POMOCY!!!!!!!!!!!!!!!
Napisz jak wyglądała Afryka w 1855 roku,gdy przybył do niej Livingston?
Proszę o szybką pomoc :)
Daję naj XD
" Life is not a problem to be solved but a reality to be experienced! "
© Copyright 2013 - 2024 KUDO.TIPS - All rights reserved.
Wodospady Wiktorii – „Dym, Który Grzmi”
wysokość wodospadu: 108 metrów
szerokość wodospadu: 1600 metrów
przepływ wody: 550 mln litrów wody na minutę
wiek wodospadu: ok. 200 mln lat
„Podczołgawszy się w strachu do samej krawędzi, spojrzałem w głąb wielkiej szczeliny, która ciągnęła się w poprzek szerokiej Zambezi. Patrząc w przepaść nie widzi się nic prócz gęstej, białej chmury. Był to najwspanialszy widok jaki ujrzałem w Afryce„ – David Livingstone napisał to 15 listopada 1855r., w dniu, w którym zobaczył Wodospad Wiktorii, nazwany tak na cześć brytyjskiej królowej.
Ten szkocki badacz i misjonarz dokładnie oszacował wielkość wodospadu; masa wody spada z szerokości ok.1600 metrów i z wysokości ok. 108 metrów, tworząc najszerszą wodną kurtyną na świecie – najszerszy w świecie, nieprzerwany wodospad. Ta masa wody naprawdę sprawia wrażenie. Podczas pory deszczowej – w lutym i w marcu, przez wodospad przepływa 550 milionów litrów wody na minutę (!), spadając w przepaść z ogłuszającym hukiem i tworząc gęstą zasłonę z mgły widoczną z odległości nawet 60 km. Nie przypadkiem plemię Kololo, rdzenni mieszkańcy tych okolic, nazwali wodospad Mosi - oa – tunga, czyli „grzmiący dym”, a w dawnych czasach nazywano go bardziej poetycko Seongo - „dom tęczy”.
Rzeczywiście, we mgle powstającej z ogromnych mas wody, nieustannie tworzą się tęcze, widoczne nawet nocą, podczas pełni księżyca, a ogłuszający huk gwałtowanie spadającej wody rozlega się w promieniu kilku kilometrów. Dziś wiadomo, że czwarta co do wielkości na kontynencie afrykańskim, rzeka Zambezi, płynąc na granicy Zambii i Zimbabwe, niespodziewanie natrafia na przeszkodę w postaci wąskiego, głębokiego, bazaltowego wąwozu tektonicznego, powstałego ok. 200 – 150 milionów lat temu. Z zambijskiego brzegu, szeroko płynąca Zambezi – w tym miejscu osiąga 1600 m, wpada z hukiem w 110 metrową, wąską czeluść, szerokości jedynie 60 metrów.
Wodospad tworzy pięć głównych kaskad wodnych o następujących nazwach: Diabelska Katarakta, Wodospad Główny, Wodospad Końskiej Podkowy, Wodospad Tęczowy oraz Wschodnia Katarakta, o wspólnej nazwie Wodospadów Wiktorii. Wspaniałe widoki białych wstęg wodnych roztaczają się z kilku punktów obserwacyjnych na przeciwległej ścianie skalnej. Mimo peleryn przeciwdeszczowych w jakie zaopatrywani są obecnie turyści, woda i tak dostaje się wszędzie, a aparaty fotograficzne i kamery w tak dużej wilgotności odmawiają posłuszeństwa. Dzięki temu można spokojnie podziwiać te nierzeczywiste widoki - tęczowe mosty na tle bujnej zieleni i surowy majestat miejsca nigdy nieposkromionego przez człowieka, budzący zarówno podziw, jak i grozę.
Równie urzekający pejzaż można zobaczyć z wybudowanego w 1905 roku mostu kolejowego nad wąwozem za wodospadem. Inicjatorem tego przedsięwzięcia był kolejny, ekscentryczny Brytyjczyk – polityk i przedsiębiorca – Cecil Rhodes, od którego nazwiska pochodziła nazwa państwa Rodezji – obecnie Zimbabwe. Marzył o tym, żeby przybywający w to miejsce turyści mogli nie tylko nasycić wzrok fantastycznym widokiem, ale również poczuć na twarzach delikatną, chłodną mgiełkę.
