Zgłoś nadużycie!
Kiedyś dawno temu, gdy nasz kraj porastała gęsta rozległa puszcza, leśnym traktem wędrowało dwóch mężczyzn. Byli to zakonnicy w brązowych habitach. Wiedli ze sobą objuczonego osiołka. Czasami próbowali go dosiąść, ale zwierzę nie życzyło sobie nikogo i niczego więcej na swym grzbiecie oprócz juków. Za każdym razem, gdy brat Józef czy brat Hugo chcieli wskoczyć na grzbiet osiołka, ten przemieniał się w dzikiego mustanga. Wierzgał nogami, głośno ryczał, aż w końcu zwalił nieszczęsnego jeźdźca. Nie raz biedni braciszkowie mieli potłuczone kości, chodzili posiniaczeni. Ludzie spotykani po drodze, litowali się nad nimi, nie podejrzewając , że to dzieło potulnego osiołka. Braciszkowie za nic nie chcieli się przyznać, że ich obite ciała nie są sprawką bandytów ale upartego osła. Tak więc cała trójka przemierzała puszczę, wędrując od wioski do wioski. Miesiąc temu wyruszyli z Asyżu i wracali do kraju, do swojego zakonu. W drodze często głodowali i spali pod gołym niebem. Czasami znaleźli nocleg i skromną kolację i u dobrych ale biednych ludzi. Nie rzadko nocowali w lesie, kładąc swe zmęczone członki na posłaniu z mchu lub igliwia, słuchając pohukiwania sowy lub wycia wilków. Od miesiąca las był ich domem. Hugo miał żyłkę myśliwego, więc czasem upiekli nad ogniem złapanego zajączka czy bażanta. Niestety częściej zdarzało się, że ich jednym pożywieniem były dzikie owoce i zioła leśne. Pewnego razu zatrzymali się nad brzegiem strumyka płynącego w puszczy. Postanowili tam rozbić skromny obóz i przenocować. Jak zwykle zbliżała się noc i należało przygotować coś do jedzenia. Józef i Hugo poszli rozejrzeć się za jakimiś owocami. Hugo miał cichą nadzieję na złapanie jakiegoś zwierzątka lub ptaszka. Niestety nie było ani owoców, ani mięsa. Wśród dziwnie niepotykanej ciszy słychać było jedynie szum wody w strumyku. Smutni braciszkowie usiedli nad potokiem. Nagle zauważyli, że coś się w nim porusza. W wodzie było pełno ryb ze śmiesznie otwartymi pyszczkami i krótkimi wąsikami przy górnej wardze. Były to sezany. Bracia złowili kilka ryb, sprawili je i upiekli nad ogniskiem. Ryby były przepyszne, jeszcze nigdy takich nie jedli, nawet Józef pochodzący znad morza. A wiadomo -tam ryb jest pod dostatkiem. Sezany miały wyjątkowo smaczne mięso. Braciszkowie tak w nim zasmakowali, że nad strumykiem spędzili kilka dni. Brat Józef długo się zastanawiał, co zrobić, aby kilka ryb przenieść w inne miejsce i rozpocząć ich hodowlę. Miał nadzieję, że przeor zgodzi się, by mógł je hodować w przyklasztornej sadzawce. Bo co to byłby za splendor dla zakonu, gdyby takich smakołyków spróbował książę pan- marzył. Znalazło się rozwiązanie. Zakonnicy napełnili puste bukłaki wodą, wrzucili do nich kilka rybek i wyruszyli w drogę. Codziennie sprawdzali bukłaki. Rybki na szczęście żyły. W końcu dotarli do domu. Po krótkim odpoczynku zostali wezwani do opata. Przeor był ciekawy nowin z dalekiego świata, dlatego tak szybko poprosił braci do siebie. Józef i Hugo długo zdawali relację z podróży. Na koniec Józef zwrócił się z prośbą do ojca przełożonego. Pokazał mu przywiezione ryby i spytał, czy może zająć się ich hodowaniem w przyklasztornym stawku. Te ryby przypominały mu dzieciństwo i morze, za którym bardzo tęsknił. Jako człowiek wody, syn rybaka, znał się na rybach. Powiedział opatowi, że ryby zwią się sezany. Opat źle zrozumiał nazwę i przekręcił na sezamy, czyli skarby i pod taka nazwą miały być hodowane w klasztorze. Nastała cisza nocna. Zakonnicy udali się do swoich cel odprawiać brewiarze. Brat Józef modlił się długo i żarliwie, prosząc Pana Boga o pomoc w przedsięwzięciu. Potem myślał, jak to wszystko urządzić. Rano ochoczo zabrał się do pracy. Oczyścił sadzawkę i wpuścił do niej przywiezione ryby. Codziennie chodził z łopatą i koszem nad stawek. Kopał ziemię i koszami wynosił ją pod las. Po kilku miesiącach niewielkie bajorko zamieniło się w duży staw, w którym pływały niezwykłe ryby-skarby. Brat Józef czasami złowił kilka i przyrządzał je braciom na posiłek.
