! Niedźwiedziów tam edukowano, że potem każdy za dobrego dworzanina starczył. Bywało, jadę nieraz do sąsiada w gości, na koźle niedźwiedź okrutny powozi, panie kochanku, a z bata pali, że Matwiej lepiej nie potrafi... Za kolasą dwa niedźwiadki miasto hajduków stoją... Niedźwiedź drzwi kolasy otwiera... Ale co to! Przyjeżdża raz do mnie ksiądz biskup smoleński i patrzy: ja dyktuję, a miś, mój sekretarz, pisze. - Nie może być! - Czekaj no, panie kochanku - omyliłem się. Tak było: ja piszę... - A on dyktuje? - Głupiś, panie kochanku. Choć mnie stolnik litewski niedźwiedziem nieświeckim nazywa, przecie pod dyktando niedźwiedzie nie piszę... Ja list skrybowałem, miś zasię piasek z piaseczniczki sypał i pieczętował jak kanclerz. Piękna była akademia! Incydent fatalny, panie kochanku, żałosny jej koniec położył. Pachołki psubraty spóźniły się kiedyś ze śniadaniem i głodne elewy całe gremium profesorskie zjadły... Nie mogłem później naleźć pedagogów chętnych, płace lepsze były niż w królewskiej akademii, i tak, z wielkim żalem, przyszło aspirantów rozpuścić do lasu. Śmiechu było stąd, panie kochanku, niemiara, bo bestie nic się nie bały. Obławę kiedyś robim: idzie miś, wielki jak ratusz, stanął, łapę podniósł i krzyżem świętym nas żegna, czego się od księdza Kantembrynga pięknie nauczył. Ludzie plackiem na ziemi. “Cud!” - krzyczą, on zaś mruknął: “Dominus vobiscum!” - i do lasu zawrócił. - Po łacinie gadał?! Żartujesz, wasza książęca mość! - Nie żartuję, panie kochanku. Nie znałeś moich smorgoniaków. Możeś też nie słyszał, jako jeden z nich z markizem de la Roseraie gadał? - Nie słyszałem. - Słuchaj, panie kochanku: Wracali my z łowów do obozu. Markiz przyostał się w tyle, co chętnie czynił, rymy dla jednej panny z fraucymeru księżnej miecznikowej w samotności układając. Idzie (piechotą szedł), potok jest, na nim kłoda przerzucona miasto kładki. Całkiem w rymach pogrążony, wchodzi Francuzik na kłodę, aż patrzy: niedźwiedź z drugiej strony też na kłodę włazi. “Mon Dieu!” - wrzasnął markiz, rymów przepomniawszy, a miś cofa się i “Passez, s'il vous plait”* (*passez s'ilvousplait [franc.] - niech pan przejdzie, proszę.) - powiada. Markiz w nogi! W bród potok przebrnął, jak oszalały do obozu wpadł - “Il parle francais!”* (*Il parle francais [franc.] - on mówi po francusku.) krzycząc. Stanowniczy duchem go do Nieświeża odesłał, bo myśleliśmy wszyscy, że go szyszka jodłowa w ciemię ugodziła, skąd rozum mu się pomieszał. Z Nieświeża do Warszawy jechał, cięgiem swoje “Il parle francais!” powtarzając. Nie opamiętał się aż w Paryżu, gdzie stante pede foliał napisał o tym, że Litwę za barbarię uważają, gdy to kraj światły jest, gdzie niedźwiedzie językami różnymi gadają, i wypadek swój opisał. Dopierośmy się wszyscy dowiedzieli, co mu wówczas rozum odebrało... - Wasza książęca mość czytałeś ów foliał? - spytał pan Rzewuski w zdumieniu. - Zaśbym czytał, panie kochanku! Od dziecka abominację mam wrodzoną do czytania. Sam widok preceptora i książek o mdłości mnie nagłe przyprawiał. Dopiero imć Piszczała, pedagog znamienity, na taki się sposób wziął: litery wielkie na tablicy wymalował, zaczym mnie z flintą naprzeciwko postawiwszy, komenderował: - Krop w “b”, mości książę! - Kropię. - Walże w “d” teraz, a nie zmyl! - Takem się czytać nauczył... - Widzi mi się, że coś niedobrze jedziemy... - przerwał nieśmiało pan Glinka. - Całkiem źle, panie kochanku! Od pół godziny widzę, że się kręcimy jak pies za własnym ogonem. Obóz winien być na zachód, ale jak go znaleźć? - Zachód jest tam - zauważył pan Tryzna, dworzanin chorążego litewskiego, wskazując ręką w stronę przeciwną niż ta, w którą jechali. - Takiś waść fizyk, panie kochanku, że pierwszy raz