Z założenia thriller. W praktyce wzruszający portret dwojga ludzi, którzy kiedyś bardzo się kochali, ale z czasem oddalili się od siebie do tego stopnia, że nie są przekonani, czy jest jeszcze sens walczyć o wspólną przyszłość. Z lekkim dreszczykiem i podróżami w czasie.
Linda i Jim mieszkają z dwoma córkami w przepięknym domu na przedmieściach. Linda zajmuje się domem i dziećmi, natomiast jej mąż spędza dużo czasu w pracy i podróżach służbowych. Na pierwszy rzut oka to przykładna, kochająca się rodzina. Coś jednak jest nie tak, któryś element tej ładnej układanki nie pasuje do pozostałych. Pod skórą czujemy, że ta sielanka wkrótce dobiegnie końca...
I rzeczywiście. Któregoś ranka (na który autorzy filmu nie każą nam długo czekać) pod ich drzwiami pojawia się szeryf, który informuje Lindę, że jej mąż zginął w wypadku samochodowym. Co ciekawe, następnego dnia, kiedy Linda otwiera opuchnięte od płaczu oczy, Jim, jakby nigdy nic, krząta się po kuchni sącząc kawę przed wyjściem do biura...
Los jej męża jest w jej rękach. Przynajmniej tak jej się wydaje. Jej i widzowi... Aż do zaskakującego zakończenia...
Czy będzie w stanie zapobiec śmierci Jima? Czy powinna? Czy, po tym, co wyjdzie na jaw na jego pogrzebie (przepraszam, zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to mocno dziwnie...), będzie chciała uratować mu życie?
Trudno powiedzieć, czy to, co przytrafia się Lindzie, dzieje się na jawie, czy też może we śnie... Przejścia pomiędzy tymi dwoma światami są tak płynne i mało wyraźnie zaznaczone, że wcale niekoniecznie tylko ten bardziej sceptycznie nastawiony do paranormalnych zjawisk widz uzna przypadek bohaterki za sen, śnienie na jawie lub zwidy, a wydarzenia za zbyt irracjonalne, aby mogły dziać się w rzeczywistym, materialnym świecie. Pod względem załamań czasoprzestrzeni i swobodnych wędrówek po, tym razem niedawnej, sięgającej zaledwie kilku dni wstecz, przeszłości, teraźniejszości i zamykającej się również zaledwie w kilku następnych dniach przyszłości (zdecydowana większość, dajmy na to 99% filmu rozegra się na przestrzeni tygodnia), „Przeczucie” przypomina „Dom nad jeziorem” (w którym w głównej roli także wystąpiła Bullock; najwyraźniej spodobała jej się ta bytność tu i tam jednocześnie, skoro to drugi umożliwiający jej to film pod rząd, w którym się pojawiła). Ma też sporo wspólnego z „Memento”, „Dniem świstaka” i przypomnianym niedawno (dokładniej rzecz biorąc, w weekend majowy) przez telewizję „Efektem motyla”.
Bohaterka filmu prawie traci swoją wiarygodność, kiedy okazuje się, że po śmierci męża zaczęła przyjmować silne leki antydepresyjne, i wygląda na to, że wszystko, co się dzieje w „Przeczuciu” może być raczej jedynie wytworem jej chorej, cierpiącej, otumanionej bólem i silnymi lekami wyobraźni. No właśnie... Prawie robi wielką różnicę. Powstaje pytanie (jedno z wielu pytań, jakie powstają), czy je aby rzeczywiście przyjmuje, czy też nie... Tak, jak nie do końca wiadomo, w jakich okolicznościach powstały blizny na twarzy jednej z córek Hansonów i co łączy Jima (męża Lindy) z tajemniczą blondynką, która pojawia się na jego pogrzebie... Oczywiście do czasu...
To bardzo ciekawa, wciągająca i zaskakująca propozycja filmowa. Portret rozpadającego się związku, umierającej miłości małżeństwa ze sporym stażem. Z lekkim dreszczykiem.
Ten film od początku do końca należy do Bullock, która pokazuje, że potrafi coś więcej niż tylko szeroko uśmiechać się w komediach romantycznych, i która (trudno oprzeć się temu wrażeniu) pokazałaby znacznie więcej, gdyby reżyserię filmu powierzyć innemu twórcy. Na przykład takiemu Shyamalanowi czy Nolanowi. Scenariusz też mógłby być nieco bardziej dopracowany; w kilku miejscach pojawiają się nieścisłości i płycizny logiczne, niemalże pod sam koniec film nagle uderza w, zupełnie nie pasujący do reszty, absolutnie zbędny ton religijny. O ile Meryl Streep czy Susan Sarandon, a nawet obie te bardzo przeze mnie cenione aktorki razem wzięte nie wykrzesałyby więcej z roli Lindy niż udało się wykrzesać Sandrze (która ostatnio dojrzewa aktorsko), o tyle w rękach takiego Shyamalana czy Nolana z całą pewnością byłoby dużo straszniej i dreszczodajniej. Scenariusz Billa Kelly’ego ma co prawda spory potencjał; to materiał na naprawdę porządnie trzęsący widzami thriller. Niestety tym razem kończy się na samym tylko potencjale do straszenia.