Obecnie most jest przejściem granicznym pomiędzy Zambią i Zimbabwe, a w jego części środkowej znajduje się punkt skoków na bungee, przyciągający wielu śmiałków, ze względu na jeden z najdłuższych dystansów swobodnego opadania.
Oczywiście i w naszej grupie znaleźli się śmiałkowie, którzy te wszystkie atrakcje zaliczali – oprócz skoku, można też zjechać na linie pomiędzy krańcami kanionu na kołowrotku trzymając się tylko rękoma albo - wersja dla słabszych zawodników – w specjalnej uprzęży-krzesełku.
Patrząc jedynie przez wizjer kamery i aparatu na te wyczyny nie czułam się pewnie. Dopiero zimne piwo już po drugiej stronie mostu w Zambii, trochę poprawiło moje samopoczucie, a naszych trzech „wspaniałych” było tak naładowanych adrenaliną, że jeszcze przez kilka dnia żyli tylko tymi wyczynami.
Najpiękniej jednak wodospad prezentuje się z lotu ptaka, bo jak pisał David Livingstone: „jest to widok tak prześliczny, że nawet aniołowie muszą zatrzymać się w locie, by mu się przyjrzeć”.
David Livingstone (1813 – 1873) był najlepszym przykładem samouka epoki wiktoriańskiej. Syn ubogiego robotnika pracującego w młynie na południe od Glasgow, w wieku 10 lat także zaczął pracować w młynie – po 13 godzin dziennie, sześć dni w tygodniu. Mimo to, każdego wieczoru chodził do szkoły, a w następnych dziesięciu latach sam nauczył się łaciny, przyrody i teologii. W wieku 21 lat postanowił zostać misjonarzem medycznym, oszczędzał więc, by uczęszczać do szkoły medycznej, a po jej ukończeniu złożył podanie o praktykę w Londyńskim Towarzystwie Misyjnym. W listopadzie 1840 roku uzyskał dyplom lekarza i został mianowany pastorem, po czym wyjechał na południe Afryki, gdzie przebywał w Beczuanie (Botswana) i Kapsztadzie, prowadzą działalność misyjną, ale z czasem porzucił tę pracę, poświęcając się całkowicie podróżom badawczym. Przez lata Livingstone słyszał opowieści o potężnych wodospadach zwanych Mosi – oa – tunga „grzmiący dym”. Dopiero w listopadzie 1855 roku zobaczył je na własne oczy, nadając im nazwę Wodospadów Wiktorii.
W 1856 roku, podczas triumfalnego powrotu do Wielkiej Brytanii, otrzymał złoty medal Królewskiego Towarzystwa Geograficznego i został przyjęty na prywatnej audiencji przez królową Wiktorię, a jego książka „Podróże i badania misjonarza w południowej Afryce” stała się bestsellerem. Królewskie Towarzystwo Geograficzne finansowało jego kolejne wyprawy do Afryki, między innymi w celu odnalezienia źródeł Nilu.
Jego znakiem rozpoznawczym i nieodłącznym elementem wizerunku, stała się czapka z czerwonym otokiem, która została uwieczniona na niezliczonych portretach badacza od pierwszych dni jego sławy aż do jego śmierci. Livingstone zyskał niezwykłą popularność. Mimo coraz gorszego stanu zdrowia odmówił powrotu do Wielkiej Brytanii, kontynuując poszukiwania źródeł Nilu. Zmarł 1 maja 1873 roku w pobliżu jeziora Tanganika. Krążyły opowieści, że w noc śmierci widziano go czytającego Biblię, a później znaleziono go martwego, klęczącego przy łóżku, jakby się modlił. Jego dwaj afrykańscy służący - asystenci Chuma i Susi postanowili, że zwłoki badacza powinny powrócić do Wielkiej Brytanii . Pogrzebali jego serce i wewnętrzne organy w ukochanej przez niego afrykańskiej ziemi, a ciało wysuszyli i zakonserwowali, po czym przez pięć miesięcy wieźli je na wybrzeże. Ostatecznie zmumifikowane ciało Livingstona dotarło do Brytanii w 1874 roku i złożono je w opactwie Westminster. Niezwykle okoliczności jego śmierci przyczyniły się do uzyskania przez niego mitycznego statusu niezrównanego bohatera Imperium Brytyjskiego. Przed wejściem do obszaru Wodospadów Wiktorii w Zimbabwe stoi pomnik Livingstona, oczywiście w jego ulubionym nakryciu głowy.
