Poszukaj legend z naszym regionem (Lublin) plis ! tylko szybko bo mi jest bardzo potrzebne !
plotkara
Potocznie Lublin jest zwany Kozim Grodem. W jego herbie dumny kozioł wspina się na krzew winogron. Skąd ten symbol? Jego geneza sięga wieku XIV, kiedy Lublin uzyskał prawa miejskie. A było to tak…W pewnym momencie mieszczanie zamieszkujący gród doszli do wniosku, że jest on na tyle rozbudowany, tak rozwinięty, iż powinien otrzymać prawa miejskie. Wysłali zatem delegację do Krakowa, aby przekonała panującego wówczas Władysława Łokietka do nadania Lublinowi przywilejów. Ciężko było się dostać na audiencje do władcy. Czas mijał, fundusze, które miasto dało delegacji na podróż kończyły się. Sytuacja była coraz mniej ciekawa. Jednak wreszcie udało się - uzyskali audiencję u księcia. Trzeba było go jeszcze przekonać, aby nadał Lublinowi prawa miejskie. Opowiedzieli mu zatem o tym, jak po jednym z tatarskich ataków na gród, przeżyła jedynie grupa dzieci, które schroniły się przed najeźdźcą w wąwozie. Opowiedzieli mu o tym, jak to te dzieci wykarmiła jedna koza. Opowiedzieli, że te dzieci teraz dorosły, mieszkają dalej w Lublinie. Opowiedzieli, że miasto się prężnie rozwija, rozbudowuje się. Zachwycony tymi historiami Władysław Łokietek nadał Lublinowi prawa miejskie. Pozostawała kwestia wyboru herbu. Książe doradził, aby znajdowała się w nim koza. Zaproponował również winnicę, która miała być symbolem bogactwa miasta. Pomysł się spodobał, jednak spotkał się z problemami w realizacji. Delegacja mieszkańców Lublina nie miała już bowiem pieniędzy, aby zlecić profesjonaliście wykonanie herbu. Poszukali i znaleźli kogoś, kto zgodził się herb wykonać za niewielkie pieniądze. Dopiero w drodze powrotnej do Lublina rozpakowali zawiniątko z herbem. Przerażenie ich było ogromne, gdy zamiast kozy i pięknej winnicy zobaczyli na herbie starego owłosionego capa, objadającego się winogronami. Niestety, na powrót do Krakowa było już za późno…
W kościele dominikanów na Starym Mieście w Lublinie znajdował się niegdyś słynący z cudów relikwiarz z cząstką Krzyża Świętego.
Stał on w kaplicy tłumnie odwiedzanej przez wiernych. Pewnego dnia wśród grupki modlących się osób pojawił się pewien kupiec o imieniu Henryk. Przyjechał on do Lublina aż z Gdańska. Wyprawił się w podróż, licząc na intratne zakupy i kontakty handlowe. Wieczorem, gdy zapytał w zajeździe, co warto w Lublinie zobaczyć, dowiedział się, że koniecznie musi odwiedzić świątynię i słynący cudami relikwiarz.
Gdy znalazł się w świątyni, nagle wpadł na pomysł, żeby wywieźć relikwie do Gdańska. Rozejrzał się więc ukradkiem, jakie zamki są w drzwiach świątyni i ile osób wieczorami tu się modli.
Wkrótce kupiec zakończył interesy w Lublinie, doczekał zmroku i jako ostatni wszedł do kościoła. Podbiegł do relikwiarza, przeżegnał się i wyniósł owinięty w sukno bezcenny przedmiot. Wskoczył na zaprzężony wcześniej wóz i ruszył do Gdańska. Uradowany brakiem pogoni zwolnił nieco, gdy Brama Krakowska zniknęła mu z oczu. Przejeżdżał właśnie koło miejskiej szubienicy, gdy nagle konie się zatrzymały. Kupiec pociągnął za lejce, ale konie ani drgnęły, a gniady nawet odwrócił łeb i popatrzył na niego. Gdańszczanin przeżegnał się i zawrócił wóz. Konie ruszyły i dowiozły złodzieja wprost pod drzwi kościoła dominikanów.
