Lekarze weterynarii to zupełnie niepotrzebni ludzie, pasożyty w rolniczej społeczności, kosztowne darmozjady, nic nie wiedzący o zwierzętach czy ich chorobach. Równie dobrze można by wezwać Jeffa Mallocka, właściciela rzeźni sanitarnej, zamiast weterynarza. Przynajmniej taką opinię często wyrażała rodzina Sidlowów. Prawdę powiedziawszy, w promieniu wielu mil jedyną osobą, która świetnie znała się na tym, jak leczyć chore zwierzęta, był sam Sidlow. Jeśli zachorowała któraś jego krowa albo koń, to Sidlow przystępował do działania wraz z baterią niezwykle skutecznych lekarstw. Cieszył się wielką estymą u swojej żony i licznego potomstwa, które bezapelacyjnie wierzyło, że ojciec jest w tych sprawach nieomylny, a jedynym człowiekiem, który mu dorównywał w tych umiejętnościach, był dawno zmarły dziadek Sidlow, źródło wszelkiej wiedzy na temat kuracji zwierząt domowych. Trzeba przyznać, że Sidlow był sprawiedliwym i ludzkim człowiekiem. Po pięciu, sześciu dniach pełnej poświęcenia pielęgnacji, w czasie której potrafił na przykład trzy razy dziennie wpychać krowie do gardła pół funta tłuszczu z rodzynkami lub energicznie smarować jej wymię terpentyną, albo też uciąć kawałek ogona, żeby wypuścić chorobę, w końcu zawsze wzywał weterynarza. Nie dlatego, by miało to pomóc zwierzęciu, ale po to, by mu dać szansę. Kiedy lekarz przyjeżdżał, nieodmiennie zastawał konające zwierzę o głęboko zapadniętych oczach, tak że desperacka kuracja, jaką zapisywał, przypominała coś w rodzaju ostatniego namaszczenia. Zwierzę zawsze padało i rodzina Sidlowów utwierdzała się w swoim przekonaniu - weterynarze są nic niewarci. (...) Miałem niezwykłe szczęście, że przebywając ponad rok w Darrowby, ani razu nie odwiedziłem jego farmy. Sidlow rzadko nas wzywał w czasie normalnych godzin przyjęć, gdyż po walce z własnym sumieniem, trwającej z reguły kilka dni, zawsze przegrywał ją około jedenastej wieczorem (wyjątek robił czasem na rzecz niedzielnych popołudni), co zwykło przypadać na nocny dyżur Siegfrieda. To on zbierał się w drogę, przeklinając cicho, i wracał półprzytomny nad ranem. Tak więc, kiedy wreszcie przyszła moja kolej, nie wyruszyłem z wielkim entuzjazmem... Weterynarz James Herriot po rocznej praktyce - mimo usilnych starań, by opanować wszystkie tajniki zawodu - wciąż popada w tarapaty. Trudne do przewidzenia zachowanie czworonożnych pacjentów sprawia, że nigdy nie wie, co go czeka za chwilę.