będąc w Nalibokach wiesz już, gdzie 155 tutaj zachód jest? Niejeden z miejscowych nie wie, choć się tu urodził... - Trąby słychać! - krzyknął z radością pan Rejtan. - Ehe, słychać! Ale nie z obozu. - Wasza książęca mość! Sprawiedliwie nasze trąby. Pan Sołłohub daje znak. Widno się o nas lękają. - Trąby jużci wiem, że nasze, ale nie dzisiejsze. - Wasza książęca mość! Jakżeż to?! - A tak to, panie kochanku. Polowaliśmy tamtej kwadry, a mróz był srogi, że drzewa trzeszczały. Jedziemy, “Zagrajcie - mówię - na rozgrzewkę!” Nadęli się trębacze, mało im policzki nie pękły, dech biorą - a głosu nie ma! Zmiarkowałem od razu, że to z mrozu. Zważcie tylko, waćpanowie: głosy zamarzły, ledwo je trąby z siebie wypuściły! Dzisiaj pierwszy dzień odelgi, to odtajały i grają... Właśnie to w tym miejscu było, skąd je teraz słychać. - Ależ to niemożliwe, wasza książęca mość! To się sprzeciwia prawom fizyki! - Na Radziwiłłowskim gruncie, panie kochanku, nieświeskie prawa obowiązują, a nie żadne inne... - Wasza książęca mość - zaczął z żalem stary kasztelan Niesiołowski podjeżdżając bliżej - submituję się pokornie, przecie powiem śmiele, że uczciwszy uszy - to, co wasza książęca mość mówisz, prawdą nie jest... Bajki to są, w które nikt wierzyć nie może. My wszyscy, którzy waszą książęcą mość miłujemy, bolejemy nad tym srodze. Już i tak przeciwnicy radzi powiadają, że wojewoda wileński łgarz. - Szpetnie powiadają, panie kochanku. I za co? Koloryzować - koloryzuję czasem, ale łgać - nigdy! Żeby mnie kto w porę pohamował, tobym i koloryzować przestał. - Ja będę waszą książęcą mość hamował z łaskawym zezwoleniem... - Otóż to, panie kochanku! Jak obaczysz kiedy, że mnie ferwor unosi, ręką szturchnij albo nogą kopnij, to już będę wiedział, co jest... - Obóz! - zawołał pan Glinka. - A obóz, panie kochanku. Chodźmy do śniadania żywo. Co to? Patrzajcie! Niedźwiedzia ubili! - Okrutnie byliśmy już niespokojni o waszą książęcą mość! - wołał stanowniczy, pan Sołłohub, wybiegając ze służbą naprzeciw. - Kto niedźwiedzia zakłuł? - pytał książę zeskakując z konia. - Wołodkowicz, do usług. - Myślałem, że Rejtan wszystkie już niedźwiedzie wybił, ale ten to pewno ostatni... Tęga sztuka! Jeść dawajcie żywo, bośmy głodni. Zasiedli wszyscy przy ogniu na ogromnej kłodzie, przed którą stał stół, z tarcic zbity. Piwniczy obchodził z gąsiorkiem. Pachołkowie stawiali misy dymiące z bigosem. Każdy wyciągał łyżkę zza cholewy i jadł żywo, milcząc. Książę znad swej miski spozierał z żalem na ścierwo niedźwiedzie. - Tęga sztuka, panie kochanku. Jucha Wołodkowicz ma szczęście! Rzadko się teraz spotka takiego niedźwiedzia. Nie to, co dawniej! Wszystko było jakieś większe... Pamiętam raz, miecznikiem jeszcze byłem, przed barską... Lisa psy ruszyły. Lis poszedł, a ja ażem flintę upuścił, panie kochanku, bo lis bestia miał taką kitę, że szła za nim i szła, i szła i dawno lisa ni znaku, już i psów nie słychać, a chwost ciąglę się przed nami jak żółty wąż sunie i tropy zamiata! Trzy mile długości miał, jakem wymierzył. - Wasza książęca mość! - szepnął kasztelan Niesiołowski trącając nieznacznie wojewodę nogą. - ...Dwie mile, jakem Radziwiłł! To był lis! Nie byle jaki... - Wasza książęca mość... - Może niecałą milę... pół mili... tak, z pół mili, jakem wojewoda... Co mnie waść kopiesz i kopiesz?! - krzyknął nagle z gniewem do Niesiołowskiego. - Wcale chwosta ta liszka nie miała czy co? - Wasza książęca mość! - nadbiegł zadyszany łowczy. - Niedźwiedź-samotnik osobliwy w jamie pod wykrotem siedzi, o cztery stajania stąd! - Gaudeamus!! - krzyknął książę. - Żywo waćpanowie, żywo! Wybacz waść, panie Rejtanie, niesłuszniem cię podejrzewał. Do drogi, Nepta! Prędzej, mospanowie! Prędzej!