Skruszony kupiec żarliwie modlił się i jako dowód swego opamiętania ufundował drewniany kościółek. Świątynię pod wezwaniem Świętego Krzyża zbudowano w miejscu, gdzie zawrócił swój wóz. Dziś jest to murowany kościół akademicki przy Katolickim Uniwersytecie Lubelskim .
2 votes Thanks 3
Wiewjura
Jest to legenda regionalna, związana z Lublinem. To najbardziej znane podanie dotyczące tego miasta.
Cała rzecz dzieje się roku pańskiego 1637. Wówczas to przed obliczem Trybunału procesował się zamożny magnat z ubogą wdową. Sędziowie, czy to z racji przekupstwa, czy może obaw przed potężnym magnatem wydali wyrok na jego korzyść. Było to niesprawiedliwe i krzywdzące niebogata kobietę. Rozżalona wdowa, w gniewie rzekła, że diabli sprawiedliwszy osąd by wydali niźli ludzie przekupni i ulegający pokusom. Tej nocy pod budynkiem sądu pisarz trybunalski posłyszał jakiś niezwykły ruch. Wyszedł na dziedziniec, aby sprawdzić co się dzieje. Jego oczom ukazał się widok niezwykły. Otóż nieznani mu panowie, w czerwone szaty odziani poczęli wchodzić do trybunalskiego budynku. Zasiedli za stołem sędziowskim i sprawę tejże wdowy wywołali. Gdy im się pisarz uważniej przyjrzał, zauważył iż mają oni rogi i kopyta. Zatem to wezwani przez bezsilną kobietę czarci zjawili się i jej sprawę sądzić poczęli. Rozprawa odbyła się, każda ze stron procesowych miała diabelskiego obrońcę. Nawet wyborna mowa czarciego przedstawiciela magnata nie zwiodła szatańskich sędziów. Sprawa była oczywista. Nawet piekielny sąd wydał wyrok sprawiedliwszy, niźli przekupny ludzki Trybunał. Wdowa zatem sprawę wygrała, a czart na znak swej bytności i dla przypieczętowania wyroku łapę swą na stole Trybunału wypalił.
Do dziś stół ten można oglądać w lubelskim muzeum na Zamku. A na Starym Mieście znajduje się restauracja pod Czarcią Łapą, niegdyś o wysokim standardzie, obecnie niestety spelunka.
Ciężko było się dostać na audiencje do władcy. Czas mijał, fundusze, które miasto dało delegacji na podróż kończyły się. Sytuacja była coraz mniej ciekawa. Jednak wreszcie udało się - uzyskali audiencję u księcia. Trzeba było go jeszcze przekonać, aby nadał Lublinowi prawa miejskie.
Opowiedzieli mu zatem o tym, jak po jednym z tatarskich ataków na gród, przeżyła jedynie grupa dzieci, które schroniły się przed najeźdźcą w wąwozie. Opowiedzieli mu o tym, jak to te dzieci wykarmiła jedna koza. Opowiedzieli, że te dzieci teraz dorosły, mieszkają dalej w Lublinie. Opowiedzieli, że miasto się prężnie rozwija, rozbudowuje się. Zachwycony tymi historiami Władysław Łokietek nadał Lublinowi prawa miejskie.
Pozostawała kwestia wyboru herbu. Książe doradził, aby znajdowała się w nim koza. Zaproponował również winnicę, która miała być symbolem bogactwa miasta. Pomysł się spodobał, jednak spotkał się z problemami w realizacji. Delegacja mieszkańców Lublina nie miała już bowiem pieniędzy, aby zlecić profesjonaliście wykonanie herbu. Poszukali i znaleźli kogoś, kto zgodził się herb wykonać za niewielkie pieniądze.
