Pisze recenzje Bitwy pod Wiedniem. Temat i podejmowane zagadnienia czy są interesujące czy mogą wzruszyć emocje, żeczywistość przedstawiona w utworze
" Life is not a problem to be solved but a reality to be experienced! "
© Copyright 2013 - 2024 KUDO.TIPS - All rights reserved.
Jeśli zastanawiacie się, jakie jest sedno różnicy między chrześcijaństwem a islamem, możecie przestać myśleć. Jeden z bohaterów "Bitwy pod Wiedniem" – zresztą z pochodzenia Turek – wykłada nam tę prawdę ex cathedra. Chodzi o to, że chrześcijanie potrafią wznieść się ponad swoją religijność i kierować sercem, natomiast ludzie islamu pozostają spętani okowami własnej wiary. Proste? Myśl ta z grubsza streszcza przesłanie filmu, którego oryginalny tytuł brzmi – żeby jeszcze dobitniej podkreślić metaforę starcia dwóch kultur – "September Eleven 1683" ("Jedenasty września 1683"). Nie jest to bowiem opowieść o tym, jak Polacy dokopali Turkom pod Wiedniem, a o tym, jak zrobili to chrześcijanie. Na dodatek przedstawiona z wdziękiem walca rozjeżdżającego na miazgę wszelkie subtelności. Trudno mówić zresztą o historycznej wiarygodności, gdy głównym bohaterem jest nawrócony przez gorejący miecz ksiądz, który uzdrawia chorych, przywraca wzrok niewidomym i za towarzysza ma zmiennokształtnego wilka-ducha. Jako film o starciu zachodniego świata z grozą Wschodu, "Bitwa pod Wiedniem" budzi zaskakujące skojarzenie z "300". I nie tylko temat jest wspólny. Już czołówka z wykreowanym cyfrowo górskim pejzażem zapowiada dominujące w całym filmie wrażenie sztuczności świata przedstawionego, przypominające produkcję Zacka Snydera. Tylko że tam był to efekt przerysowanej, komiksowej konwencji, a tutaj zadecydowały raczej budżetowe niedostatki. Paradoksalnie czyni to "Bitwę pod Wiedniem" bardziej szczerą niż adaptacja komiksu Franka Millera. Tam idea skopania muzułmanina pokryta była lukrem atrakcyjnego filmowego spektaklu, tutaj realizacyjna miernota odsłania kompromitującą myślową mieliznę. Choć Kara Mustafa kreowany jest na niemal szekspirowskiego bohatera, portret muzułmanów narysowany jest bardzo grubą krechą. Znamienne, że jeden z Turków na żonę wybrał sobie… głuchoniemą dziewczynę. Po zapłodnieniu niewiasty zresztą i tak ją porzuca i rusza zabijać chrześcijan, gdy Allach wzywa. A gdzie tu Polacy? W filmie reklamowanym jako historia o tym, jak "polskie zwycięstwo zmieniło losy świata", zaskakująco mało miejsca poświęcono naszym rodakom. Sobieski wkracza na scenę mniej więcej w trzech czwartych filmu i wypowiada w zasadzie kilka zdań. Szyc i Olbrychski pojawiają się praktycznie na chwilę i sprawiają wrażenie, jakby nie bardzo wiedzieli, co ze sobą zrobić. Olbrychski wypowiada bodaj dwa zdania, z czego jedno dotyczy… ciągnięcia armaty. Zresztą może to i dobrze. "Bitwa pod Wiedniem" zawodzi bowiem na każdym polu, nieustannie odkrywając coraz to nowe pokłady kinematograficznego dna; aktorzy również dokładają swoje trzy grosze do tego nurkowania głębinowego. Obronną ręką wychodzi z tej afery w zasadzie tylko Piotr Adamczyk, który uświadamia, jak wiele dla tego filmu mogło zrobić spuszczenie z tonu serio. F. Murray Abraham, który cierpi katusze bycia boskim wybrańcem i z pasją zagrzewa (zarówno po angielsku, jak i po niemiecku) do zabijania innowierców, skutecznie pozbawia film szansy na zbawienie. Nie dawszy nam wzruszenia ani rozrywki, twórcy odbierają widzom ostatni oręż w starciu ze swoim filmem, czyli śmiech.
BITWA POD WIEDNIEM jest religijną baśnią z polityczną tezą a nie filmem historycznym. Zrealizowana w manierze włoskiego kina hagiograficznego, od lat produkującego filmy o świętych, które są potem wyświetlane w salkach parafialnych, z założenia nie przykłada wagi ani do historycznej wierności faktom, ani do artystycznej formy. Opowiadana historia jest tu bowiem tylko pretekstem do udowodnienia tezy o zagrożeniu zachodniej kultury chrześcijańskiej przez islam. Koronnym argumentem ma być analogia między wielką XVII-wieczną bitwą, wygraną przez chrześcijan dzięki odsieczy wojsk polskich pod wodzą królaJana III Sobieskiego a zamachem na World Trade Center w Nowym Jorku 11 września 2001 roku. Stąd tytuł filmu, który poza Polską brzmi - "11 września 1683".
Kłopot w tym, że nic tu się nie zgadza. Po pierwsze bitwa pod Wiedniem miała miejsce dzień później - 12 września 1683 roku. Po drugie w filmie 63-letniego włoskiego reżysera, Renzo Martinellego, chrześcijanie wygrywają właściwie nie dzięki sztuce wojennej Sobieskiego, lecz dzięki interwencji Boga. [...]
Jeśli przyjąć, że "Bitwa pod Wiedniem" to bajka religijno-polityczna, stają się jasne wszystkie celowe przekłamania: umieszczenie współczesnego orła na sztandarach husarii, włożenie w ręce mnicha krzyża Jana Pawła II, [...], wreszcie zmniejszenie liczebności polskich wojsk z 200 tysięcy do 40. Dla podkreślenia woli Opatrzności.
O polskim udziale w tym filmie nie da się mówić bez krzywego uśmiechu. Boryc Szyc nie wypowiada z ekranu ani jednego słowa, choć widoczny jest przez całe 10 sekund. Daniel Olbrychski ma zbliżenie i z przekonaniem krzyczy do polskich żołnierzy "Feuer!". Alicja Bachleda-Curuś psuje się od piersi, ale mnich cudotwórca znajduje na to sposób. Może tylko Piotr Adamczyk jako Cesarz Leopold stwarza rolę wartą zapamiętania, bo zabawną jak karykatura.
To nie jest film źle zrobiony. Prymitywne animacje komputerowe, baśniowe interwencje białego wilka w opowiadaną historię, tekturowe mury itp. mieszczą się w konwencji kina parafialnego. Ale jeśli na "Bitwę pod Wiedniem" mają być prowadzone szkoły to proszę tylko o jedno: niech to się nie dzieje na lekcjach historii; niech dzieciaki prowadzi do kina katecheta w ramach lekcji religii.