XVIII wiek. Książę Karol Radziwiłł bawi na łowach na niedźwiedzia. Oddalił się od grupy łowczych z kilkoma przybocznymi i ruszył za jeleniem. Po upolowaniu rogacza grupa rusza w drogę powrotną do obozu. Książę opowiada niestworzone historie o tresowanych niedźwiedziach, o zamarzniętych głosach rogów myśliwskich, które teraz, gdy nie ma mrozu, odtajały i same grają po lesie. Książę Radziwiłł wcale nie przejmuje się opinią łgarza, jak sam twierdzi - on tylko koloryzuje. Po przybyciu do obozu podziwia upolowanego niedźwiedzia, wielkiego, takiego jak jeszcze kiedyś, przed konfederacją barską bywały. Ale już trąbią, znów wszyscy wyruszają dalej, a książę pan pierwszy. Imieniny w Luneville W miejscowości Nancy trwają przygotowania do imienin Stanisława Leszczyńskiego, wygnanego z Polski króla, teścia Ludwika XV, który mianował go księciem Lotaryngii. Mieszczanie kochają księcia mieszkającego w pałacu Luneville, bo dzięki jego staraniom, pracy, trosce, ich miasto stało się bogate, piękne i bezpieczne. Przechadzający się po miasteczku Leszczyński wspomina ze swoim szatnym wydarzenia z 1733 roku, gdy po śmierci Augusta II potajemnie przedostał się do ojczyzny i został ponownie koronowany na króla Polski. I znów krótko cieszył się koroną, bo oto wojska carskie zmusiły go do opuszczenia Warszawy. Król uciekł do Gdańska i czekał na pomoc francuskiego zięcia, jednak ten wolał ułożyć się z Prusami i Austrią, pozwolić, aby kolejny Sas zasiadł na polskim tronie, swojemu teściowi zaś przyznał księstwo Lotaryngii w dożywocie. I tak Stanisław zamieszkał w Luneville, a z miasta Nancy zrobił prawdziwą dumę Lotaryngii. Sam książę często miewał znamienitych gości - Monteskiusza, Woltera i innych. Król kontynuuje swój poranny spacer, nie może jednak przestać myśleć o ojczyźnie, o biednej, pohańbionej Polsce. W dniu imienin spotyka go niespodzianka - gość z polski, ojciec Stanisław Konarski. Pijar opowiada Leszczyńskiemu niewesołe wieści z ojczyzny, bezbronnej, słabej, po której maszerują obce wojska, wynędzniałej, rządzonej przez króla - leniwego żarłoka i głupca. Leszczyński boi się, że mocne Rosja, Austria i Prusy mogą sięgnąć po polską ziemię. On sam stara się wspomóc Polskę zakładając polską drukarnię i kształcąc za własne pieniądze dwunastu polskich chłopców w tutejszej Szkole Rycerskiej. Widzi jednak, że wykształcenie to jedno, ale w niebezpiecznych czasach, gdy jedność ojczyzny jest zagrożona, bardziej od ksiąg przydałoby się mocne wojsko.