Razu pewnego zdarzyło się, że do klasztoru przybył książę pan. Opat chciał godnie ugościć miłościwego dobroczyńcę. Książę wspierał zakon materialnie, bronił go w czasie wojen, więc zakonnicy byli mu bardzo wdzięczni. Dlatego ojciec przełożony chciał wypaść jak najlepiej. Wiedział, że nic tak bardzo nie ucieszy księcia, jak smaczna wyszukana potrawa. Władca był bowiem wytrawnym smakoszem i ciężko było zadowolić jego podniebienie. Opat głowił się przez chwilę, ale szybko przypomniał sobie o bracie Józefie i jego niezwykłej rybie-skarbie. Nakazał mu nałowić mnóstwo ryb i przyrządzić księciu wyśmienite danie. Brat Józef był trochę zafrasowany. Przecież nigdy nie gotował dla księcia. Ze swoich ryb – skarbów umiał przyrządzić tylko prostą potrawę, więc taką samą przygotował dla gościa. Książę skosztował i już po pierwszym kęsie było widać, że jest zachwycony. Ryba była wyborna. Rozpływała się w ustach, była smaczna i soczysta. Istne niebo w gębie, jak powiedział książę. Zakonnicy sprawili mu niesamowitą niespodziankę, więc za to chciał ich sowicie wynagrodzić. Chciał płacić złotem i drogimi klejnotami. Wiadomo, że zakonnicy są ludźmi ubogimi, którzy nie mogą posiadać majątków, więc odrzucili propozycję. Mimo to książę powiedział, że znajdzie sposób, aby im podziękować. Przywołał swojego sekretarza i kazał mu pisać: „ Ja, książę tych ziem, nadaję temu klasztorowi wieczysty przywilej, jakoby bracia mają od dziś aż do wieczności prawo własności używania nazwy karp dla swej ryby hodowanej w tutejszym stawie. Kto chce, aby ryby rozmnażały się w jego włościach, musi tutejszemu klasztorowi złożyć solidną opłatę, za którą bracia tutejsi pobudują szpitale i szkoły dla dobrobytu i chwały naszej ojczyzny.” Książę przypieczętował pismo, odciskając swój herb na pergaminie. Niestety nikt nie zauważył, że sekretarz książęcy pisał nieuważnie i zamiast nazwę ryby napisać – skarb, zapisał jako karp. Pismo było ważne należało przestrzegać litery prawa.
Sława smacznej ryby szybko rosła. Do klasztoru przybywali ludzie chętni skosztować pysznego mięsa, a może też spróbowania hodowli. W kraju powstawało coraz to więcej stawów zarybianych karpiem. Z czasem karpia zaczęli hodować nie tylko zamożni włościanie. Smaczna ryba trafiła też pod strzechy. Nawet chłopi kopali sadzawki i hodowali w nich karpia. Do dziś karp jest najpopularniejszą rybą hodowlaną i każdy szanujący się straw musi mieć go za swego mieszkańca. Tradycja związana z karpiem jest tak wielka, że żadna wigilia nie może się obejść bez dania z tej ryby. A klasztor, przy którym po raz pierwszy wyhodowano karpia, być może już nie istnieje. Tak jak nie istnieją już ogromne obszary leśne. Zastąpiły je liczne budynki mieszkalne, szkoły, szpitale i urzędy. A karp- nieświadomy niczego pływa sobie w każdym stawie, nie wiedząc nawet jak bogatą i niesamowitą ma historię. Kto zaś złapie karpia ze złotymi łuskami, tzw. królewskiego, jego łuski nosi jako talizman w swoim portfelu.