Dziwnie jest patrzeć na Bullock krzątającą się po domu z odkurzaczem, pichcącą i rozwieszającą pranie w ogródku, Bullock uwięzioną w skórze kury domowej...
Osoba odpowiedzialna za casting do „Przeczucia” nie potrafiła niestety (z dużą szkodą dla filmu) dobrać dla Sandry partnera, który wypadłby przekonująco jako obiekt jej uczuć. Wiem, że pisałam, że ich związek jest na granicy rozpadu, ale jest w filmie bardzo ważna scena, w której dochodzi do ponownego „nawiązania łączności” między Lindą i Jimem, i która wypadła bardzo cieniutko i mało przekonująco. Między Bullock i McMahonem (kto, tak a propos, zabarwił mu na tak ciemny kolor te brwi!?; w scenach, w których się pojawia, nie można się skupić na niczym innym) zabrakło jakiegokolwiek iskrzenia. Inna sprawa, że jego postać nie ma w „Przeczuciu” dużo do powiedzenia czy zagrania i została potraktowana przez Kelly’ego bardzo po macoszemu...
Czy nasz los rzeczywiście jest w naszych rękach? Czy mamy jakikolwiek wpływ na to, co przytrafia się nam i naszym bliskim? Czy znając przyszłość, mamy możliwość zmieniania tego, co zostało nam zapisane w gwiazdach? Czy ewentualne próby ingerowania w przeznaczenie, nie wypaczają go, nie doprowadzają do niebezpiecznych sytuacji (tak jak to miało miejsce w „Efekcie motyla”)? Odpowiedź na te pytania zaproponowana przez autorów filmu będzie dla części widzów sporym zaskoczeniem... I niekoniecznie im się spodoba. Wśród kinomanów opuszczających sale kinowe po seansie mogą znaleźć się nawet tacy, którzy poczują się oszukani i zmanipulowani. Natomiast wszyscy, co do jednego, wyjdą z kina mocno zaskoczeni zakończeniem filmu...
Z założenia thriller. W praktyce wzruszający portret dwojga ludzi, którzy kiedyś bardzo się kochali, ale z czasem oddalili się od siebie do tego stopnia, że nie są przekonani, czy jest jeszcze sens walczyć o wspólną przyszłość. Z lekkim dreszczykiem i podróżami w czasie.
Linda i Jim mieszkają z dwoma córkami w przepięknym domu na przedmieściach. Linda zajmuje się domem i dziećmi, natomiast jej mąż spędza dużo czasu w pracy i podróżach służbowych. Na pierwszy rzut oka to przykładna, kochająca się rodzina. Coś jednak jest nie tak, któryś element tej ładnej układanki nie pasuje do pozostałych. Pod skórą czujemy, że ta sielanka wkrótce dobiegnie końca...
I rzeczywiście. Któregoś ranka (na który autorzy filmu nie każą nam długo czekać) pod ich drzwiami pojawia się szeryf, który informuje Lindę, że jej mąż zginął w wypadku samochodowym. Co ciekawe, następnego dnia, kiedy Linda otwiera opuchnięte od płaczu oczy, Jim, jakby nigdy nic, krząta się po kuchni sącząc kawę przed wyjściem do biura...
Los jej męża jest w jej rękach. Przynajmniej tak jej się wydaje. Jej i widzowi... Aż do zaskakującego zakończenia...
Czy będzie w stanie zapobiec śmierci Jima? Czy powinna? Czy, po tym, co wyjdzie na jaw na jego pogrzebie (przepraszam, zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to mocno dziwnie...), będzie chciała uratować mu życie?
Trudno powiedzieć, czy to, co przytrafia się Lindzie, dzieje się na jawie, czy też może we śnie... Przejścia pomiędzy tymi dwoma światami są tak płynne i mało wyraźnie zaznaczone, że wcale niekoniecznie tylko ten bardziej sceptycznie nastawiony do paranormalnych zjawisk widz uzna przypadek bohaterki za sen, śnienie na jawie lub zwidy, a wydarzenia za zbyt irracjonalne, aby mogły dziać się w rzeczywistym, materialnym świecie. Pod względem załamań czasoprzestrzeni i swobodnych wędrówek po, tym razem niedawnej, sięgającej zaledwie kilku dni wstecz, przeszłości, teraźniejszości i zamykającej się również zaledwie w kilku następnych dniach przyszłości (zdecydowana większość, dajmy na to 99% filmu rozegra się na przestrzeni tygodnia), „Przeczucie” przypomina „Dom nad jeziorem” (w którym w głównej roli także wystąpiła Bullock; najwyraźniej spodobała jej się ta bytność tu i tam jednocześnie, skoro to drugi umożliwiający jej to film pod rząd, w którym się pojawiła). Ma też sporo wspólnego z „Memento”, „Dniem świstaka” i przypomnianym niedawno (dokładniej rzecz biorąc, w weekend majowy) przez telewizję „Efektem motyla”.