Radziwiłłowski tabor myśliwski, na zachodnim skraju Puszczy Nalibockiej rozłożony,
wyglądał z dala jak prawe obozowisko wojenne. Turecki namiot księcia wznosił się w środku, pstry
i barwisty niby wielki motyl lub kraska, co skrzydłami przypadła do śniegu. Naokół czerniały
pomniejsze namioty, nastroszone na kształt jeża szałasy z gałęzi i chruściane budy - wszystko
przyobleczone w modre pasma dymu snującego się wokoło z kilkudziesięciu ognisk. Sto
wyprzężonych wozów stało rzędem po prawej stronie obozu, a grube, kosmate żmudziny wyjadały
z nich owsiankę prychając lub uszy pilnie nastawiając, gdy w lesie zagrały ogary. Ścielące się
mostem dyszle, przyrzucone płachtami, dawały pod sobą wyśmienite schronienie pachołkom.
Czerniała góra sieci zwalonych na ziemię. Wbite w śnieg, sterczały zapasowe oszczepy i rohatyny,
choć tych ostatnich już mało kto zwykł używać. Przy ogniach w dymiących czeluściach kotłów
wrzała polewka z sarniny. Opodal książęcego namiotu w potężnym wykrocie urządzona była 227
wcale przemyślnie kuchnia, gdzie kucharczyk kopystą wielką jak łopata mieszał bigos uroczyście.
Tuż pod czujnym okiem stanowniczego*, (*stanowniczy - kwatermistrz.) pana Sołłohuba, stały
kufy z gorzałą, beczułki z piwem i winem.
W obozie panowała cisza, bo oprócz pilnujących ognisk pachołków nie było nikogo. Psy
grały gdzieś w kniei uparcie, zajadle, jak na niedźwiedzia. Pan Sołłohub, stanowniczy, nasłuchiwał
z chciwym żalem. Cniło mu się coraz więcej. Myśliwym był zawołanym, lecz dziś kolej mu
wypadła pilnować obozu. Wzdychał szturchając służbę i łowiąc uchem wieści, które las przynosił.
- W miejscu grają... - mruczał - niedźwiedź pewny... przytrzymały... Uch! - trzepnął
palcami, gdy przeraźliwy skowyt wyniósł się lamentem ponad gardłowy, zapieniony harkot psi.
Strzał pękł w powietrzu jak bańka, daleko, rozsypał się echem po drzewach, las cały zagadał nagle
krzykiem naganiaczy.
- Nie zdzierżę! - jęknął. - Chłopaki! Sprawiać mi się tu dobrze, bo skóry z was zdejmę!
Nabił rusznicę, na plecy zarzucił, oszczep w garść chwycił i pomknął w puszczę za głosem.
Wnętrze boru drżało od wrzawy łowieckiej. Niewidzialni naganiacze krzyczeli: “Uha! uha! uha!
ha! ha!” Było ich tam z pół tysiąca, więc głosy rosły, potężniały i głusząc wszystko, dominujące,
jakby gniewne, zlewały się z szumem drzew w jedno. Psy ujadały chrapliwie, zachłystując się
własną bezsilną wściekłością. Pan Sołłohub przystanął na chwilę, by dobrze wyczuć kierunek, i
pobiegł dalej jak młody, zapadając w śnieg, przeskakując oślizłe, próchniejące wały. Naraz ryk jak
grzmot buchnął gdzieś blisko, opadł w groźnym pomruku i wzniósł się znowu straszliwy. Pan
Sołłohub biegł co tchu, aż wypadł na małą polankę- Wołodkowicz!! - wrzasnął. - Trzymaj się, bracie!!
Imć pan Ignacy Wołodkowicz, znany ze swej ogromnej postawy i siły, wodził się niby w
tańcu po polance - dwa kroki naprzód, dwa w tył - z wielkim misiem, o głowę nad nim górującym.
Wypalona rusznica, złamany oszczep, wdeptane w śnieg, leżały na ziemi. Oburącz trzymał szablę,
której koniec niedźwiedź chwycił w zęby, łapami daremnie sięgając Wołodkowiczowej głowy.
Szabla, choć tęga, bojowa, gięła się w prawo, to w lewo.
- Daj oszczep! - charknął zduszonym głosem Wołodkowicz.
Puścił szablę i odskoczył w bok niespodzianie. Niedźwiedź z impetu upadł na ziemię.
Porwał się, rycząc, na nogi i wyrósł znów nad polanką, groźny, czarny, błyskający białymi zębcami
w czerwonej, gorącej paszczy. Psy dopadały go z tyłu - nie zważał na nie, szukając człowiekawroga.
Lecz pan Wołodkowicz, zebrany w sobie, sprężony, już szedł na niego z oszczepem.