W promieniu 30 kilometrów od wodospadu wilgotność jest tak duża, że umożliwia wzrost lasu deszczowego, który wchodzi wraz z Wodospadami Wiktorii, w skład parku Narodowego Mosioatunga na terenie Zambii, a po stronie Zimbabwe w obszar Parku Narodowego Victoria Falls.
Specyficzny system lasu deszczowego, z plątaniną liści i lian, wielkimi paprociami, dzikimi orchideami, drzewami hebanowymi, zamieszkały jest przez wszechobecne małpy i małe kolibry o jaskrawym upierzeniu i wiele innych zwierząt i ptaków – po prostu raj i to nie tylko dla Tarzana.
Safari jakie rozpoczęło się następnego dnia wcześnie rano, było jak jeden ze wspaniałych filmów przyrodniczych – tylko brakowało mi w tle głosu pani Krystyny Czubówny.
Naszym celem było zobaczenie tzw. „wielkiej piątki afrykańskiej – big five”: lwa, lamparta, słonia, nosorożca i bawoła.
Jeszcze bladoróżowym świtem wyruszyliśmy specjalnie przygotowanymi jeepami na ich przewidywane szlaki przejść. Początkowo widzieliśmy jedynie bardzo płochliwe gnu pręgowane, które tak szybko uciekały, że wszystkie zdjęcia jaki próbowałam zrobić są kiepskiej jakości, poruszone. Potem oczy zaczęły wyłapywać z plątaniny traw i drzew kolejne egzotyczne zwierzaki i ptaki, w tym kolejne gatunki antylop: koba śniadego, z charakterystyczną białą plamą na zadzie, oryksa – z biało-czarnym pyskiem i długimi i prostymi rogami, botenboka – endemiczny gatunek antylopy o ciemnobrązowej skórze z kontrastowymi, białymi plamami na zadzie, impalę – o kasztanowej sierści z biało-czarnymi pręgami na zadzie i ogonie. Wszystkie były pełne gracji i wdzięku. Podziwiając je nie wiedziałam jeszcze, że część tych pięknych zwierząt będzie naszym kolacyjnym menu – cóż, takie jest prawo buszu.
Zatrzeszczała krótkofalówka i nasz przewodnik poinformował nas, że druga grupa, która pojechała inną trasą, natknęła się na średniej wielkości stado lwów – pędzimy więc pełni ekscytacji ku naszej przygodzie… a może przeznaczeniu?
Wolno i ostrożnie podjeżdżamy do jeepa drugiej ekipy i mamy całą lwią rodzinę w pełnej krasie. Stado skład się z kilku samic z młodymi, ale pana lwa, dominującego w stadzie, nie widzimy – pewnie ma już dość tych „babskich” pogaduszek i uciekł w krzaki. Robimy dużo zdjęć, a lwy wspaniale nam pozują, ale i tak najciekawsze są małe lwiątka, które tak jak małe dzieci, są i trochę nieufne ale i strasznie ciekawe, więc powolutku zbliżają się do jeepów. Mimo bezpośredniej bliskości tych dzikich i groźnych zwierząt, czujemy się bezpiecznie, bo czuwają nad nami uzbrojeni przewodnicy - strażnicy tego parku. Jedziemy dalej i napotykamy bawoły afrykańskie – bardzo dostojne i potężnie zbudowane, z dużymi i ciężkimi rogami, tworzącymi swoisty hełm na czole. Bawoły przyglądają nam się badawczo, co sprawia, że wzrasta nam trochę ciśnienie – niestety mogą być bardzo niebezpieczne. Spojrzeniem mówią wyraźnie, że chcą w spokoju przeżuć swoje śniadanie – karnie wycofujemy się. Potem kolejne spotkania – zebry, żyrafy, pawiany, guźdźce (dzikie świnie), dużo ptaków – oprócz marabutów, niestety nieznanych mi. Wreszcie mamy sygnał od naszego przewodnika aby być cicho – wypatrzył rodzinę nosorożca: samiec z samicą i jednym młodym. Trudno je zobaczyć, bo kryją się w gęstej roślinności, ale jak już mieliśmy odjeżdżać następuje ulubiona chwila fotografa-amatora, kiedy „tata – model” prezentuje się w pełnej krasie – z pięknym rogiem. Róg jest niestety jego zgubą – w wielu regionach świata sproszkowany róg uchodzi za wspaniały afrodyzjak, co prowadzi do znacznego wytępienia tych zwierząt przez kłusowników.