Lekarze weterynarii to zupełnie niepotrzebni ludzie, pasożyty w rolniczej społeczności, kosztowne darmozjady, nic nie wiedzący o zwierzętach czy ich chorobach. Równie dobrze można by wezwać Jeffa Mallocka, właściciela rzeźni sanitarnej, zamiast weterynarza. Przynajmniej taką opinię często wyrażała rodzina Sidlowów. Prawdę powiedziawszy, w promieniu wielu mil jedyną osobą, która świetnie znała się na tym, jak leczyć chore zwierzęta, był sam Sidlow. Jeśli zachorowała któraś jego krowa albo koń, to Sidlow przystępował do działania wraz z baterią niezwykle skutecznych lekarstw. Cieszył się wielką estymą u swojej żony i licznego potomstwa, które bezapelacyjnie wierzyło, że ojciec jest w tych sprawach nieomylny, a jedynym człowiekiem, który mu dorównywał w tych umiejętnościach, był dawno zmarły dziadek Sidlow, źródło wszelkiej wiedzy na temat kuracji zwierząt domowych. Trzeba przyznać, że Sidlow był sprawiedliwym i ludzkim człowiekiem. Po pięciu, sześciu dniach pełnej poświęcenia pielęgnacji, w czasie której potrafił na przykład trzy razy dziennie wpychać krowie do gardła pół funta tłuszczu z rodzynkami lub energicznie smarować jej wymię terpentyną, albo też uciąć kawałek ogona, żeby wypuścić chorobę, w końcu zawsze wzywał weterynarza. Nie dlatego, by miało to pomóc zwierzęciu, ale po to, by mu dać szansę. Kiedy lekarz przyjeżdżał, nieodmiennie zastawał konające zwierzę o głęboko zapadniętych oczach, tak że desperacka kuracja, jaką zapisywał, przypominała coś w rodzaju ostatniego namaszczenia. Zwierzę zawsze padało i rodzina Sidlowów utwierdzała się w swoim przekonaniu - weterynarze są nic niewarci. (...) Miałem niezwykłe szczęście, że przebywając ponad rok w Darrowby, ani razu nie odwiedziłem jego farmy. Sidlow rzadko nas wzywał w czasie normalnych godzin przyjęć, gdyż po walce z własnym sumieniem, trwającej z reguły kilka dni, zawsze przegrywał ją około jedenastej wieczorem (wyjątek robił czasem na rzecz niedzielnych popołudni), co zwykło przypadać na nocny dyżur Siegfrieda. To on zbierał się w drogę, przeklinając cicho, i wracał półprzytomny nad ranem. Tak więc, kiedy wreszcie przyszła moja kolej, nie wyruszyłem z wielkim entuzjazmem... Weterynarz James Herriot po rocznej praktyce - mimo usilnych starań, by opanować wszystkie tajniki zawodu - wciąż popada w tarapaty. Trudne do przewidzenia zachowanie czworonożnych pacjentów sprawia, że nigdy nie wie, co go czeka za chwilę.
Lekarze weterynarii to zupełnie niepotrzebni ludzie, pasożyty w rolniczej społeczności, kosztowne darmozjady, nic nie wiedzący o zwierzętach czy ich chorobach. Równie dobrze można by wezwać Jeffa Mallocka, właściciela rzeźni sanitarnej, zamiast weterynarza. Przynajmniej taką opinię często wyrażała rodzina Sidlowów. Prawdę powiedziawszy, w promieniu wielu mil jedyną osobą, która świetnie znała się na tym, jak leczyć chore zwierzęta, był sam Sidlow. Jeśli zachorowała któraś jego krowa albo koń, to Sidlow przystępował do działania wraz z baterią niezwykle skutecznych lekarstw. Cieszył się wielką estymą u swojej żony i licznego potomstwa, które bezapelacyjnie wierzyło, że ojciec jest w tych sprawach nieomylny, a jedynym człowiekiem, który mu dorównywał w tych umiejętnościach, był dawno zmarły dziadek Sidlow, źródło wszelkiej wiedzy na temat kuracji zwierząt domowych. Trzeba przyznać, że Sidlow był sprawiedliwym i ludzkim człowiekiem. Po pięciu, sześciu dniach pełnej poświęcenia pielęgnacji, w czasie której potrafił na przykład trzy razy dziennie wpychać krowie do gardła pół funta tłuszczu z rodzynkami lub energicznie smarować jej wymię terpentyną, albo też uciąć kawałek ogona, żeby wypuścić chorobę, w końcu zawsze wzywał weterynarza. Nie dlatego, by miało to pomóc zwierzęciu, ale po to, by mu dać szansę. Kiedy lekarz przyjeżdżał, nieodmiennie zastawał konające zwierzę o głęboko zapadniętych oczach, tak że desperacka kuracja, jaką zapisywał, przypominała coś w rodzaju ostatniego namaszczenia. Zwierzę zawsze padało i rodzina Sidlowów utwierdzała się w swoim przekonaniu - weterynarze są nic niewarci. (...) Miałem niezwykłe szczęście, że przebywając ponad rok w Darrowby, ani razu nie odwiedziłem jego farmy. Sidlow rzadko nas wzywał w czasie normalnych godzin przyjęć, gdyż po walce z własnym sumieniem, trwającej z reguły kilka dni, zawsze przegrywał ją około jedenastej wieczorem (wyjątek robił czasem na rzecz niedzielnych popołudni), co zwykło przypadać na nocny dyżur Siegfrieda. To on zbierał się w drogę, przeklinając cicho, i wracał półprzytomny nad ranem. Tak więc, kiedy wreszcie przyszła moja kolej, nie wyruszyłem z wielkim entuzjazmem... Weterynarz James Herriot po rocznej praktyce - mimo usilnych starań, by opanować wszystkie tajniki zawodu - wciąż popada w tarapaty. Trudne do przewidzenia zachowanie czworonożnych pacjentów sprawia, że nigdy nie wie, co go czeka za chwilę.