Skoczyli ku sobie zajadle. Ruchy ich stały się szybkie, zmyślne, nieubłagane, śmiertelne. Teraz
człowiek był górą. Niedźwiedź padł wbijając w siebie oszczep jeszcze głębiej. Ziemia drżała od
ryku, okiść leciała na ziemię. Ruchliwa płowa fala psów pokryła drgające cielsko. Gdy strząsnął ją
nagle i poderwał się raz jeszcze, straszny, buchający krwią - pan Sołłohub wypalił mu w sam łeb z
rusznicy. Miś runął głową w śnieg i znieruchomiał. Pan Sołłohub litościwy był, więc nabił
powtórnie rusznicę i kropnął w łeb psu, co rozpruty przez niedźwiedzia wlókł za sobą wnętrzności,
rozdzierając beznadziejnym skowytem powietrze.
Pan Wołodkowicz ocierał pot z czoła. Spoza drzew biegli z radosnym krzykiem naganiacze.
Szarzy byli, w szarych kapotach i w łapciach z łyka, podobni stworom leśnym, w głębinach
puszczy jawiącym się i niknącym z nagła. Długowłose głowy schylali nad leżącym niedźwiedziem,
dziwiąc się powalonemu mocarzowi.
- W porę waść przyszedł - odsapnął pan Wołodkowicz - to haman! Oszczep jak piórko
przełomił!
- Piesków szkoda... Siła ich bestia spsowała?
- Dziewięć... Szczęście, że Nepty nie ruszył, boby się książę zapłakał...
- A gdzie książę pan i wszyscy?
- Pognali za łosiem, który od księcia ustrzelony był. Mówiłem księciu, że psy jeszcze w
kniei i niedźwiedź pewny, a on ani słuchać nie chciał... Ej tam! Psom nie dajcie skóry targać!
Szczwacze zbierali do ręki warczące, rozżarte psy. Dziesięciu naganiaczy ciągnęło
niedźwiedzia z trudem ku obozowi.
- By jeno książę pan drogi nie pomylił! - niepokoił się, idąc za nimi, Sołłohub.
- Nie powinien. Można uderzyć w trąby na znakW tymże samym czasie, o niespełna milę stamtąd, książę Karol Radziwiłł, wojewoda
wileński, rozprawiał żwawo jadąc pośród towarzyszy. Tuszy był potężnej, głowę miał wielką i łysą,
oczy niebieskie, wesołe. Wąsa zawiesistego głaskał, rad, bo łosia dognano, nim się w bagna
przebrał.
- ...Sam bym nie uwierzył - ciągnął - gdyby mi kto rzekł, że Radziwiłł za łosiem będzie
uganiał jak pastuch za krową... Hańba! A z czyjej racjej? Pana Rejtana, który mi wszystkie
niedźwiedzie w Nalibokach wykłuł...
- Ja?! - wykrzyknął pan Rejtan zdumiony. - Parol kawalerski daję, żem nigdy w puszczy nie
szedł bez zezwolenia waszej książęcej mości...
- Nie dawaj, panie kochanku, nie dawaj! Mam ja na to testimonium* (*testimonium [łac.] -
świadectwo.) nieodparte. Trzy miesiące temu nazad, gdym w Warszawie będąc po obiedzie
zdrzemnął, ukazał mi się we śnie pradziad, świątobliwej pamięci książę Sierotka, i prawi: “Ty tu
drzemiesz, Radziwille, a w Nalibokach Rejtan ostatniego ci niedźwiedzia szczuje...”
- Wasza książęca mość! - oponował gorąco pan Rejtan.
- Nie gadaj nic; panie kochanku! Znam cię, gotóweś łgarstwo zarzucić samemu księciu
Sierotce. O tempora! O mores!* (*o tempora! o mores! [łac.] - O czasy! O obyczaje!) Francuzów
na Litwie coraz więcej, a niedźwiedzi coraz mniej. Miły Boże, toć ongi, gdy nam do akademii
smorgońskiej brakło elewów, szedł gajowy w las jak owczarz do koszary i piastuny dwa, trzy, ile
trzeba było, wynosił... Waść, miły szwagrze, akademię smorgońską znałeś? - zwrócił się do
jadącego obok chorążego litewskiego Rzewuskiego.
- Nie miałem zaszczytu.