Mamy już wytropione trzech przedstawicieli „big five” – brakuje jeszcze słonia i lamparta. Lampart w ciągu dnia jest prawie nie do wytropienia - z żalem przyjmujemy tę wiadomość. Wreszcie widzimy stado słoni, które jak przystało na największe ssaki lądowe, kroczą z królewską godnością, prawie nas nie zauważając. Ze względu na dużą masę, w ciągu jednej doby są w stanie pochłonąć około 150 kg roślinności. Nasze stado też aktywnie poszukuje śniadanka – słonie z apetytem zajadają młode gałązki krzaków i mniejszych drzew oraz długie trawy – po prostu sielanka. Słonie afrykańskie wyróżniają się niezwykłym zachowaniem społecznym. Stado, w którym panuje matriarchat, obejmuje najstarsza samicę i jej potomstwo – to jest tzw. rodzina główna. Najstarsza samica często jeż już bezpłodna, co dowodzi , że słonie bardziej cenią doświadczenie życiowe, niż zdolność do rozmnażania. Obok rodziny głównej do stada należą też siostry przywódczyni i ich potomstwo, a także inne, niespokrewnione osobniki – w sumie stado liczy ok. 30 słoni, które spędzają razem mniej więcej połowę życia. Duże stada, składające się z 5 – 15 takich grup, nazywa się klanami. Na szczególną uwagę zasługuje troska, z jaką samice opiekują się potomstwem. Podobną troskę zwierzęta okazują również rannym lub chorym osobnikom. Kiedy słoń umiera, pozostali członkowie przyjmują to z wyraźnym smutkiem i zdarza się, że przykrywają jego ciało gałęziami. Podczas pory godowej do stada samic dołącza się dominujący samiec, a jego gotowość do obycia godów znamionuje gęsta wydzielina o ostrym zapachu, co przywabia chętne do rozmnażania samice.
Obecnie większość stad dzikich antylop, a także słonie, nosorożce i większe drapieżniki, żyją w rezerwatach i parkach narodowych – trafnym wydaje się stwierdzenie, że to, jak naród dba o swoje środowisko naturalne, jest wyznacznikiem poziomu jego cywilizacji… i Ty, biały człowieku, czytający ten artykuł, pamiętaj o tym – segregując chociaż śmieci, oszczędzając wodę i prąd.
Po tych ekscytujących, porannych wrażeniach odbyło się „śniadanie na trawie” – kucharz, który z nami jechał, migiem je przygotował, a smakowało wybornie – dla takich chwil warto obywać te wszystkie podróżnicze trudy.
Dzikie rejony świata kryją spektakularne klejnoty przyrody, a podróż do tych często odległych miejsc bywa równie emocjonująca i ciekawa, jak sam jej cel. Jeśli nie możemy tam wybrać się osobiście , zawsze pozostaje podróż „ palcem po mapie „i marzenia, które potrafią obudzić w nas prawdziwych podróżników i odkrywców.
Dzień tak dobrze rozpoczęty nie można było banalnie zakończyć – tego dnia zaplanowany był jeszcze lot helikopterem nad Wodospadami Wiktorii. Rację miał Livingston – widok tego wodospadu z lotu ptaka jest po prostu nieziemski.
Kolejne dni minęły na spotkaniach z jedną z największych w Afryce rzek – Zambezi.
Zambezi – jest to rzeka w południowej części Afryki, czwarta co do wielkości na tym kontynencie, przepływająca między innymi przez Namibię, Angolę, Botswanę, Zambię, Zimbabwe i Mozambik.
Długość rzeki wynosi ok.2260 km, a powierzchnia dorzecza: 1,3 mln km2 .
Wypływa ze źródła położonego na wyżynie Lunda, następnie przepływa przez północną część Kotliny Kalahari; w środkowym biegu stanowi naturalną granicę pomiędzy Zambią i Namibią, Botswaną i Zimbabwe. Zambezi uchodzi deltą do Kanału Mozambickiego i następnie do Oceanu Indyjskiego.