Lekarze weterynarii to zupełnie niepotrzebni ludzie, pasożyty w rolniczej społeczności, kosztowne darmozjady, nic nie wiedzący o zwierzętach czy ich chorobach. Równie dobrze można by wezwać Jeffa Mallocka, właściciela rzeźni sanitarnej, zamiast weterynarza. Przynajmniej taką opinię często wyrażała rodzina Sidlowów. Prawdę powiedziawszy, w promieniu wielu mil jedyną osobą, która świetnie znała się na tym, jak leczyć chore zwierzęta, był sam Sidlow. Jeśli zachorowała któraś jego krowa albo koń, to Sidlow przystępował do działania wraz z baterią niezwykle skutecznych lekarstw. Cieszył się wielką estymą u swojej żony i licznego potomstwa, które bezapelacyjnie wierzyło, że ojciec jest w tych sprawach nieomylny, a jedynym człowiekiem, który mu dorównywał w tych umiejętnościach, był dawno zmarły dziadek Sidlow, źródło wszelkiej wiedzy na temat kuracji zwierząt domowych. Trzeba przyznać, że Sidlow był sprawiedliwym i ludzkim człowiekiem. Po pięciu, sześciu dniach pełnej poświęcenia pielęgnacji, w czasie której potrafił na przykład trzy razy dziennie wpychać krowie do gardła pół funta tłuszczu z rodzynkami lub energicznie smarować jej wymię terpentyną, albo też uciąć kawałek ogona, żeby wypuścić chorobę, w końcu zawsze wzywał weterynarza. Nie dlatego, by miało to pomóc zwierzęciu, ale po to, by mu dać szansę. Kiedy lekarz przyjeżdżał, nieodmiennie zastawał konające zwierzę o głęboko zapadniętych oczach, tak że desperacka kuracja, jaką zapisywał, przypominała coś w rodzaju ostatniego namaszczenia. Zwierzę zawsze padało i rodzina Sidlowów utwierdzała się w swoim przekonaniu - weterynarze są nic niewarci. (...) Miałem niezwykłe szczęście, że przebywając ponad rok w Darrowby, ani razu nie odwiedziłem jego farmy. Sidlow rzadko nas wzywał w czasie normalnych godzin przyjęć, gdyż po walce z własnym sumieniem, trwającej z reguły kilka dni, zawsze przegrywał ją około jedenastej wieczorem (wyjątek robił czasem na rzecz niedzielnych popołudni), co zwykło przypadać na nocny dyżur Siegfrieda. To on zbierał się w drogę, przeklinając cicho, i wracał półprzytomny nad ranem. Tak więc, kiedy wreszcie przyszła moja kolej, nie wyruszyłem z wielkim entuzjazmem... Weterynarz James Herriot po rocznej praktyce - mimo usilnych starań, by opanować wszystkie tajniki zawodu - wciąż popada w tarapaty. Trudne do przewidzenia zachowanie czworonożnych pacjentów sprawia, że nigdy nie wie, co go czeka za chwilę.