- Żałuj, panie kochanku! Niedźwiedziów tam edukowano, że potem każdy za dobrego
dworzanina starczył. Bywało, jadę nieraz do sąsiada w gości, na koźle niedźwiedź okrutny powozi,
panie kochanku, a z bata pali, że Matwiej lepiej nie potrafi... Za kolasą dwa niedźwiadki miasto
hajduków stoją... Niedźwiedź drzwi kolasy otwiera... Ale co to! Przyjeżdża raz do mnie ksiądz
biskup smoleński i patrzy: ja dyktuję, a miś, mój sekretarz, pisze.
- Nie może być!
- Czekaj no, panie kochanku - omyliłem się. Tak było: ja piszę...
- A on dyktuje?
- Głupiś, panie kochanku. Choć mnie stolnik litewski niedźwiedziem nieświeckim nazywa,
przecie pod dyktando niedźwiedzie nie piszę... Ja list skrybowałem, miś zasię piasek z
piaseczniczki sypał i pieczętował jak kanclerz. Piękna była akademia! Incydent fatalny, panie
kochanku, żałosny jej koniec położył. Pachołki psubraty spóźniły się kiedyś ze śniadaniem i głodne
elewy całe gremium profesorskie zjadły... Nie mogłem później naleźć pedagogów chętnych, płace lepsze były niż w królewskiej akademii, i tak, z wielkim żalem, przyszło aspirantów
rozpuścić do lasu. Śmiechu było stąd, panie kochanku, niemiara, bo bestie nic się nie bały. Obławę
kiedyś robim: idzie miś, wielki jak ratusz, stanął, łapę podniósł i krzyżem świętym nas żegna,
czego się od księdza Kantembrynga pięknie nauczył. Ludzie plackiem na ziemi. “Cud!” - krzyczą,
on zaś mruknął: “Dominus vobiscum!” - i do lasu zawrócił.
- Po łacinie gadał?! Żartujesz, wasza książęca mość!
- Nie żartuję, panie kochanku. Nie znałeś moich smorgoniaków. Możeś też nie słyszał, jako
jeden z nich z markizem de la Roseraie gadał?
- Nie słyszałem.
- Słuchaj, panie kochanku: Wracali my z łowów do obozu. Markiz przyostał się w tyle, co
chętnie czynił, rymy dla jednej panny z fraucymeru księżnej miecznikowej w samotności
układając. Idzie (piechotą szedł), potok jest, na nim kłoda przerzucona miasto kładki. Całkiem w
rymach pogrążony, wchodzi Francuzik na kłodę, aż patrzy: niedźwiedź z drugiej strony też na
kłodę włazi. “Mon Dieu!” - wrzasnął markiz, rymów przepomniawszy, a miś cofa się i “Passez, s'il
vous plait”* (*passez s'ilvousplait [franc.] - niech pan przejdzie, proszę.) - powiada. Markiz w
nogi! W bród potok przebrnął, jak oszalały do obozu wpadł - “Il parle francais!”* (*Il parle francais
[franc.] - on mówi po francusku.) krzycząc. Stanowniczy duchem go do Nieświeża odesłał, bo
myśleliśmy wszyscy, że go szyszka jodłowa w ciemię ugodziła, skąd rozum mu się pomieszał. Z
Nieświeża do Warszawy jechał, cięgiem swoje “Il parle francais!” powtarzając. Nie opamiętał się
aż w Paryżu, gdzie stante pede foliał napisał o tym, że Litwę za barbarię uważają, gdy to kraj
światły jest, gdzie niedźwiedzie językami różnymi gadają, i wypadek swój opisał. Dopierośmy się
wszyscy dowiedzieli, co mu wówczas rozum odebrało...
- Wasza książęca mość czytałeś ów foliał? - spytał pan Rzewuski w zdumieniu.
- Zaśbym czytał, panie kochanku! Od dziecka abominację mam wrodzoną do czytania. Sam
widok preceptora i książek o mdłości mnie nagłe przyprawiał. Dopiero imć Piszczała, pedagog
znamienity, na taki się sposób wziął: litery wielkie na tablicy wymalował, zaczym mnie z flintą
naprzeciwko postawiwszy, komenderował: - Krop w “b”, mości książę! - Kropię. - Walże w “d”
teraz, a nie zmyl! - Takem się czytać nauczył...