Rejs po tej rzece, która przed progiem Wodospadów Wiktorii rozlewa się na szerokość ok. 1600 metrów, a jej wody płyną spokojnie i wolno, pozwala podziwiać liczne zwierzęta podążające do wodopoju, a przede wszystkim baraszkujące hipopotamy. Ich duże stado świetnie się bawi wodzie, a zwierzęta parskają, ziewają i po prostu leniuchują. To tak jak my, bo te stateczki są do tego świetnie przygotowane. Na tarasie widokowym nie brakuje smakowitych dań i przednich napitków, uzupełnianych bezszelestnie przez załogę, a zespół muzyczny przygrywa regionalne szlagiery. Informacja, że to właśnie hipopotamy są sprawcą największej liczby śmiertelnych wypadków ludzi, powodowych przez atak dzikich zwierząt, wprawia mnie w osłupienie – jak taki sympatyczny zwierzak, o śmiesznie małych uszkach, może zadeptać tyle ludzi? Przypomina mi się nasza mądrość ludowa – cicha woda brzegi rwie… tutaj dosłownie!
Na zakończenie rejsu podziwiamy jeszcze zachód słońca i pióropusze białego dymu widoczne z oddali, które unoszą się nad kipielą wodospadu.
Kolejny dzień, to jedna z największych atrakcji turystycznych na świcie – rafting na Zambezi. Będziemy spływać po rzece w jej najwęższym odcinku, tuż za Wodospadami, gdzie szerokość koryta rzeki zwęża się do 40 metrów, a jego kręty przebieg i ogromne masy wody, powodują powstawanie wielu progów i wirów wodnych, a głębokość rzeki wynosi tu około 60 metrów. Cała trasa ma długość ok. 24 km i ok. 26 progów, o wiele mówiących nazwach: Terminator, Dzień Sądu Ostatecznego, Wirówka, Schody do Nieba itp., a my mamy w planie przebycie 11 progów na dystansie 17 km… oczywiście jak wszystko pójdzie dobrze. Większość progów, w sześciostopniowej skali oceny trudności trasy raftingowej – gdzie 6 oznacza „nie do przebycia” ma stopień 5 i 5/4. Miejsce to słynie między innymi z filmu „Dzika Rzeka”, gdzie było kręconych kilka scen tego filmu. Ta wiedza dochodzi do mnie niestety z dużym opóźnieniem, jak już po męczącym zejściu, prawie pionowymi ścianami w dół, jestem zapakowana do pontonu, a mały, czarnoskóry, mężczyzna drze się na mnie, że mam za luźno zapiętą kamizelkę ratunkową. Potem musimy pokazać, że umiemy pływać – na płyciźnie odbywają się skoki z pontonu do wody - z ekwipunkiem (nie można zgubić wiosła, bo będzie wstyd!), nurkowanie i szybki pokaz jak łapać się ratowników, gdy wpadniemy do wody, nauka angielskich komend – takie nasze szkolenie bhp.
W naszym pontonie płynie sześciu męczenników (czytaj: turystów, którzy sami za to zapłacili!!!) i trzech doświadczonych wioślarzy – dwóch z przodu i jeden z tyłu; ten ostatni jest najważniejszy, bo steruje nie tylko łódką ale i nami – wrzeszczy niemiłosiernie – oczywiście to ten najmniejszy.
Z duszą na ramieniu, ale w otoczeniu majestatycznej przyrody, wypływamy – ostatni rzut oka na niebieskie niebo i zieloną roślinność… a potem tylko szał kipieli wodnej, niesamowity huk, wrzask naszego sternika, ciężka – galernicza praca, prawie poza zakresem świadomości i… wywrotka. Jestem wciągnięta przez wir pod wodę i trochę mnie tam trzyma, ale wreszcie działa wspaniale kamizelka ratunkowa i jak korek wyskakuję na powierzchnię. Niestety nurt odrzucił mnie od przewróconego pontonu i z ogromną prędkością się od niego oddalam. Ale są już nasi „ łapacze”, którzy w zwrotnych, sportowych kajaczkach bezbłędnie mnie odnajdują i wyłapują. Nie wiem jak, ale wszystko czego nauczyłam się na tym przyśpieszonym „kursie bhp” realizuję, dzięki czemu cała ale trochę oszołomiona jestem doholowana do postawionego już pontonu; reszta naszej ekipy jest w różnych fazach szoku, ale jest OK i trzeba płynąć dalej. Teraz jakby płynie nam się bardziej relaksowo – co miało najgorszego się wydarzyć już się wydarzyło – i spokojniej oglądamy niesamowite widoki pięknego kanionu i dzikiej rzeki.