Dopiero w drodze powrotnej do Lublina rozpakowali zawiniątko z herbem. Przerażenie ich było ogromne, gdy zamiast kozy i pięknej winnicy zobaczyli na herbie starego owłosionego capa, objadającego się winogronami. Niestety, na powrót do Krakowa było już za późno…
W kościele dominikanów na Starym Mieście w Lublinie znajdował się niegdyś słynący z cudów relikwiarz z cząstką Krzyża Świętego.
Stał on w kaplicy tłumnie odwiedzanej przez wiernych. Pewnego dnia wśród grupki modlących się osób pojawił się pewien kupiec o imieniu Henryk. Przyjechał on do Lublina aż z Gdańska. Wyprawił się w podróż, licząc na intratne zakupy i kontakty handlowe. Wieczorem, gdy zapytał w zajeździe, co warto w Lublinie zobaczyć, dowiedział się, że koniecznie musi odwiedzić świątynię i słynący cudami relikwiarz.
Gdy znalazł się w świątyni, nagle wpadł na pomysł, żeby wywieźć relikwie do Gdańska. Rozejrzał się więc ukradkiem, jakie zamki są w drzwiach świątyni i ile osób wieczorami tu się modli.
Wkrótce kupiec zakończył interesy w Lublinie, doczekał zmroku i jako ostatni wszedł do kościoła. Podbiegł do relikwiarza, przeżegnał się i wyniósł owinięty w sukno bezcenny przedmiot. Wskoczył na zaprzężony wcześniej wóz i ruszył do Gdańska. Uradowany brakiem pogoni zwolnił nieco, gdy Brama Krakowska zniknęła mu z oczu. Przejeżdżał właśnie koło miejskiej szubienicy, gdy nagle konie się zatrzymały. Kupiec pociągnął za lejce, ale konie ani drgnęły, a gniady nawet odwrócił łeb i popatrzył na niego. Gdańszczanin przeżegnał się i zawrócił wóz. Konie ruszyły i dowiozły złodzieja wprost pod drzwi kościoła dominikanów.
Skruszony kupiec żarliwie modlił się i jako dowód swego opamiętania ufundował drewniany kościółek. Świątynię pod wezwaniem Świętego Krzyża zbudowano w miejscu, gdzie zawrócił swój wóz. Dziś jest to murowany kościół akademicki przy Katolickim Uniwersytecie Lubelskim .
Cała rzecz dzieje się roku pańskiego 1637. Wówczas to przed obliczem Trybunału procesował się zamożny magnat z ubogą wdową. Sędziowie, czy to z racji przekupstwa, czy może obaw przed potężnym magnatem wydali wyrok na jego korzyść. Było to niesprawiedliwe i krzywdzące niebogata kobietę.
Rozżalona wdowa, w gniewie rzekła, że diabli sprawiedliwszy osąd by wydali niźli ludzie przekupni i ulegający pokusom.
Tej nocy pod budynkiem sądu pisarz trybunalski posłyszał jakiś niezwykły ruch. Wyszedł na dziedziniec, aby sprawdzić co się dzieje. Jego oczom ukazał się widok niezwykły. Otóż nieznani mu panowie, w czerwone szaty odziani poczęli wchodzić do trybunalskiego budynku. Zasiedli za stołem sędziowskim i sprawę tejże wdowy wywołali.
Gdy im się pisarz uważniej przyjrzał, zauważył iż mają oni rogi i kopyta. Zatem to wezwani przez bezsilną kobietę czarci zjawili się i jej sprawę sądzić poczęli. Rozprawa odbyła się, każda ze stron procesowych miała diabelskiego obrońcę. Nawet wyborna mowa czarciego przedstawiciela magnata nie zwiodła szatańskich sędziów. Sprawa była oczywista.
Nawet piekielny sąd wydał wyrok sprawiedliwszy, niźli przekupny ludzki Trybunał. Wdowa zatem sprawę wygrała, a czart na znak swej bytności i dla przypieczętowania wyroku łapę swą na stole Trybunału wypalił.
Do dziś stół ten można oglądać w lubelskim muzeum na Zamku. A na Starym Mieście znajduje się restauracja pod Czarcią Łapą, niegdyś o wysokim standardzie, obecnie niestety spelunka.