- Widzi mi się, że coś niedobrze jedziemy... - przerwał nieśmiało pan Glinka.
- Całkiem źle, panie kochanku! Od pół godziny widzę, że się kręcimy jak pies za własnym
ogonem. Obóz winien być na zachód, ale jak go znaleźć?
- Zachód jest tam - zauważył pan Tryzna, dworzanin chorążego litewskiego, wskazując ręką
w stronę przeciwną niż ta, w którą jechali.
- Takiś waść fizyk, panie kochanku, że pierwszy raz będąc w Nalibokach wiesz już, gdzie
155
tutaj zachód jest? Niejeden z miejscowych nie wie, choć się tu urodził...
- Trąby słychać! - krzyknął z radością pan Rejtan.
- Ehe, słychać! Ale nie z obozu.
- Wasza książęca mość! Sprawiedliwie nasze trąby. Pan Sołłohub daje znak. Widno się o nas
lękają.
- Trąby jużci wiem, że nasze, ale nie dzisiejsze.
- Wasza książęca mość! Jakżeż to?!
- A tak to, panie kochanku. Polowaliśmy tamtej kwadry, a mróz był srogi, że drzewa
trzeszczały. Jedziemy, “Zagrajcie - mówię - na rozgrzewkę!” Nadęli się trębacze, mało im policzki
nie pękły, dech biorą - a głosu nie ma! Zmiarkowałem od razu, że to z mrozu. Zważcie tylko,
waćpanowie: głosy zamarzły, ledwo je trąby z siebie wypuściły! Dzisiaj pierwszy dzień odelgi, to
odtajały i grają... Właśnie to w tym miejscu było, skąd je teraz słychać.
- Ależ to niemożliwe, wasza książęca mość! To się sprzeciwia prawom fizyki!
- Na Radziwiłłowskim gruncie, panie kochanku, nieświeskie prawa obowiązują, a nie żadne
inne...
- Wasza książęca mość - zaczął z żalem stary kasztelan Niesiołowski podjeżdżając bliżej -
submituję się pokornie, przecie powiem śmiele, że uczciwszy uszy - to, co wasza książęca mość
mówisz, prawdą nie jest... Bajki to są, w które nikt wierzyć nie może. My wszyscy, którzy waszą
książęcą mość miłujemy, bolejemy nad tym srodze. Już i tak przeciwnicy radzi powiadają, że
wojewoda wileński łgarz.
- Szpetnie powiadają, panie kochanku. I za co? Koloryzować - koloryzuję czasem, ale łgać -
nigdy! Żeby mnie kto w porę pohamował, tobym i koloryzować przestał.
- Ja będę waszą książęcą mość hamował z łaskawym zezwoleniem...
- Otóż to, panie kochanku! Jak obaczysz kiedy, że mnie ferwor unosi, ręką szturchnij albo
nogą kopnij, to już będę wiedział, co jest...
- Obóz! - zawołał pan Glinka.
- A obóz, panie kochanku. Chodźmy do śniadania żywo. Co to? Patrzajcie! Niedźwiedzia
ubili!
- Okrutnie byliśmy już niespokojni o waszą książęcą mość! - wołał stanowniczy, pan
Sołłohub, wybiegając ze służbą naprzeciw.
- Kto niedźwiedzia zakłuł? - pytał książę zeskakując z konia.
- Wołodkowicz, do usług.
- Myślałem, że Rejtan wszystkie już niedźwiedzie wybił, ale ten to pewno ostatni... Tęga
sztuka! Jeść dawajcie żywo, bośmy głodni.
Zasiedli wszyscy przy ogniu na ogromnej kłodzie, przed którą stał stół, z tarcic zbity.
Piwniczy obchodził z gąsiorkiem. Pachołkowie stawiali misy dymiące z bigosem. Każdy wyciągał
łyżkę zza cholewy i jadł żywo, milcząc. Książę znad swej miski spozierał z żalem na ścierwo
niedźwiedzie.
- Tęga sztuka, panie kochanku. Jucha Wołodkowicz ma szczęście! Rzadko się teraz spotka
takiego niedźwiedzia. Nie to, co dawniej! Wszystko było jakieś większe... Pamiętam raz,
miecznikiem jeszcze byłem, przed barską... Lisa psy ruszyły. Lis poszedł, a ja ażem flintę upuścił,
panie kochanku, bo lis bestia miał taką kitę, że szła za nim i szła, i szła i dawno lisa ni znaku, już i
psów nie słychać, a chwost ciąglę się przed nami jak żółty wąż sunie i tropy zamiata! Trzy mile
długości miał, jakem wymierzył.