Czasami próbowali go dosiąść, ale zwierzę nie życzyło sobie nikogo i niczego więcej na swym grzbiecie oprócz juków. Za każdym razem, gdy brat Józef czy brat Hugo chcieli wskoczyć na grzbiet osiołka, ten przemieniał się w dzikiego mustanga. Wierzgał nogami, głośno ryczał, aż w końcu zwalił nieszczęsnego jeźdźca. Nie raz biedni braciszkowie mieli potłuczone kości, chodzili posiniaczeni. Ludzie spotykani po drodze, litowali się nad nimi, nie podejrzewając , że to dzieło potulnego osiołka. Braciszkowie za nic nie chcieli się przyznać, że ich obite ciała nie są sprawką bandytów ale upartego osła.
Tak więc cała trójka przemierzała puszczę, wędrując od wioski do wioski. Miesiąc temu wyruszyli z Asyżu i wracali do kraju, do swojego zakonu. W drodze często głodowali i spali pod gołym niebem. Czasami znaleźli nocleg i skromną kolację i u dobrych ale biednych ludzi. Nie rzadko nocowali w lesie, kładąc swe zmęczone członki na posłaniu z mchu lub igliwia, słuchając pohukiwania sowy lub wycia wilków.
Od miesiąca las był ich domem. Hugo miał żyłkę myśliwego, więc czasem upiekli nad ogniem złapanego zajączka czy bażanta. Niestety częściej zdarzało się, że ich jednym pożywieniem były dzikie owoce i zioła leśne.
Pewnego razu zatrzymali się nad brzegiem strumyka płynącego w puszczy. Postanowili tam rozbić skromny obóz i przenocować. Jak zwykle zbliżała się noc i należało przygotować coś do jedzenia. Józef i Hugo poszli rozejrzeć się za jakimiś owocami. Hugo miał cichą nadzieję na złapanie jakiegoś zwierzątka lub ptaszka. Niestety nie było ani owoców, ani mięsa. Wśród dziwnie niepotykanej ciszy słychać było jedynie szum wody w strumyku.
Smutni braciszkowie usiedli nad potokiem. Nagle zauważyli, że coś się w nim porusza. W wodzie było pełno ryb ze śmiesznie otwartymi pyszczkami i krótkimi wąsikami przy górnej wardze. Były to sezany.
Bracia złowili kilka ryb, sprawili je i upiekli nad ogniskiem. Ryby były przepyszne, jeszcze nigdy takich nie jedli, nawet Józef pochodzący znad morza. A wiadomo -tam ryb jest pod dostatkiem.
Sezany miały wyjątkowo smaczne mięso. Braciszkowie tak w nim zasmakowali, że nad strumykiem spędzili kilka dni. Brat Józef długo się zastanawiał, co zrobić, aby kilka ryb przenieść w inne miejsce i rozpocząć ich hodowlę. Miał nadzieję, że przeor zgodzi się, by mógł je hodować w przyklasztornej sadzawce. Bo co to byłby za splendor dla zakonu, gdyby takich smakołyków spróbował książę pan- marzył.
Znalazło się rozwiązanie. Zakonnicy napełnili puste bukłaki wodą, wrzucili do nich kilka rybek i wyruszyli w drogę. Codziennie sprawdzali bukłaki. Rybki na szczęście żyły. W końcu dotarli do domu.
Po krótkim odpoczynku zostali wezwani do opata. Przeor był ciekawy nowin z dalekiego świata, dlatego tak szybko poprosił braci do siebie. Józef i Hugo długo zdawali relację z podróży. Na koniec Józef zwrócił się z prośbą do ojca przełożonego. Pokazał mu przywiezione ryby i spytał, czy może zająć się ich hodowaniem w przyklasztornym stawku. Te ryby przypominały mu dzieciństwo i morze, za którym bardzo tęsknił. Jako człowiek wody, syn rybaka, znał się na rybach. Powiedział opatowi, że ryby zwią się sezany. Opat źle zrozumiał nazwę i przekręcił na sezamy, czyli skarby i pod taka nazwą miały być hodowane w klasztorze.