Ale to jeszcze nie koniec… po tych wrażeniach trzeba się jeszcze wgramolić na górę. Ta droga jest koszmarna, człowiek strasznie zmęczony, objuczony wiosłem, kamizelką i w kasku, musi wejść prawie po pionowych, nieosłoniętych skałach w środku dnia (godzina 14) i w środku afrykańskiego lata (luty). Pierwszy raz w życiu odczułam co to znaczy porażająca moc słońca. Na szczęście, jakaś czarna, przyjazna dłoń wzięła ode mnie wiosło, inna kask, a kolejna kamizelkę; raz po raz ktoś polewał mi twarz wodą i zachęcał w krótkich, żołnierskich słowach do dalszej wspinaczki: „go,go, go – idź, idź, idź, up, up, up – w górę, w górę, w górę”, a tajemniczy, polski głoś obwieścił prosto do ucha, że na górze czeka butelka zimnego, oszronionego piwa… tak te zaklęcia działają cuda!
Ludzie, co się działo na górze po tej mozolnej wspinaczce i wrażeniach z raftingu – opisać nie sposób naszej radości i euforii oraz potwornego zmęczenia.
Jak zawsze niezawodni kucharze, którzy w czasie naszego spływu i męki wspinaczki, przygotowali wspaniały obiad, godny stołu królowej Wiktorii, a obiecane, oszronione piwko było jego ukoronowaniem.
Wieczorem, zrelaksowani, w luksusowym hotelu „Kingom”, oglądaliśmy film z naszego spływu, nakręcony przez członka ekipy wioślarzy – dopiero wtedy zobaczyliśmy jacy byliśmy dzielni i wspaniali, a każdy z nas ma jego kopię – dla potomności.
Następne dni to miłe, typowo turystyczne, leniuchowanie.
Mimo tego nie zapomnieliśmy, że jesteśmy w kraju bardzo doświadczonym ekonomicznie i politycznie. Niegdyś bogata Rodezja, jest teraz jako Zimbabwe krajem ogromnej biedy i niedostatku.
Rządy prezydenta Roberta Mugabe zepchnęły ten kraj w otchłań biedy i korupcji. Jest to kraj, który nie ma własnej waluty – na rynku gospodarczym dominuje dolar amerykański.
Ludzie borykają się z wieloma trudnościami, praktycznie nie można niczego kupić, preferowany jest handel wymienny.
Wizyta w przepełnionej szkole, liczącej ok. 1200 uczniów, gdzie w jednej klasie uczy się ok. 50 - 70 dzieci, a lekcje często odbywają się na podwórku szkolnym, bo jest za mało sal klasowych, pokazała jak niewiele potrzeba do szczęścia.
Kolorowe długopisy i zeszyty, flamastry i słodycze, w które przezornie zaopatrzyliśmy się jeszcze w Polsce (tam nie można niczego z tych rzeczy kupić) i które przekazaliśmy dyrektorowi szkoły, sprawiły dzieciom ogromną radość.
Dzieci były bardzo grzeczne i każdy czekał spokojnie na drobny prezent od nas – oczywiście nie starczyło dla wszystkich, ale obiecaliśmy dosłać co tylko będzie możliwe.
Dzieci w tej szkole nie marudzą, chętnie się uczą, a chodzenie do szkoły to dla niektórych tylko marzenie… to uwaga dla wszystkich naszych zagubionych w sieci pociech, które już nic prawie nie cieszy – ani najnowszy smartfon, ani wypasiony komp, ani góra słodyczy i hektolitry coca-coli.
I tak po tych wspaniałych emocjach trzeba było opuścić to magiczne i zachwycające miejsce.
Afryka podzielona sztucznymi granicami i strefami różnych wpływów, odcinana przez wieki od swojej ekonomicznej rzeczywistości, od swoich kultur, tradycji, zwyczajów i wierzeń, pozbawiona bogactwa i potencjału ludzkiego, stała się kontynentem biednym, dotkniętym konfliktami, chorobami, przemocą i korupcją.
Ale Afryka ma też mądrość - jest cierpliwa, wybaczająca, współczująca i uduchowiona.
Idąc przed siebie, obejrzycie się wstecz, do „krainy leżącej za nami”, póki nie przeminęła bez śladu. Może zdążycie zobaczyć jak mógł wyglądać kwitnący Eden. Może zdążycie poznać ludzi, którym do szczęścia potrzeba tylko przestrzeni i sawanny pełnej zwierząt.
licze na najxD