- Wasza książęca mość! - szepnął kasztelan Niesiołowski trącając nieznacznie wojewodę
nogą.
- ...Dwie mile, jakem Radziwiłł! To był lis! Nie byle jaki...
- Wasza książęca mość...
- Może niecałą milę... pół mili... tak, z pół mili, jakem wojewoda... Co mnie waść kopiesz i
kopiesz?! - krzyknął nagle z gniewem do Niesiołowskiego. - Wcale chwosta ta liszka nie miała czy
co?
- Wasza książęca mość! - nadbiegł zadyszany łowczy. - Niedźwiedź-samotnik osobliwy w
jamie pod wykrotem siedzi, o cztery stajania stąd!
- Gaudeamus!! - krzyknął książę. - Żywo waćpanowie, żywo! Wybacz waść, panie Rejtanie,
niesłuszniem cię podejrzewał. Do drogi, Nepta! Prędzej, mospanowie! Prędzej!
XVIII wiek. Książę Karol Radziwiłł bawi na łowach na niedźwiedzia. Oddalił się od grupy łowczych z kilkoma przybocznymi i ruszył za jeleniem. Po upolowaniu rogacza grupa rusza w drogę powrotną do obozu. Książę opowiada niestworzone historie o tresowanych niedźwiedziach, o zamarzniętych głosach rogów myśliwskich, które teraz, gdy nie ma mrozu, odtajały i same grają po lesie. Książę Radziwiłł wcale nie przejmuje się opinią łgarza, jak sam twierdzi - on tylko koloryzuje. Po przybyciu do obozu podziwia upolowanego niedźwiedzia, wielkiego, takiego jak jeszcze kiedyś, przed konfederacją barską bywały. Ale już trąbią, znów wszyscy wyruszają dalej, a książę pan pierwszy.
Imieniny w Luneville
W miejscowości Nancy trwają przygotowania do imienin Stanisława Leszczyńskiego, wygnanego z Polski króla, teścia Ludwika XV, który mianował go księciem Lotaryngii. Mieszczanie kochają księcia mieszkającego w pałacu Luneville, bo dzięki jego staraniom, pracy, trosce, ich miasto stało się bogate, piękne i bezpieczne. Przechadzający się po miasteczku Leszczyński wspomina ze swoim szatnym wydarzenia z 1733 roku, gdy po śmierci Augusta II potajemnie przedostał się do ojczyzny i został ponownie koronowany na króla Polski. I znów krótko cieszył się koroną, bo oto wojska carskie zmusiły go do opuszczenia Warszawy. Król uciekł do Gdańska i czekał na pomoc francuskiego zięcia, jednak ten wolał ułożyć się z Prusami i Austrią, pozwolić, aby kolejny Sas zasiadł na polskim tronie, swojemu teściowi zaś przyznał księstwo Lotaryngii w dożywocie. I tak Stanisław zamieszkał w Luneville, a z miasta Nancy zrobił prawdziwą dumę Lotaryngii. Sam książę często miewał znamienitych gości - Monteskiusza, Woltera i innych. Król kontynuuje swój poranny spacer, nie może jednak przestać myśleć o ojczyźnie, o biednej, pohańbionej Polsce. W dniu imienin spotyka go niespodzianka - gość z polski, ojciec Stanisław Konarski. Pijar opowiada Leszczyńskiemu niewesołe wieści z ojczyzny, bezbronnej, słabej, po której maszerują obce wojska, wynędzniałej, rządzonej przez króla - leniwego żarłoka i głupca. Leszczyński boi się, że mocne Rosja, Austria i Prusy mogą sięgnąć po polską ziemię. On sam stara się wspomóc Polskę zakładając polską drukarnię i kształcąc za własne pieniądze dwunastu polskich chłopców w tutejszej Szkole Rycerskiej. Widzi jednak, że wykształcenie to jedno, ale w niebezpiecznych czasach, gdy jedność ojczyzny jest zagrożona, bardziej od ksiąg przydałoby się mocne wojsko.
http://www.sciaga.pl/tekst/88474-89-bursztyny