Nastała cisza nocna. Zakonnicy udali się do swoich cel odprawiać brewiarze. Brat Józef modlił się długo i żarliwie, prosząc Pana Boga o pomoc w przedsięwzięciu. Potem myślał, jak to wszystko urządzić.
Rano ochoczo zabrał się do pracy. Oczyścił sadzawkę i wpuścił do niej przywiezione ryby. Codziennie chodził z łopatą i koszem nad stawek. Kopał ziemię i koszami wynosił ją pod las. Po kilku miesiącach niewielkie bajorko zamieniło się w duży staw, w którym pływały niezwykłe ryby-skarby. Brat Józef czasami złowił kilka i przyrządzał je braciom na posiłek.
Razu pewnego zdarzyło się, że do klasztoru przybył książę pan. Opat chciał godnie ugościć miłościwego dobroczyńcę. Książę wspierał zakon materialnie, bronił go w czasie wojen, więc zakonnicy byli mu bardzo wdzięczni. Dlatego ojciec przełożony chciał wypaść jak najlepiej. Wiedział, że nic tak bardzo nie ucieszy księcia, jak smaczna wyszukana potrawa. Władca był bowiem wytrawnym smakoszem i ciężko było zadowolić jego podniebienie.
Opat głowił się przez chwilę, ale szybko przypomniał sobie o bracie Józefie i jego niezwykłej rybie-skarbie. Nakazał mu nałowić mnóstwo ryb i przyrządzić księciu wyśmienite danie.
Brat Józef był trochę zafrasowany. Przecież nigdy nie gotował dla księcia. Ze swoich ryb – skarbów umiał przyrządzić tylko prostą potrawę, więc taką samą przygotował dla gościa.
Książę skosztował i już po pierwszym kęsie było widać, że jest zachwycony. Ryba była wyborna. Rozpływała się w ustach, była smaczna i soczysta. Istne niebo w gębie, jak powiedział książę.
Zakonnicy sprawili mu niesamowitą niespodziankę, więc za to chciał ich sowicie wynagrodzić. Chciał płacić złotem i drogimi klejnotami. Wiadomo, że zakonnicy są ludźmi ubogimi, którzy nie mogą posiadać majątków, więc odrzucili propozycję. Mimo to książę powiedział, że znajdzie sposób, aby im podziękować. Przywołał swojego sekretarza i kazał mu pisać: „ Ja, książę tych ziem, nadaję temu klasztorowi wieczysty przywilej, jakoby bracia mają od dziś aż do wieczności prawo własności używania nazwy karp dla swej ryby hodowanej w tutejszym stawie. Kto chce, aby ryby rozmnażały się w jego włościach, musi tutejszemu klasztorowi złożyć solidną opłatę, za którą bracia tutejsi pobudują szpitale i szkoły dla dobrobytu i chwały naszej ojczyzny.”
Książę przypieczętował pismo, odciskając swój herb na pergaminie. Niestety nikt nie zauważył, że sekretarz książęcy pisał nieuważnie i zamiast nazwę ryby napisać – skarb, zapisał jako karp. Pismo było ważne należało przestrzegać litery prawa.
Sława smacznej ryby szybko rosła. Do klasztoru przybywali ludzie chętni skosztować pysznego mięsa, a może też spróbowania hodowli. W kraju powstawało coraz to więcej stawów zarybianych karpiem. Z czasem karpia zaczęli hodować nie tylko zamożni włościanie. Smaczna ryba trafiła też pod strzechy. Nawet chłopi kopali sadzawki i hodowali w nich karpia. Do dziś karp jest najpopularniejszą rybą hodowlaną i każdy szanujący się straw musi mieć go za swego mieszkańca. Tradycja związana z karpiem jest tak wielka, że żadna wigilia nie może się obejść bez dania z tej ryby.
A klasztor, przy którym po raz pierwszy wyhodowano karpia, być może już nie istnieje. Tak jak nie istnieją już ogromne obszary leśne. Zastąpiły je liczne budynki mieszkalne, szkoły, szpitale i urzędy.
A karp- nieświadomy niczego pływa sobie w każdym stawie, nie wiedząc nawet jak bogatą i niesamowitą ma historię. Kto zaś złapie karpia ze złotymi łuskami, tzw. królewskiego, jego łuski nosi jako talizman w swoim portfelu.