Bohaterka filmu prawie traci swoją wiarygodność, kiedy okazuje się, że po śmierci męża zaczęła przyjmować silne leki antydepresyjne, i wygląda na to, że wszystko, co się dzieje w „Przeczuciu” może być raczej jedynie wytworem jej chorej, cierpiącej, otumanionej bólem i silnymi lekami wyobraźni. No właśnie... Prawie robi wielką różnicę. Powstaje pytanie (jedno z wielu pytań, jakie powstają), czy je aby rzeczywiście przyjmuje, czy też nie... Tak, jak nie do końca wiadomo, w jakich okolicznościach powstały blizny na twarzy jednej z córek Hansonów i co łączy Jima (męża Lindy) z tajemniczą blondynką, która pojawia się na jego pogrzebie... Oczywiście do czasu...
To bardzo ciekawa, wciągająca i zaskakująca propozycja filmowa. Portret rozpadającego się związku, umierającej miłości małżeństwa ze sporym stażem. Z lekkim dreszczykiem.
Ten film od początku do końca należy do Bullock, która pokazuje, że potrafi coś więcej niż tylko szeroko uśmiechać się w komediach romantycznych, i która (trudno oprzeć się temu wrażeniu) pokazałaby znacznie więcej, gdyby reżyserię filmu powierzyć innemu twórcy. Na przykład takiemu Shyamalanowi czy Nolanowi. Scenariusz też mógłby być nieco bardziej dopracowany; w kilku miejscach pojawiają się nieścisłości i płycizny logiczne, niemalże pod sam koniec film nagle uderza w, zupełnie nie pasujący do reszty, absolutnie zbędny ton religijny. O ile Meryl Streep czy Susan Sarandon, a nawet obie te bardzo przeze mnie cenione aktorki razem wzięte nie wykrzesałyby więcej z roli Lindy niż udało się wykrzesać Sandrze (która ostatnio dojrzewa aktorsko), o tyle w rękach takiego Shyamalana czy Nolana z całą pewnością byłoby dużo straszniej i dreszczodajniej. Scenariusz Billa Kelly’ego ma co prawda spory potencjał; to materiał na naprawdę porządnie trzęsący widzami thriller. Niestety tym razem kończy się na samym tylko potencjale do straszenia.
Dziwnie jest patrzeć na Bullock krzątającą się po domu z odkurzaczem, pichcącą i rozwieszającą pranie w ogródku, Bullock uwięzioną w skórze kury domowej...
Osoba odpowiedzialna za casting do „Przeczucia” nie potrafiła niestety (z dużą szkodą dla filmu) dobrać dla Sandry partnera, który wypadłby przekonująco jako obiekt jej uczuć. Wiem, że pisałam, że ich związek jest na granicy rozpadu, ale jest w filmie bardzo ważna scena, w której dochodzi do ponownego „nawiązania łączności” między Lindą i Jimem, i która wypadła bardzo cieniutko i mało przekonująco. Między Bullock i McMahonem (kto, tak a propos, zabarwił mu na tak ciemny kolor te brwi!?; w scenach, w których się pojawia, nie można się skupić na niczym innym) zabrakło jakiegokolwiek iskrzenia. Inna sprawa, że jego postać nie ma w „Przeczuciu” dużo do powiedzenia czy zagrania i została potraktowana przez Kelly’ego bardzo po macoszemu...
Czy nasz los rzeczywiście jest w naszych rękach? Czy mamy jakikolwiek wpływ na to, co przytrafia się nam i naszym bliskim? Czy znając przyszłość, mamy możliwość zmieniania tego, co zostało nam zapisane w gwiazdach? Czy ewentualne próby ingerowania w przeznaczenie, nie wypaczają go, nie doprowadzają do niebezpiecznych sytuacji (tak jak to miało miejsce w „Efekcie motyla”)? Odpowiedź na te pytania zaproponowana przez autorów filmu będzie dla części widzów sporym zaskoczeniem... I niekoniecznie im się spodoba. Wśród kinomanów opuszczających sale kinowe po seansie mogą znaleźć się nawet tacy, którzy poczują się oszukani i zmanipulowani. Natomiast wszyscy, co do jednego, wyjdą z kina mocno zaskoczeni zakończeniem filmu...
mam nadzieję żę pomogłam (pliss... daj mi naj)